"Marzę o tym, by 'my', które wypowiem pewnego dnia,
było
wspólnotą ludzi mądrych, którzy dążą do pokoju"
(cytat z „Ulissesa z Bagdadu")
Lampedusa
to maleńka (25,4 km kw., nieledwie 9x3 km) skalista (najwyższe miejsce liczy
133 m n.p.m., dla porównania wzgórze św. Bronisławy, na którym usypano
kopiec Kościuszki ma 333 m n.p.m.) bliżej Afryki niż Europy położona
wysepka włoska z 6 tysiącami mieszkańców. Od Tunezji dzieli ją 113 km, od
Malty 150, od Sycylii 200. Żyje na niej ok. 6 tysięcy mieszkańców, tzn. do
niedawna tylu żyło, teraz jest tam dodatkowo co najmniej drugie tyle imigrantów z Północnej Afryki (media podają różne liczby, od 6 do 16 tysięcy).
Dziś,
po wczorajszej wizycie premiera Berlusconiego na wyspie, rozpoczął się ich
wywóz do tzw. obozów przejściowych na Sycylii i w inne miejsca we Włoszech.
Ale co potem? Tego nikt jeszcze tak naprawdę nie wie. EU ich nie chce, Włochy
czują się pozostawione same sobie, są w fatalnej sytuacji, uciekinierzy są w Europie w fatalnej sytuacji, u siebie też są w fatalnej sytuacji, Europa jest w fatalnej sytuacji.
Malta
odesłała niedawno samolot z uciekinierami z walczącej Libii. Co nie znaczy,
że nie zna problemu imigrantów, „liczba ewakuowanych cudzoziemców na
wyspie ciągle rośnie, na maltańskim stadionie znalazło schronienie 3 tys.
Turków, na wyspie przebywa także ok. 15 tys. obywateli Chin, ewakuowanych dzięki
pomocy rządu Grecji", podawała ostatnio prasa. Do Malty dotarły pod
koniec marca dwa statki z 515 uciekinierami z Somalii i Erytrei. Wśród nich dużo
kobiet i dzieci, a nawet inwalida na wózku; na morzu byli trzy dni i dwie
noce.
Polska
jest tym razem na uboczu zdarzeń, jej zadaniem jest pilnować wschodniej
granicy EU przed nielegalnymi imigrantami z Azji — i to tyle. Jednak Polacy
pilnie śledzą wydarzenia na południu Europy i na forach internetowych chętnie
wypowiadają się na ten temat. Wnosząc z tonu wypowiedzi większości, lepiej,
żeby nikt z Afryki nie wylądował w Polsce. Polacy — zupełnie niepomni tego,
że sami od dawien dawna rozjeżdżali się po świecie w poszukiwaniu lepszych
warunków życia — nie chcą słyszeć o żadnych imigrantach, wyrażają się o nich wrogo, nienawistnie, bez żadnej próby zrozumienia ich sytuacji.
Jasne,
po zamachach islamskich terrorystów wszyscy muzułmanie są podejrzani. Ale są i będzie ich zapewne wśród nas coraz więcej, biegu historii zmienić nie
sposób. A wobec tego dobrze jest poznać ich lepiej, weryfikować swoje zdanie o nich, nie postrzegać ich jedynie poprzez negatywne stereotypy, żyjemy wszak
na jednej planecie. Przybliżają nas sobie filmy, tak dokumentalne jak i fabularne, oraz książki, reportaże i beletrystyka. Po przedstawieniu na
Racjonaliście „Czarnego statku" Sherko Fataha proponuję kolejną
lekturę [ 1 ]wartą
przeczytania.
Założę
się, że każdy z nas pamięta co robił 11 września 2001 roku, ale czy każdy z nas
pamięta swój „20 marca 2003"? A to wtedy zaczęły się bombardowania
Bagdadu. Ale odrealnione obrazy nie przekazywały grozy tego, co się tam wtedy
naprawdę działo, w telewizjach całego świata migał jakiś fantastyczny spektakl z fajerwerkami i efektami specjalnymi, dla telewizji dzień jak co dzień,
widowisko pod tytułem „wojna", a nie prawdziwa wojna.
