|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
Filozofia » Teksty źródłowe » Nietzsche
"Dobre i Złe", "Dobre i Liche" [2] Autor tekstu: Nietzsche
10.
Bunt niewolników na polu moralności, zaczyna się tem, że ressentiment samo twórczem
się staje i płodzi wartości: ressentiment takich istot, którym właściwa reakcya, reakcya czynu,
jest wzbroniona i które wynagradzają ją sobie tylko zemstą w imaginacyi. Podczas gdy
wszelka moralność dostojna wyrasta z tryumfującego potwierdzenia siebie samej, moralność
niewolnika mówi z góry „nie" wszystkiemu, co „poza nim", co „inne", co nie jest „nim samym
": i to "nie" jest jej czynem twórczym. To odwrócenie ustanawiającego wartości spojrzenia — ten k o n i e c z n y kierunek na zewnątrz, miast wstecz ku samemu sobie — jest właśnie
właściwe uczuciu ressentiment. Moralność niewolników, by powstać, potrzebuje najpierw
zawsze świata przeciwnego i zewnętrznego, potrzebuje, mówiąc fizyologicznie, podniet
zewnętrznych, by wogóle działać, — jej akcya jest z gruntu reakcyą. Przeciwnie dzieje się z dostojną oceną wartości: działa ona i rośnie spontanicznie, wynachodzi jeno swoje przeciwieństwo,
by siebie z tem większą wdzięcznością; tem radośniej potwierdzić, — jej negatywne
pojęcie „nizki", „pospolity", „zły" jest tylko później zrodzonym, bladym, kontrastowym obrazem w stosunku do jej pozytywnego, na wskroś życiem i namiętnością przepojonego, zasadniczego
pojęcia „my dostojni, my dobrzy, my piękni, my szczęśliwi!" Jeśli dostojna ocena
wartości targnie się i zgrzeszy przeciw rzeczywistości, to dzieje się to w stosunku do sfery,
która nie jest jej dostatecznie znana, owszem przeciw której prawdziwemu poznaniu broni się
ona ostro: nie rozumie w danym razie pogardzanej przez siebie sfery, sfery pospolitego człowieka,
niskiego gminu; z drugiej strony należy rozważyć, że w każdym razie uczucie pogardy,
spoglądania w dół, spoglądania z góry, zgodziwszy się nawet na to, że f a ł s z u j e obraz
pogardzanego, dalekiem pozostanie od fałszerstwa, którego zepchnięta nienawiść, zemsta
bezsilnego dopuszcza się — oczywiście in effigie — względem swego przeciwnika. W rzeczy
samej miesza się do pogardy zbyt wiele niedbałości, zbyt wiele lekceważenia, zbyt wiele odwracania
oczu i zniecierpliwienia, nawet zbyt wiele własnego uradowania, by zdolna była
przemienić swój przedmiot w istotną karykaturę i potwora. Należy wsłuchać się w przychylne
prawie odcienie, wkładane na przykład przez szlachtę grecką w wszystkie słowa, którymi odróżnia
od siebie motłoch, jak się w nie miesza ustawicznie i jak ocukrza je pewien rodzaj pożałowania,
względności, wyrozumiałości, aż w końcu prawie wszystkie słowa, pospolitemu
przypadające człowiekowi, pozostały ostatecznie jako wyrazy na „nieszczęśliwy", „pożałowania
godny" (porównaj , dwa ostatnie określają właściwie człowieka pospolitego,
jako roboczego niewolnika i zwierzę juczne) — i jak z drugiej strony „zły", „nizki", „nieszczęśliwy
" nigdy nie przestały dla ucha greckiego brzmieć w tonie, w którego barwie przeważa
"nieszczęśliwy". Jest to dziedzictwo starej, szlachetniejszej, arystokratycznej oceny
wartości, która i w pogardzie nie sprzeniewierzyła się sobie (- filologom niechaj przypomniane
będzie, w jakiem znaczeniu używane są). „Dobrze urodzeni" czuli się właśnie
„szczęśliwymi"; nie musieli dopiero przez spojrzenie, skierowane na wrogów swych, konstruować
