W sytuacji, gdy media tradycyjne i społecznościowe zalewane są migawkami burd ulicznych we Francji oraz w Brukseli, Aleksander Bondariew i Magdalena Kawalec-Segond przedstawiają znacznie głębszy kontekst ruchu "żółtych kamizelek".
Kto wychodzi na ulicę w żółtej kamizelce? Samodzielni drobni przedsiębiorcy, ich rodziny, emeryci, którym władza od dwóch lat dobiera się do kieszeni, ludzie wolnych zawodów, matki. Na protestach jest mnóstwo kobiet w średnim wieku, a to z socjologicznego punktu widzenia coś nowego. A także młodzież, ale nie ta studencka, tylko pracująca i coraz bardziej masowo bezrobotna, choć wykształcona. Widzieliśmy na ulicach mieszkańców wsi, małych i średnich miast, a także przedmieść. Byli robotnicy i kierowcy karetek pogotowia czy ciężarówek.
Zaczęło się w sobotę, 17 listopada, gdy demonstranci w liczbie ok. 200 tys. pomaszerowali w nielegalnym proteście na pusty Pałac Elizejski, by wywlec z niego nieobecnego prezydenta. Blokowali bramki autostradowe i ronda. Łącznie w wielogodzinnych demonstracjach i pikietach wzięło udział ok. 300 tys. ludzi, przy wsparciu miliona. Tylu demonstrantów - bez związków zawodowych, partii politycznych czy kościołów - nie wyszło na francuskie ulice od czasów Wielkiej Rewolucji.
Na czym polega oszustwo Macrona? Przyjrzyjmy się, co przewiduje ogłoszona przez niego "transformacja ekologiczna". Po pierwsze, docelowo mają być wyeliminowane wszystkie paliwa kopalne: węgiel, paliwa otrzymywane z ropy naftowej i nawet gaz naturalny, w tym gaz skroplony. Wszystko po to, żeby zapobiec grożącemu ludzkości "globalnemu ociepleniu", którego źródłem jest podobno dwutlenek węgla z paliw kopalnych. To oznacza, że mają być wyeliminowane wszystkie samochody, oprócz elektrycznych - czyli większość obywateli będzie musiała takie auta nabyć za własne pieniądze! Pieniądze, których coraz bardziej nie ma skąd wziąć.
Powstaje też inny problem: skąd się weźmie energia elektryczna, która ma zastąpić energię pochodząca z kopalin? Plan Macrona przewiduje bowiem także stopniowe zamykanie elektrowni atomowych (14 już wytypowano). A dziś pochodzi z nich 71,6 proc. produkowanej we Francji energii i dotąd energię atomową określano jako tanią i "ekologicznie czystą". Likwidacja jednego bloku elektrowni atomowej kosztuje niewiele mniej, niż jego zbudowanie. Koszty budowy elektrowni atomowej zależą od jej mocy, ale to kwota rzędu od 1,5 miliarda dolarów. Natomiast likwidacja to minimum 0,5 miliarda. Dla porównania - na Litwie zamknięcie elektrowni w Ignalinie kosztowało 2,5 miliarda euro. Kto będzie za to płacić? Oczywiście, państwo - to znaczy podatnicy. Oprócz tego, trzeba znaleźć nowe źródła energii, które zrekompensują niedobory energii. W tym kontekście Macron na poważnie mówi o "czystych i odnawianych" źródłach takich, jak wiatraki i baterie słoneczne.
Skąd państwo ma brać pieniądze? Przecież nie od bogatych. Pierwszą rzeczą, którą zrobił Macron jako prezydent było obniżenie podatków od dochodów z kapitału, z dywidend, ze spekulacji papierami wartościowymi itp. Zamiast górnych 59 proc., ustanowił płaski podatek 30 proc. Tak się odwdzięczył światowej finansjerze, która najpierw wytypowała go wśród młodych banksterów Rotschilda, pomogła stworzyć partię z niczego i zniszczyć nagonką medialną głównego rywala, Francois Fillona. Z takim wsparciem Macron przeszedł do drugiej tury ubiegłorocznych wyborów prezydenckich ze zdemonizowaną "populistką" i "faszystką" Marine Le Pen. Ostatecznie aż 43 proc. wyborców Macrona głosowało na niego wyłącznie dlatego, żeby nie dopuścić do władzy Le Pen.
Macron pochodzi z zespołu Francois Hollande'a, który przez kilka lat próbował zniszczyć klasę średnią podatkami. Za jego rządów w przeciętnej rodzinie "wyższej klasy średniej" podatki wzrosły trzykrotnie. Macron nie ukrywał, że "państwo" będzie pomagało biednym - ale za cenę pauperyzacji i prekaryzacji klasy średniej. I tak kilkadziesiąt lat powolnego, acz nieustannego kurczenia się realnej klasy średniej dekadę temu wyraźnie przyspieszyło.
Jak by tego było mało, w momencie największych protestów, okazało się, że prezydent Macron wymienił zastawę stołową w Pałacu Elizejskim, wydając na nią z pół miliona euro publicznych pieniędzy. Paryska ulica twierdzi zatem, że od czasu afery z diamentowym naszyjnikiem Marii Antoniny (1784) żadna władza nie zanotowała takiego zjazdu w ludzkiej opinii. A i tak z poziomu najniższego w historii V Republiki.
To dlatego zawód jest tak gwałtowny i wyraża się w oddolnym, masowym ruchu. Coraz więcej obserwatorów przyznaje też, że na globalizacji tracą nie tylko warstwy najbiedniejsze, ale też klasa średnia, która pauperyzuje się i dołącza do klas niższych. Wiadomo, łatwiej rządzić ludźmi biednymi, pozbawionymi własności i zdanymi na łaskę zamożnych elit.
Można powiedzieć, że Wielką Rewolucję wywołała drobna burżuazja, która dusiła się w wyznaczonej jej roli społecznej. Walczyła, bo była silna. Dziś ta sama grupa walczy o przetrwanie. O to, by nie wylądować wśród prekariuszy i nie oglądać kompletnej zapaści Francji.
Francja, która wsparła wszystkie fejsbukowe rewolucje arabskiej wiosny, dziś przeżywa własną, zwołaną na fejsbuku, jesień.
Czytaj cały tekst: Paryż wrze. Bunt przeciwko elitom |