|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
Kultura » Sztuka » Filmy i filmoznawstwo
Egoizm i altruizm: Amelia czy Wodzirej? Autor tekstu: Jakub Jan Pudełko
Bohater — wyraz ten nabrał w kilku ostatnich stuleciach cech wieloznaczności. Dla
jednych przykładowy bin Laden staje się bohaterem, a jednocześnie dla
drugich jest i pozostanie śmiertelnym wrogiem. Lecz wspomniany terrorysta
pozostaje chcąc czy nie chcąc bohaterem wielu książek, dotyczących
kwestii choćby końca pewnej epoki historycznej w dziejach świata. Nie o tym
jednak chciałbym rozważać w niniejszym artykule, więc zanim przejdę do
sedna sprawy, którą pragnąłbym poruszyć, spróbuję zawęzić nieco krąg
znaczeniowy tego słowa dla osobistych celów czysto i nie-czysto filmowych. A wstęp niechaj pozostanie w formie pewnego uświadomienia tematu.
SZTUKA
zawsze posiadała swoich bohaterów. Dziesiąta Muza, czyli sztuka filmowa,
wyklarowała, zdaje się, problem „posiadania" bohaterów do maksimum.
Uczyniła z nich cel miłości, ciekawości, żalu oraz nienawiści dla widza. Różnorodnym
talentom reżyserskim zawdzięczamy wykreowanie wielu fascynujących odmian
bohaterów czy postaci ich filmów, w ślad których podążają (mowa tu
naturalnie tylko o kinie wartościowym — tzw. kinie ambitnym) idee, myśli czy
nurtujące twórcę i odbiorcę zarazem problemy natury egzystencjalnej i nie
tylko. A więc bohaterom pierwszoplanowym, a także innym postaciom filmu,
przychodzi działać w danym im poniekąd świecie przedstawionym; w rzeczywistej, historycznej czy też zupełnie fikcyjnej czasoprzestrzeni
filmowej. Świat przedstawiony natomiast musi składać się z wielu czynników,
takich jak np.: dany ustrój w państwie, mentalność ludzi, własna etyka i hierarchia wartości; krótko mówiąc — swój własny porządek. Tenże świat
może na bohatera wpływać pozytywnie lub negatywnie (zależy to również od
stopnia moralności ludzi i instytucji wokół niego), może również pozostawać w ciągłym konflikcie ze sobą i wspomnianym porządkiem świata danego mu
przez scenarzystę. Opcji jest dużo. Ja skupię się na trzech państwach,
trzech głównych miastach, a jednocześnie dwóch czasach i dwóch kardynalnych — myślę -typach ludzi. A wykorzystam do tego aż cztery znakomite — moim zdaniem — filmy.
Rozpocznę od zobrazowania dwóch priorytetowych
postaw życiowych. Pierwszy z nich to istniejący zawsze i wszędzie, czyhający
na każdego z nas — EGOIZM. Pięknym tego filmowym przykładem jest postawa Lutka
Danielaka w nagradzanym w Łagowie i Chicago filmie "Wodzirej"
Feliksa Falka z 1977 roku. Polska Rzeczpospolita Ludowa, wojewódzki oddział
„Estrady" i nasz bohater, znajdujący się o wiele niżej w hierarchii od
bardziej zasłużonych i przede wszystkim dłużej pracujących w swoim zawodzie
wodzirejów — konferansjerów. Postać, która postanawia walczyć (w dosłownym
niemal znaczeniu tego słowa) o poprowadzenie wielkiego balu. Impreza ta może
być przełomowa dla jego kariery. Walczy, knuje podstępy oraz wielkie intrygi,
znakomicie eliminuje po kolei swoich przeciwników. Po nitce do kłębka. W tym
momencie można by pomyśleć, że ma ambicję. Jest jednak wielkie „ale".