sztucznie swojego szczęścia, w danym razie wmawiać, w k ł a m y w a ć (jak to
wszyscy ludzie opanowani przez ressentiment czynić zwykli); i umieli również, jako zupełni,
siłą uposażeni, przeto z k o n i e c z n o ś c i czynni ludzie, nie oddzielać działania od szczęścia, — być czynnym wliczają z konieczności do szczęścia (skąd swój początek wywodzi) — wszystko to w zupełnem przeciwieństwie do „szczęścia" na szczeblu bezsilnych,
uciskanych, owych od jadowitych i nieprzyjaznych uczuć ropiejących ludzi, u których występuje
ono zasadniczo jako narkoza, ogłuszenie, spoczynek, pokój, „sabat", odprzężenie umysłu i wyciągnięcie członków, słowem b i e r n i e. Podczas gdy człowiek dostojny żyje ufnie i otwarcie przed samym sobą („szlachetnie urodzony" podkreśla nuance „szczery" a również i „naiwny"), to człowiek opanowany przez ressentiment nie jest ani szczery, ani naiwny,
ani z samym sobą uczciwy i otwarty. Jego dusza z e z u j e; duch jego kocha schówki, kryjome
dróżki i wrota od tyłu; wszystko, co skryte, ma powab dla niego, jako j e g o świat, j e g o pewność, j e g o uciecha; zna się on na milczeniu, na niezapominaniu, na czekaniu, na tymczasowem
zmniejszaniu się i upokarzaniu. Rasa takich, opanowanych przez ressentiment ludzi
stanie się w końcu z konieczności r o z t r o p n i e j s z a, niż jakakolwiek inna rasa dostojna,
będzie też czcić roztropność w zgoła innej mierze: mianowicie jako pierwszorzędny warunek
istnienia, podczas gdy w ludziach dostojnych ma roztropność lekką, wykwintną przymieszkę
zbytku i wyrafinowania: — jest ona bowiem w nich daleko mniej zasadnicza, niż doskonała
pewność funkcyi regulujących instynktów n i e ś w i a d o m y c h lub nawet pewna
nieroztropność, pewne dzielne gnanie na oślep czy to ku niebezpieczeństwu, czy to na wroga,
lub owa marzycielska nagłość gniewu, miłości, czci, wdzięczności i zemsty, po których
wszelkiego czasu poznawały się dusze dostojne. Nawet ressentiment dostojnego człowieka,
jeśli się pojawia w nim, spełnia się i wyczerpuje w natychmiastowej reakcyi, dlatego nie z a t
r u w a: z drugiej strony nie występuje ono wcale w niezliczonych wypadkach, w których nieuniknione
jest u wszystkich słabych i bezsilnych. Nie móc zbyt długo pamiętać swoich wrogów,
swoich przykrości, nawet swoich z ł o c z y n ó w — to oznaka silnych pełnych natur, w których jest nadwyżka plastycznej, kształtującej, gojącej i zapomnieniem darzącej siły (dobrym
tego przykładem z nowoczesnego świata jest Mirabeau, któremu się nie trzymały pamięci
żadne wyrządzane mu obelgi i podłości, i który dlatego tylko nie mógł przebaczać, bo -
zapominał). Taki człowiek właśnie otrząsa z siebie jednym podrzutem wiele robactwa, które
się w innych wżera i w nim jedynie jest możliwa — przypuściwszy, że jest wogóle na ziemi
możliwa — właściwa „m i ł o ś ć dla swoich wrogów". Ileż już czci dla swego wroga ma
człowiek dostojny! — a taka cześć jest już mostem do miłości… On pragnie przecie wroga
swego dla siebie, jako swego odznaczenia, on nie zniesie przecie żadnego innego wroga, tylko
takiego, w którym niema nic do pogardzania, a b a r d z o w i e l e do czczenia! Natomiast
przedstawcie sobie „wroga", jak go pojmuje człowiek opanowany przez ressentiment, — i w tem właśnie jest jego czyn, jego twórczość: powziął on koncepcyę „złego wroga", „z ł e g
o", i to jako zasadnicze pojęcie, z którego, jako odbicie i przeciwieństwo, wymyśli sobie „dobrego" — samego siebie!...