Tymczasem
dla mieszkańców Bagdadu zaczęła się wtedy prawdziwa wojna. Najpierw było to
obalanie reżimu Saddama zakończone błyskawicznym sukcesem, a potem rozpętała się
ta właściwa wojna, wojna jako stan przeciwny pokojowi ze wszystkimi jej
tragediami i nieszczęściami. I ta trwa do dziś. Nie wiadomo dokładnie, jak wygląda
jej aktualny bilans, różne źródła różnie podają, a rozbieżności są tak ogromne,
że trudno uwierzyć w cokolwiek. Dość na tym, że straty w ludziach po stronie
Iraku są wielokrotnością strat po stronie wojsk alianckich.
Ale o ile Ameryka & Co. traci swoich żołnierzy, a nie cywilów, bo ich tam nie
ma, o tyle Irak traci wszystkich, i tych zaangażowanych w wojnę i tych, których
wojna zmiata niejako z rozpędu, tylko dlatego, że są w jej strefie. Tych
drugich na dzień dzisiejszy jest może i sto tysięcy, a może i więcej, może
nawet dużo więcej. Są też nieprzebrane ilości rannych. Na dzień dzisiejszy
Bagdad jest jednym z najniebezpieczniejszych miast na świecie. Nikt z nas
dobrowolnie nie chciałby tam mieszkać. A jednak mieszka tam siedem milionów ludzi.
Irak,
kraj znacząco większy od Niemiec, ma trzy razy mniej mieszkańców (28 milionów), z czego jedna czwarta skupia się wokół stolicy (dla porównania Berlin liczy 3,5
miliona). I w tej ogromnej aglomeracji miejskiej już po pierwszej wojnie w Zatoce
(1991) w dużym stopniu uległa zniszczeniu infrastruktura komunikacyjna,
energetyczna i wodno-kanalizacyjna. Od 2003 roku jest tylko gorzej. Wyobrażacie
to sobie?
Oczywiście,
powiecie, sami sobie winni, mogli nie uderzać na Kuwejt, mogli nie zadzierać z Ameryką. To prawda. Ale ja tego nie rozpatruję od strony winy i kary władców, a z punktu widzenia zwykłego mieszkańca miasta, w którym nie da się żyć. Co
bardziej zdeterminowany, odważny, dynamiczny będzie robił wszystko, żeby stamtąd
uciec (czyż nie zrobilibyśmy tak samo?). A ponieważ praktycznie nie ma innej możliwości,
niż nielegalnie, więc robi to nielegalnie.
Zaś z naszego punktu widzenia wygląda to tak: nie licząc jeszcze fali imigrantów,
których przyczyną są rewolucje w krajach Afryki Północnej szacuje się, że
ostatnimi czasy rok rocznie do Europy (głównie Zachodniej) przenikało około pół
miliona nielegalnych imigrantów, mieszkańców czarnej Afryki i muzułmanów z Orientu. Postawieni poza prawem chcąc przeżyć zasilają środowiska przestępcze
krajów, do których trafiają. Jeśli jakoś udaje im się uregulować swój status,
to i tak w najlepszym razie dołączają do najbardziej upośledzonych warstw społecznych, a z tych bardzo ich łatwo zwerbować do organizacji terrorystycznych, bo człowiek,
oprócz tego, że chce zjeść, mieszkać i kochać się, chce też coś znaczyć.
Zachód
nie wie, jak sobie z tym stosunkowo nowym zjawiskiem społecznym poradzić, okres
przeidealizowanej szczęśliwej wielobarwnej multikulturowości zamknął się
ostatecznie 11 września 2001 roku. Ten Inny, którego jeszcze bronił Ryszard
Kapuściński, jest dziś nie tylko inny etnicznie i kulturowo, ale jest realnym
zagrożeniem bez względu na to, czy faktycznie jest zagrożeniem, czy tylko chce
znaleźć się w takim miejscu na kuli ziemskiej — wspólnej wszystkim — gdzie po
prostu da się żyć. I to spokojnie żyć. Zaprzeczanie, zwalczanie, wykluczanie na
dłuższą metę niczego nie zmieni, my, Europejczycy, podbiliśmy świat, teraz świat
podbija nas (że podłączę nas, Polaków, do zdobywców świata, choć nie
zapominajmy, że i my garnęliśmy się do Zachodu bynajmniej nie stanowiąc
go).
