|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
Czytelnia i książki » Recenzje i krytyki
Holandia według Iana Burumy [2] Autor tekstu: Piotr Napierała
Nie
we wszystkich prowincjach górne piętro drabiny społecznej zajmowali regenten, w prowincjach pozbawionych dostępu do morza o zdecydowanie rolniczej gospodarce, ich rolę grała typowa ziemiańska szlachta,
podobna do niemieckiej. Ponieważ jednak kupieckie prowincje „morskie"
Holandia i Zelandia zapewniały ponad 50% dochodów budżetu Republiki (sama
Holandia — nieco ponad 40 %), badacze często pozostawiają na marginesie
swoich zainteresowań, jak to ujął brytyjski historyk C.R. Boxer, owych
dziedziców z Geldrii, dzierżawców z Overijssel i ziemiańską szlachtę
Fryzji. Sama prowincja Holandia tak dalece dominowała, że nazwy Holandia już
wówczas używano wymiennie ze słowem Niderlandy, zresztą i ta nazwa jest
niepoprawna, gdyż obejmuje także południowe Niderlandy Hiszpańskie (od 1713
roku — Austriackie), czyli Belgię, a także np. niepodległą diecezję Liège, a nie tylko 7 prowincji północnych.
Regenci
byli przeciwko wzmocnieniu władzy centralnej, gdyż taka mogłaby stanowić
zagrożenie dla ich wpływów. Dlatego starali się nie dopuścić do wzrostu wpływów
książąt domu orańskiego. Faktycznymi przywódcami regentów, jako warstwy
społecznej byli wielcy pensjonariusze (rodzaj głównych radców) prowincji
Holandii i Zelandii (tzn. najsilniejszych ekonomicznie prowincji, w których w dodatku regenci stanowili elitę) -Raadpensionaris
van Holland/Zeeland. W czasach gdy
nie było stadhoudera (1650-1672 i 1702-1747), lub gdy ich pozycja była
słaba (nie byli namiestnikami wszystkich prowincji, lub nie mieli charyzmy)
pensjonariusze byli głównymi decydentami politycznymi Republiki. Do Orańczyków
odwoływano się w sytuacjach zagrożenia. Wówczas niechętni im regenci
godzili się (pod naciskiem biedoty i duchownych) uznać ich namiestnictwo, co
wiązało się z uznaniem ich naczelnymi dowódcami sił zbrojnych Republiki. Za
Orańczykami murem stała biedota miast i chłopi, liczący na ich ochronę
przez zdzierstwem regentów i duchowni kalwińscy uważający regentów za zbyt
liberalnych. Historia Republiki to w dużej mierze dzieje zmagań regentów (w
tym pensjonariuszy) z namiestnikami z dynastii Orańskiej. Regenci faktycznie monopolizowali władzę w swych rękach.
Mieszczanin tych dwóch prowincji, jeśli nie należał do warstwy regntów,
musiał być tzw. "pospolitym
człowiekiem"- gemeene man lub kleine
man, z niewielkimi szansami by zostać „wielkim", gdyż regenci byli grupą
bardzo hermetyczną [ 2 ],
ich rody zawierały ze sobą umowy: contracten van correspondentie, w których
zapewniali sobie wzajem pomoc w obsadzie lukratywnych stanowisk przez członków
swojej rodziny [ 3 ].
Naczelnym hasłem regentów było: kleine man moet klein blijven — „mały człowiek
powinien pozostać mały", byli zwolennikami tolerancji religijnej, jednak ten
liberalizm brał się głównie z tego, iż duchowni kalwińscy (praedikanten)
wywodzący się zwykle z biedoty miejskiej (grauw), której regenci się bali i którą uważali za dzicz, zwalczali regentów, drażnił ich bowiem brak silnej
władzy monarszej, która mogłaby prowadzić surowszą politykę wyznaniową.
Regenci nigdy nie cieszyli się sympatią tłumów, wręcz
przeciwnie uważano ich powszechni za chciwców. Amsterdamscy regenci
dysponowali około 3200 urzędami, z których większość obsadzana była przez
czterech burmistrzów [ 4 ].
Nie patrzono na zdolności lecz na koneksje. W Geldrii, stany rządzące tą
prowincją postanowiły w 1717 roku urzędy miejskie uczynić dożywotnimi,
ustawę tą przeprowadzono mimo silnego oporu drobnomieszczan i plebsu. Po raz
pierwszy (od 1702 roku) zabrzmiał wówczas krzyk o powrót silnej władzy
stadhoudera, który wziąłby regentów w karby [ 5 ].