11.
Zgoła więc przeciwnie, niż u dostojnego, który koncypuje zasadnicze pojęcie „dobry" naprzód i spontanicznie, mianowicie z samego siebie i stąd dopiero stwarza sobie wyobrażenie
„lichy"! To „lichy" pochodzenia dostojnego i owo „zły" z kotła nienasyconej nienawiści -
pierwsze jako twór późniejszy, przystawka, barwa dopełniająca, drugie natomiast jako oryginał,
początek, właściwy c z y n w pojęciu moralności niewolniczej — jakże różne są te oba,
pozornie temu samemu pojęciu „dobry" przeciwstawione słowa „lichy" (schlecht) i „zły"
(böse) Lecz to n i e jest to samo pojęcie „dobry": raczej zapytać przecie należy, k t o jest właściwie
„zły" w znaczeniu moralności, opanowanej przez ressentiment. Najściślejsza odpowiedź: w ł a ś n i e „dobry", przeciwnej moralności, właśnie dostojny, możny, władnący, tylko
przebarwiony, przeinaczony, nawywrót widziany jadowitem okiem, którym patrzy ressentiment.
Tutaj jednemu bynajmniej nie chcemy przeczyć: kto tych „dobrych" poznał tylko jako
wrogów, poznał też tylko z ł y c h w r o g ó w. Ci sami ludzie, którzy dzięki obyczajowi,
czci, zwyczajowi, wdzięczności, a bardziej jeszcze przez wzajemne strażowanie się i zazdrość
inter pares tak surowo trzymają się w karbach i którzy z drugiej strony w stosunku do siebie
okazują się tak wynalazczymi na punkcie względności, panowania nad sobą, delikatności,
wierności, dumy i przyjaźni, — ci sami są na zewnątrz, tam, gdzie się zaczyna co obce, o b c z y z n a, nie wiele lepsi, niż wypuszczone drapieżce. Tam używają zwolnienia od wszelkiego
przymusu społecznego, w puszczy wynagradzają sobie napięcie, spowodowane długiem zamknięciem i ujęciem w płoty pokoju, p o w r a c a j ą ku niewinności sumienia drapieżców,
jako radosne potwory, które może po okropnym szeregu mordów, podpaleń, zgwałceń i znę-
cań się odchodzą z junactwem i równowagą duchową, jakby spełnili jeno psotę uczniacką, w przekonaniu, że poeci znów na długo będą mieli co opiewać i sławić. Na dnie wszystkich tych
ras dostojnych nie należy przeoczać drapieżcy, tej wspanialej, za zdobyczą i zwycięstwem
lubieżnie węszącej, p ł o w e j b e s t y i; dla tego ukrytego podłoża potrzeba co pewien czas
wyładowania, zwierzę musi na wierzch się wydobyć, musi znów wrócić do puszczy: -
szlachta rzymska, arabska, germańska, japońska, bohaterowie homeryczni, skandynawscy
wikingowie — wszyscy jednako czuli tę potrzebę. Właśnie rasy dostojne pozostawiły pojęcie
„barbarzyńcy" na wszystkich śladach swojego pochodu; jeszcze najwyższa ich kultura zdradza
świadomość tego i nawet dumę (na przykład, gdy Perykles mówi Ateńczykom, w owej
sławnej mowie pogrzebowej, „ku wszystkim lądom i morzom utorowała sobie drogę śmiałość
nasza, wznosząc sobie wszędzie nieprzemijające pomniki dobrego i z ł e g o"). Ta „śmiałość"
ras dostojnych, szalona, niedorzeczna, nagła w swym wyjawie, ta nieobliczalność, nawet nieprawdopodobieństwo