Odstępuje swoją dziewczynę za talon na samochód; za cenę usług erotycznych
zdobywa informację o Sikorze — jednym z pracowników, stojących Danielakowi na
długiej drodze do upragnionego celu; rozsiewa donosy, staje w obronie
odpowiednich osób w swojej instytucji, zdradza najlepszego przyjaciela. I choć z początku nie łudzi się zbytnio na poprowadzenie bardzo znaczącej (nie
tylko dla niego) imprezy, z czasem jednak pożąda tego coraz bardziej.
Znakomicie gra na scenie życia, z ogromnym sprytem i zręcznością rozpycha się
łokciami. Doskonały przykład chciwości, pychy, prywaty — tego, co na ludzki
egoizm składać się powinno. Danielak odnosi sukces, dzięki temu, iż jest młody,
nowy i świeży (rewelacyjny w tej roli Jerzy Stuhr).
Falk należał do grupy twórców tak zwanego
„kina moralnego niepokoju" (1976 — 1981). Daleko jest mi do krytyki czy też
analizy tamtego ustroju i stosunków ówcześnie panujących, a co za tym idzie
do krytyki świata przez reżysera przedstawionego. Twórca zobrazował nam życie w taki sposób, jakbyśmy podglądali Danielaka i jego naganne, niemoralne
czyny. Stajemy się świadkami triumfu egoistycznej postawy człowieka na drodze
do awansu społecznego. Ale jakoś nie można winić tej postawy, nie można pałać
do Lutka nienawiścią. Pozostajemy bierni.
Do postaci Danielaka wracamy niejako w kontynuacji
jego losów w "Bohaterze roku" tego samego reżysera z 1986 roku. Tym
razem nasz bohater próbuje powrócić na scenę by osiągnąć coś jeszcze,
pokazać po raz kolejny swój wielki organizacyjny talent, który z pewnością
posiada i nie można mu tego odbierać z powodu chamstwa, jakie z niego bije.
Ponownie los uśmiecha się do niego, bowiem wykorzystuje do swego wielkiego
powrotu prostego robotnika — Zbigniewa Tataja, który uzyskał nimb bohaterstwa,
bowiem wyczuł ulatniający się gaz i zapobiegł wybuchowi i zniszczeniu całego
budynku. W skrócie: posługuje się tym człowiekiem (którego brzydzi się jak
większość osób jemu znanych), organizuje cykl spotkań z tytułowym
bohaterem, impreza staje się coraz sławniejsza — itd., itd. Nasze chodzące
źródło egoizmu angażuje się bardzo intensywnie w działania sztabu
organizacyjnego, w cały skomplikowany proces manipulacji Tatajem i ludźmi, z którymi przychodzi mu ponownie pracować. Manipulacja dosięga wreszcie samego
Danielaka. „Kto mieczem wojuje od miecza ginie" — brzmi przysłowie. I sprawdza się ono pod koniec filmu. Danielak przekreślił swoją drugą i zarazem ostatnią próbę dostania się do świata sukcesu. Oszukano go i oszukał
sam siebie. Robi się smutno, dlaczego? Ponieważ Lutek Danielak stał się osobą
nam bliską, rzeczywistą, a co za tym idzie jest człowiekiem takim jak my
wszyscy. Przyglądając się obu filmom doszedłem do ciekawego chyba wniosku:
kiedy egotyk zaczyna w siebie wątpić i odnosi w jakiejś kwestii coś w rodzaju sukcesu to dzieje się tak, aby mógł uwierzyć ponownie we własne siły,
czyli by mógł uwierzyć w swój własny, zdrowy egoizm. Brzmi to może jak
zwykły truizm, ale — uważam — jest w tym coś, co przeraża i odstrasza.
A teraz kierujemy się do Paryża, w czasy nam współczesne.