Buruma uważa, że względnie niewielki polityczny świat
dzisiejszej Holandii jest zdominowany przez kolejne wcielenie regentów. Często
bezideowi ludzie establishmentu dzisiejszej Holandii, są przez prostych ludzi,
równie nielubiani jak dawni regenci. Stąd brała się popularność Pima
Fortuyna, ekscentrycznego geja i (pseudo)katolika, który na tle „kalwińskich",
czytaj moralizatorskich, a jednocześnie dość pustych (neo)regentów malował
się jako ciekawa alternatywa, stąd prości Holendrzy kochali go niczym
Brytyjczycy księżną Dianę, a regenci nienawidzili, ponieważ z nich szydził i o niebo lepiej wypadał podczas telewizyjnych debat (s. 41-47). Ekscentryczność
Fortuyna wydawała się eks-kalwińskim Holendrom czymś niemal boskim, stąd na
przykład na jego pogrzebie (Fortuyna zastrzelił obrońca praw zwierząt
futerkowych), pewna stateczna matrona krzyknęła do szefa socjaldemokratów Ada
Melkerta: „no to masz, czego chciałeś łajdaku" (s. 48). Fortuyn atakował
imigrantów, chwaląc się jednocześnie tym, że uprawia seks z marokańskimi
chłopakami. Wykorzystywał strach wielu Holendrów przed islamem, i wydawał się
podzielać ich obawy, stąd lewica miała go niemal za nowego Hitlera, i porównywała
do Haidera i Le Pena, czego on sam nie akceptował. Sam za np. rasistę bardzo
nie chciał być brany (przerwał wywiad z Johnem Simpsonem z BBC, gdy ten
zasugerował iż proponowana przez Fortuyna idea zamknięcia granic dla imigrantów
można uznać za rasistowski). Gdy w latach 60. Skończył się podział społeczeństwa
holenderskiego na tzw. filary (zuilen); protestancki, katolicki i humanistyczny
(liberalno-socjalistyczny) z własnymi szkołami sklepami itd., powstawały
liczne dziwne „fioletowe koalicje", miedzy partiami prawicowymi i lewicowymi. Buruma uważa Fortuyna, za człowieka, który obiecywał ludziom powrót do
bardziej przejrzystych pod względem politycznym czasów, i to w momencie kiedy
zajęci sobą regenci zaczęli tracić kontakt ze społeczeństwem, a Żydzi
czynili porównania między islamofobią i antysemityzmem potępiając oba
zjawiska (s. 53-56).
Podobnie jak Theo, który zarzucał Żydom żerowanie na
holenderskim poczuciu winy, Fortuyn zdjął z krytyków islamu odium rasizmu
(zarówno prawicowy wolnorynkowiec Bolkestein jak i lewicowy socjolog Paul
Scheffer ostrzegali przed multikulturalizmem ściągając na siebie etykietkę
rasistów), czyniąc krytykę islamu czymś może nie powszechnie akceptowanym,
ale naturalnym (s. 57). Fortuyn przywrócił ludziom tęsknotę za dyscypliną i klasowością, twierdząc że ta pierwsza jest sexy, i pozując na arystokratę
(gdy np. ówczesny szef konserwatystów Hans Dijkstal nie miał w sobie nic błękitnego).
Fortuyn pochodził z rodziny katolickiej, i od małego nosił garnitur. Swoimi
ekscentryczno-arystokratycznymi manierami Fortuyn przyczynił się do pewnej
odnowy konserwatywnego sposobu myślenia, w nico inny sposób niż wielbiciel
Burke’a i C.S. Lewisa, kalwinista Bart-Jan Spruyt (s. 67), którego po zabójstwie
Fortuyna biznesmeni prosili ponoć o wyrzucenie z kraju Marokańczyków, w zamian za szczodrą donację. Fortuyn uważał Europę
za establishmentowi abstrakcję bez duszy, a Holandię za jedyny prawdziwy punkt
odniesienia (s. 71). Fortuyn jednocześnie bronił holenderskości i starał się
według własnych wyobrażeń zapobiec potrzebie ponownej walki o sekularyzację.