jej przedsięwzięć — Perykles podnosi i kładzie nacisk na Ateńczyków — obojętność i pogarda dla bezpieczeństwa, ciała, życia, wygody, jej przerażająca pogoda i głęboka rozkosz w wszelkiem niszczeniu, we wszystkich uciechach zwycięstwa i okrucieństwa — wszystko to składało się dla cierpiących z tego powodu na obraz „barbarzyńcy", „złego
wroga", coś jakby „Gota", „Wandala". Głęboka, lodowa nieufność, którą Niemiec wzbudza,
skoro do władzy dojdzie, i teraz znowu — jest zawsze jeszcze oddźwiękiem owego niewygasłego
przerażenia, z jakiem przez całe stulecia Europa przyglądała się wściekłemu szalowi
płowej bestyi germańskiej (aczkolwiek pomiędzy starymi Germanami a nami Niemcami
nie ostało się żadne powinowactwo pojęcia, a cóż dopiero krwi). Zwróciłem raz uwagę na
zakłopotanie Hezyoda, gdy wymyślał następstwo epok kulturalnych i starał się je wyrazić w złocie, srebrze, spiżu: nie umiał on sobie z sprzecznością, którą mu nastręczał wspaniały, lecz
zarówno grozą przejmujący, gwałtem dyszący, świat Homera, poradzić inaczej, niż dzieląc
jedną epokę na dwie, którym kazał teraz następować po sobie. Najpierw epoce bohaterów i półbogów z Troi i Teb, tak jak ten świat zachował się w pamięci szczepów dostojnych, które w nim miały własnych praszczurów; potem epoce spiżowej w sposób, w jaki ten sam świat
jawił się potomkom zdeptanych, ograbionych, katowanych, uprowadzonych, sprzedanych :
epoce spiżu, jak się rzekło, twardej, zimnej, srogiej, bez czucia i sumienia, wszystko miażdżącej i krwią zlewającej. Zgodziwszy się na to, iż prawdziwe jest, co się i tak dziś za „prawdę"
uważa, że z n a c z e n i e w s z e l k i e j k u l t u r y leży właśnie w tem, by z drapieżnego
zwierza „człowieka" wyhodować obłaskawione, cywilizowane zwierzę, z w i e r z ę d o m o w e, toby należało bezsprzecznie wszystkie owe instynkty reakcyi i ressentiment, z których
pomocą szczepy dostojne i ich ideały zostały w końcu zhańbione i przemożone, uważać za
właściwe n a r z ę d z i a k u l t u r y; przez co wcale jeszcze nie powiedziano, jakoby i c h p
r z e d s t a w i c i e l e byli zarówno wyobrazicielami samej kultury. Raczej coś przeciwnego
byłoby nie tylko prawdopodobne — nie! jest to dziś o c z y w i s t e! Ci przedstawiciele owych w dół gniotących, dyszących żądzą odwetu instynktów, ci potomkowie wszelkiego europejskiego i nieeuropejskiego niewolnictwa, w szczególności wszelkiej ludności przedaryjskiej, -
oni przedstawiają c o f a n i e s i ę ludzkości! Te „narzędzia kultury" są hańbą człowieka i raczej podejrzeniem, przeciwdowodem względem „kultury" wogóle! Można mieć zupełną
słuszność, jeśli ktoś nie może się wyzbyć obawy przed płową bestyą na dnie wszelkich ras
dostojnych i ma się na baczności; lecz któżby po stokroć nie wolał bać się, jeśli zarazem podziwiać
może, niż n i e bać się, lecz przytem nie móc pozbyć się bardziej odrażającego widoku
nieudaności, zmniejszenia, zniedołężnienia, zatrucia ? A czyż nie jest to n a s z a fatalność?