*
Nasz
bohater nazywa się Saad Saad, co w jego języku oznacza „Nadzieja
Nadzieja", i jest mieszkańcem Bagdadu. Już w pierwszym okresie wojny traci
ojca, ukochaną i kilka innych bliskich sobie osób. Kiedy życie w Bagdadzie
staje się coraz bardziej beznadziejne, Saad Saad postanawia szukać szczęścia w Europie. Jego celem jest Londyn, miasto. o którym marzył, znane mu z angielskich powieści, jakich pełno było w domowej biblioteczce, bo to
kulturalna, oczytana rodzina była.
Podróż
Bagdad-Londyn to w aktualnym kontekście globalno-politycznym ani łatwe, ani
tanie przedsięwzięcie, ale Saad Saad jest, nomen omen, pełen nadziei. Nie
przypuszcza, że oto porywa się na przeprawę godną porównania z pełną
niebezpiecznych przygód tułaczką bohatera wojny trojańskiej Odysa-Ulissesa. A jednak… Saad Saad zmierzy się z tak godną swej nazwy odyseją, jakby starożytni
bogowie chcieli zrobić sobie powtórkę z rozrywki i jeszcze raz rozegrać między
sobą tamtą boską zabawę w „uda się — nie uda się", której stawką był
los Ulissesa.
Saad
Saad wędruje więc lądami i morzami a bogowie a to go wspierają, a to chcą zgubić,
jak to kapryśni bogowie, od starożytności ci sami, nieprzewidywalni,
nieobliczalni, nieprzejednani. Czasami ma szczęście do ludzi. Ale częściej musi
ludzi unikać. I ci nie zmienili się od starożytności, mogą okraść, zdradzić, a nawet zabić. Bardzo pomocny jest mu ojciec… nie, nie, oczywiście nie ojciec,
ojciec przecież nie żyje, pomaga mu duch ojca, zjawia się gdy trzeba i wspiera
syna lub, wręcz przeciwnie, nie popiera podjętej decyzji.
Saad
Saad dyskutuje z ojcem a my, czytelnicy, jesteśmy świadkami mądrej, błyskotliwej,
pełnej ciepła i humoru wymiany zdań między ojcem i synem i tym samym
dojrzewania intelektualnego młodego mieszkańca Ziemi z nie naszego obozu
wprawdzie, ale przecież też człowieka i też mającego swój rozum. Saad Saad wędruje
przez świat, a zarazem reflektuje go, w końcu jest człowiekiem młodym i dopiero
się uczy, pomaga mu w tym wykształcony i doświadczony ojciec, co wygląda na
przykład tak:
-
Zatem, mój synu, znalazłeś się w krainie Lotofagów.
-
Gdzie?
— W krainie Lotofagów.
-
Nie możesz mówić jak wszyscy?
-
Staram się tego unikać.
-
Nie przeszkadza ci, że nikt cię nie rozumie?
-
Raduje mnie to. Wykrywanie głupoty, ujawnianie ignorancji i ściganie przeciętności
zawsze sprawiało mi największą przyjemność.
/.../
-
Jesteś okropny.
-
Nie, ja ciebie kształtuję, uczę, poleruję. Czy nie zauważyłeś, że nie przestaję
cię nawiedzać, gdy drepczesz w miejscu?
Saad
Saad mimo kłód rzucanych mu pod nogi przez złośliwych bogów, rusza więc dalej,
motywowany przez kochającego go ojca i bogów dobrotliwych wyciągających go z kolejnych tarapatów, a my, podróżując jego śladami, poznajemy zarazem współczesny
świat z całkiem innej perspektywy, niż ta, która wydawała nam się dotychczas być
jedyną słuszną, ba, jedyną w ogóle. I też poddajemy się kształtowaniu i polerowaniu.
Jednak
im bliżej celu, tym smutniej się nam robi, wiemy przecież z góry to, o czym
Saad Saad dopiero się dowie, że znaczenie jego imienia jest nam obce, że u celu
arabskie „Nadzieja Nadzieja" przemieni się w angielskie „Sad
Sad", „Smutny Smutny". I tego nawet olimpijscy bogowie nie będą w stanie zmienić, bezsilni wobec praw i podziałów ludzkiego świata obcych im
czasów.