Theo
był człowiekiem lewicy, zupełnie innym niż „boski łysol" Pim, choć
byli przyjaciółmi. Haska rodzina, z której pochodził Theo wyróżniła się w ruchu oporu i udzielała w wolteriańskim Stowarzyszeniu Humanistów założonym w 1947 roku. Dziadek Theo dbał o to, by niewierzący żołnierze mieli doradców
humanistycznych będących odpowiednikami księży i pastorów (s. 78). Podobnie
jak wielu radykałów młodzieżowych lat 60. krzyczących na liberalnego
arystokratę Clausa von Amsberga-
„Clausewitz" (s. 86), Theo nie podziwiał przeszłości Holandii, ani nawet
własnej bohaterskiej rodziny, a także Żydów nieustannie mówiących o swych
nieszczęściach (do 1973 roku, jak pisze Buruma, wszyscy słuchali ich chętnie, a Izrael był powszechnie podziwiany, jakiż to kontrast z dzisiejszą sytuacją,
gdy właściwie jedyny Wilders jest gorącym zwolennikiem tego kraju, jako
przedmurza Zachodu). Theo atakował ostro takie osoby jak np. Evelien Gans (pisał,
że zapewne śni o tym, że „rżnie ją doktor Mengele"), zarzucał Żydom żerowanie
na współczuciu, a Jezusa nazywał „tą zgniłą rybą z Nazaretu", Cohena
nazywał kolaborantem, a muzułmanów, jak wiemy, „kozojebcami" (s. 94-95),
był wyczulony na wszystkie patetyczne przejawy poczucia wyjątkowości oparte
czy to na krwi, patriotyzmie, czy religii. Theo nawiązywał do starej kalwińskiej
tradycji zamierzonej grubiańskości, jaką dawni protestanccy mieszkańcy
Holandii przeciwstawiali gładkim, a pełnym hipokryzji manierom katolików, stąd
Theo mógł w Holandii mówić ostrzej, niż znoszono by to w innych krajach (s.
97). W XX wieku pisarze i dziennikarze wywalczyli sobie dość znaczną swobodę
pisarską, dzięki m.in. wygranemu procesowi Gerarda van het Revego (1966), który w jednej powieści napisał, ze „Bóg to osioł, a on by chętnie się z osłem
bzykał". Proces wygrał, ponieważ obronił stanowisko, iż zdanie wygłoszone
przez fikcyjnego bohatera powinno być wolne od procesu o bluźnierstwo. Sąd
zresztą uznał, że nie było ono „pogardliwe", a więc nie ma sprawy (s.
101).
Starając
się poznać poglądy drugiej strony Buruma rozmawiał z muzułmanami
holenderskimi, mającymi dość rozmaite poglądy na sprawy religii, Holandii i morderstwa Theo. Chłopak nazwiskiem Farhane, który miał wiele problemów w szkole (w Maroku rodzice pilnują ostro dzieciaki, a w Holandii chodzą one często
samopas, wagarują itd.) najpierw mówił, że morderca Theo nie powinien był
zabić w czasie ramadanu, ale ruszony sumieniem, potępił go także pod względem
humanitarnym. Marokańczyk Bellari Said, psychiatra i działacz polityczny,
wyznawca różnych amerykańsko-antysemickich teorii spiskowych, uważa, że można
wykorzystać islam do zintegrowania muzułmanów ze społeczeństwem
holenderskim, bowiem holenderscy muzułmanie są zwykle rozbici miedzy dwoma światami, i chorują bardzo często na dosłowną schizofrenię (s. 122), młodzi Marokańczycy
cierpią na tą chorobę 10 razy częściej niż rodowici Holendrzy. Bellari uważa,
że swoboda zachodniego społeczeństwa uderza do głowy marokańskim wieśniakom, z których wielu zwraca się do religii jako przewodniczki w chaosie możliwości.
Bellari jako człowiek wysokiej kultury, obawia się ekstremizmu religijnego,
ale krytykuje też Hirsi Ali, jako kierującą się ponoć zbytnio emocjami
(„wywalczyła sobie wolność i teraz reaguje atakiem szału na wszystko, co
przypomina jej o dawnych ograniczeniach"). Szansę na integrację Bellari
widzi w tym, że młodzi muzułmanie holenderscy boją się swych hardych koleżanek i wybierają sobie potulne wieśniaczki z Maroka za żony, to zdaniem Bellariego
spowoduje iż coraz więcej muzułmanek urodzonych w Holandii będzie wychodzić
za rodowitych Holendrów i innych nie-muzułmanów (s. 124).
1 2 3 4 Dalej..
Przypisy: [ 2 ] J. Balicki, M. Bogucka, Historia
Holandii, Ossolineum Wrocław 1989, s. 204. [ 3 ] Czasem członkowie tych rodów już jako dzieci otrzymywali odpowiednie
stanowiska. Ponieważ wiadomo było, ze dziecko nie podoła tym funkcjom,
zatrudniano zwykle licho opłacanych
pomocników, którzy faktycznie odpowiadali za działalność urzędu, vide: Ibidem « Recenzje i krytyki (Publikacja: 11-01-2013 )
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 8636 |
|