Cóż wywołuje dziś n a s z ą niechęć ku „człowiekowi"? — bo człowiek nam d o l e g a,
to niewątpliwe. — Nie obawa; raczej to, że nie mamy już czego bać się w człowieku; że to
robactwo „człowiek" na pierwszym jest planie i mrowi się; że , „człowiek obłaskawiony", ten
nieuleczalnie mierny i niepokrzepiający, nauczył się już czuć siebie celem i szczytem, myślą
dziejów, „człowiekiem wyższym"; — ba, że ma pewne prawo czuć się takim, o ile w prze-
rwach nadmiaru nieudaności, chorowitości, znużenia, przeżycia, którym Europa dziś śmierdzieć
poczyna, czuje się czemś przynajmniej względnie udanem, przynajmniej jeszcze zdolnem
do życia, przynajmniej życiu przyświadczającem...
12.
Nie tłumię w tem miejscu westchnienia i ostatniej nadziei. Cóż jest właśnie dla mnie najnieznośniejsze?
To, z czem ja sam dojść nie mogę do ładu, co mnie dusi i dławi? Zepsute powietrze!
Zepsute powietrze! Że coś nieudanego zbliża się do mnie; że muszę wąchać trzewia
nieudanej duszy!… Ileż to zresztą człowiek nie wytrzyma niedoli, niedostatku, niepogody,
cherlactwa, mozołu, osamotnienia? W gruncie rzeczy da sobie z wszystkiem radę, jako że
urodzony do podziemnego, wojującego istnienia; znowu kiedyś wydostanie się na światło,
znowu przeżyje swą złotą godzinę zwycięstwa — i znowu stoi wtedy, jak się urodził, niezłomny,
napięty, gotów do tego, co nowe, jeszcze trudniejsze, dalsze, jak łuk, który wszelka potrzeba
tylko sprężniej jeszcze napina. — Lecz kiedy niekiedy pozwólcie mi — rozumie się, jeśli
istnieją sprzyjające niebianki, poza dobrem i złem — na jedno spojrzenie, pozwólcie mi jedno
spojrzenie tylko rzucić na coś doskonałego, do końca udanego, szczęśliwego, potężnego, tryumfującego, w czem jeszcze bać się jest czego! Na człowieka, który jest usprawiedliwieniem
człowieka, na jakiś dopełniający i wyzwalający pomyślny okaz człowieka, gwoli któremubyśmy w i a r ę w c z ł o w i e k a zachować śmieli!… Bo tak ma się rzecz: zmniejszenie i wyrównanie
człowieka europejskiego kryje n a s z e największe niebezpieczeństwo, bo widok
ten nuży… Nie widzimy dziś nic, co chce się stać większem, przeczuwamy, że to wciąż jeszcze
wstecz i wstecz iść będzie, w coraz większą rozcieńczoność, w coraz większą dobroduszność,
roztropność, wygodę, mierność, obojętność, chińszczyznę, chrześcijańskość — człowiek,
to niewątpliwe, stawać się będzie coraz „lepszym"… W tem właśnie tkwi grożące fatum Europy, — wraz z obawą przed człowiekiem postradaliśmy i miłość dla niego, cześć dla niego,
nadzieję i chęć ku niemu. Widok człowieka już nuży — czemże dziś jest nihilizm, jeśli nie t e
m?… Znużyliśmy się c z ł o w i e k i e m...
13.