Kolorowe, pełne radości i piękna zdjęcia oraz urzekająca reżyseria współtwórcy
„Miasta zaginionych dzieci". Jean Pierre Jeunet. Ten oto Francuz
stworzył dwugodzinną zaledwie apoteozę szczegółu, niuansu, wiary w drugiego
człowieka, pomocy za wszelką cenę, wścibstwa i obserwacji. Mowa będzie o "Amelii" i jej ALTRUISTYCZNEJ postawie. Altruista i jego zachowanie niesie ze sobą cechy
przeciwstawne do wyżej omawianego rodzaju człowieka. A zatem tytułowa piękna i niewinna Amelia jest: wspaniałomyślna (dodam, że aż do bólu),
bezinteresowna (piękny przykład młodej kobiety, której dokucza nuda), nie myśli o sobie (lecz zawsze wspaniale wygląda), ideowa (ciekawe jaka idea „prowadziła"
jej umysł, gdy odgadywała ile ludzi w danym momencie przeżywa orgazm), itp.
Kapitalistyczna Francja, paryskie kawiarnie, przejaskrawienie rzeczywistości.
Jeszcze inaczej: dużo seksu, poszukiwanie niezwykłości w nudnych i zwykłych
odcieniach życia średnio zamożnego i skromnego Europejczyka. Owa niezwykle
inteligentna komedia daje jednak wiarę. Czasem złudną, ale jednak wiarę w piękno
ISTNIENIA. A siłą napędową jest pomoc drugiemu człowiekowi, choć w tym
przypadku czasem niepożądana. Amelia pomaga, lecz jest to praca jałowa, nie
przynosząca efektów wiecznie trwałych (są na to dowody w samym dziele). Więc
nie istnieje chyba postawa czysto filantropijna, czyli jednoznaczna, nie poddająca
się podmuchowi krytyki. Istnieją pewne granice. A każdy człowiek ma swoje własne.
Gdy już do nich dojdzie, to uświadamia sobie SIEBIE. Tak się stać musi.
|Frank Pierce (w tej roli Nicholas Cage), czyli główny bohater "Ciemnej
strony miasta" Martina Scorsese z 1999 roku nie dość, że do ostatnich
granic zdrowego rozsądku już dojechał, to zatrzymał się na krawędzi przepaści, w której nie ma ani pychy, ani pokory — dotarł do przedsionka paszczy szaleństwa.
Ekranizacja powieści Joe Connelly’ego w rękach wspaniałego Scorsese
przenosi widza w otoczony brudem, patologiczny świat przedmieść Nowego Yorku.
Obserwujemy jak Frank, będący kierowcą i ratownikiem w pogotowiu cierpi z powodu przywiązania do jego nogi kuli altruizmu. Nie przesadzam. Męczy się,
widzi duchy oraz wielu ludzi umiera mu w ramionach. Pracuje w nocy, jest bardzo
zmęczony, a musi pozostać aktywny przez całą długą, nowojorską noc.
Niezwykłe, niemal święte oświetlenie głównego bohatera (interesujący,
niewielki trick reżysera), które majestatyzuje jego i jego czyny, niewiele
pomaga widzom na drodze do zrozumienia postawy i męki tej postaci. Ratownik
pogotowia to tylko zawód. Za to mu płacą. Do jakiego stanu psychicznego
prowadzi pomoc, działanie na rzecz innych? Cage w roli F. Pierce’a zadaje
sobie to pytanie przez cały prawie film. Poszukuje. To jest właśnie ta
nagroda. Podziękowanie za bezinteresowność i wspaniałomyślność. Przytoczę
słowa, które wymawia w pewnym momencie sam Frank: "Ratowanie życia jest jak
miłość. Najlepszy z narkotyków. Potem przez kilka dni lub tygodni chodzisz
ulicami z poczuciem NIESKOŃCZONOŚCI". Nic dodać, nic ująć!
Konkluzja, do której starałem
się doprowadzić czytelników, wydawać się może nieetyczna. Ale celem moim
nie było wypromowanie inteligentnego egoizmu czy ślepego altruizmu. Cóż,
postawiłem na przetarty już realizm. Wnioski wynikające z postaw bohaterów
powyższych filmów są koronnym dowodem na to, że nie trzeba naśladować
niektórych zachowań ludzkich. Trzeba ich czasem unikać, a to i tak będą
tylko nędzne obietnice stawiane samemu sobie.
« Filmy i filmoznawstwo (Publikacja: 09-09-2003 )
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 2688 |
|