Jednak zawróćmy: problemat i n n e g o początku „dobrego", dobrego, jak go wymyślił
sobie człowiek opanowany przez ressentiment, domaga się skończenia. — Że jagnięta czują
urazę do wielkich ptaków drapieżnych, to nie dziwota: lecz to jeszcze nie powód, by brać za
złe wielkim ptakom drapieżnym, że porywają małe jagnięta. A jeśli jagnięta mówią między
sobą: „te ptaki drapieżne są złe; a kto jest jak najmniej ptakiem drapieżnym, owszem jego
przeciwieństwem, jagnięciem — nie miałżeby być dobry?", to nie można takiemu postawieniu
ideału nic zarzucić, jakkolwiekby ptaki drapieżne nieco szyderczo na to spoglądały i może
mówiły sobie: „my nie gniewamy się na nie, na te dobre jagnięta, kochamy je nawet: niema
nic smaczniejszego nad delikatne jagnię". — Żądać od siły, by objawiała się n i e jako siła, aby
nie była chęcią przemożenia, chęcią obalenia, chęcią owładnięcia, pragnieniem wrogów i oporów i tryumfów, jest równie niedorzeczne, jak żądać od słabości, by objawiała się jako
siła. Pewne quantum siły jest właśnie takiem quantum popędu woli, działania — owszem, nie
jest niczem innem, jak właśnie samym popędem, chceniem, działaniem, a inaczej zdawać się
może tylko dzięki zwodniczości mowy, (i skamieniałym w niej zasadniczym błędom rozumu),
która wszelkie działanie rozumie jako uwarunkowane tem, co działa, „podmiotem" i mylnie rozumie. Tak samo bowiem, jak lud oddziela błyskawicę od jej światła i to ostatnie
uważa jako jej c z y n n o ś ć, jako działanie podmiotu, który się zwie błyskawicą, tak moralność
tłumu także oddziela siłę od zewnętrznych siły objawów, jak gdyby poza silnym istniało
obojętne podścielisko, któremu jest
p o z o s t a w i o n e d o w o l i, objawiać siłę, lub też nie. Lecz niema takiego podścieliska;
niema żadnego „bytu" poza czynieniem, działaniem, stawaniem się; „czyniciel" jest tylko
zmyśleniem do czynienia dodanem — czynność jest wszystkiem. Tłum podwaja w gruncie
czynność, każąc błyskawicy świecić; jest to czynczyn: to samo zdarzenie stawia raz jako
przyczynę, a potem jeszcze raz jako jej skutek. Przyrodnicy nie czynią lepiej, mówiąc: „siła
porusza, siła powoduje" i t. p. — cała wiedza nasza stoi jeszcze, mimo cały swój chłód, wyzbycie
się uczucia, pod uwodnym wpływem mowy i nie wyzbyła się jeszcze podrzuconych
bękartów, „podmiotów" (atom jest, na przykład, takim podrzutkiem, tak samo kantowska
„rzecz sama w sobie"). Cóż za dziwota, gdy upośledzone, skrycie tlące uczucia, zemsta i nienawiść,
wyzyskują dla siebie tę wiarę i w gruncie nie zachowują nawet żadnej wiary żarliwiej,
niż tę, że jest p o z o s t a w i o n e w o l i s i l n e g o być słabym, a drapieżnemu ptakowi
jagnięciem: — zyskują tem przecie wobec siebie samych prawo w i n i e n i a ptaka drapieżnego,
że jest ptakiem drapieżnym… Jeśli uciśnieni, zdeptani, przemocą zgnębieni z mściwej
chytrości bezsiły wmawiają w siebie: „pozwólcie nam być innymi, niż źli, to jest dobrymi! a dobrym jest każdy, kto nie działa przemocą, kto nikogo nie zadraśnie, nikogo nie zaczepi,
nikomu nie odpłaci w odwecie, który zemstę Bogu przekazuje, który jak my trzyma się w ukryciu, który wszystkiemu złemu schodzi z drogi i wogóle mało wymaga od życia, podobnie
jak my, cierpliwi, pokorni, sprawiedliwi" — nie znaczy to, dla słuchających na zimno i bez
uprzedzenia, właściwie nic innego, niż „my, słabi, jesteśmy niestety słabi, dobrze jest, jeśli
nie czynimy nic, d o c z e g o n i e j e s t e ś m y d o ś ć s i l n i"; lecz ten cierpki stan rzeczy, ta roztropność najniższego
rzędu, którą mają nawet owady (przecie udają martwość, by nie „za wiele" czynić wobec
wielkiego niebezpieczeństwa), przybrała dzięki owemu fałszerstwu i samoobłudzie bezsilny
strój pełnej zaparcia się, cichej, wyczekującej cnoty, jak gdyby słabość słabego — to znaczy
przecie jego i s t o t a, jego działanie, jego nieunikniona, nieodłączna rzeczywistość — była
dobrowolnym wysiłkiem, czemś chcianem, czemś z wyboru, c z y n e m, z a s ł u g ą. Temu
rodzajowi człowieka p o t r z e b a wiary w obojętny, mający wolność wyboru „podmiot", z instynktu samozachowawczości, samopotwierdzenia, w którym każde kłamstwo uświęcać się
zwykło. Podmiot (lub, by rzec popularnie, d u s z a) był może dlatego dotychczas na ziemi
najlepszą podwaliną wiary, że przeważnej liczbie śmiertelnych, słabym i uciemiężonym
wszelkiego rodzaju, umożliwiał owo wzniosłe oszustwo samych siebie, wykładające nawet
słabość jako wolność, a to, że są tacy, nie inni, jako z a s ł u g ę.
14.
Czy chce kto spojrzeć nieco w dół, w serce tajemnicy, jak się na ziemi takie f a b r y k u j
e i d e a ł y? Kto ma odwagę ku temu?… Nuże więc! Oto otwarta oku droga w ten ciemny
warsztat. Poczekaj pan jeszcze chwilkę, mój panie wścibski i śmiałku. Pańskie oko musi
przywyknąć wpierw do tego ułudnego, mieniącego się światła… Tak! Dość! Mów pan teraz!
Cóż się tam w dole dzieje? Wypowiedz, co widzisz, człeku o najniebezpieczniejszej ciekawości — teraz j a będę się przysłuchiwał. — "Nie widzę nic, słyszę tem więcej. Jakieś przezorne, chytre, ciche mruczenie i szeptanie
ze wszystkich kątów i zakątków. Zdaje mi się, że kłamią; cukrowa słodycz oblepia dźwięk
każdy. Mają słabość na z a s ł u g ę łgarstwem przenicować, nie ulega wątpieniu — rzecz ma
się, jakeś pan mówił" — Dalej! — na niemoc, nie szukającą odwetu, na „dobroć"; trwożliwą nizkość na „pokorę"; uległość
wobec tych, których się nienawidzi, na „posłuszeństwo" (mianowicie względem tego, o którym
mówią, że nakazuje uległość — nazywają go Bogiem). Brak zaczepnoścł w słabym, nawet
tchórzostwo, w które jest bogaty, jego wystawanie u drzwi, nieunikniony dlań mus czekania
dochodzą tu do pięknego imienia, jako „cierpliwość", to też zwie się samą c n o t ą; niemożność
zemsty zwie się niechceniem zemsty, może nawet przebaczeniem („bo o n i nie wiedzą,
co czynią — my jedynie wiemy, co o n i czynią!"). Mówią tu też o „miłości dla wrogów swoich" i pocą się przytem. — Dalej! — „Są nędzni, bez wątpienia, te mruki i pokątni fałszerze monet, choć siedzą w kupie i grzeją się wzajem — lecz mówią oni, że nędza ich jest wybraniem i odznaczeniem przez Boga,
że bije się psy, które najbardziej się lubi; może też jest ta nędza przygotowaniem, doświadczeniem,
szkołą, a może jeszcze czemś więcej — czemś, co kiedyś wyrównane zostanie i wypłacone
olbrzymiemi odsetkami w złocie, nie! w szczęściu. To zwą "szczęśliwością". — Dalej! — „Teraz dają mi do zrozumienia, że nie tylko są lepsi od możnych, panów ziemi, których
plwociny lizać muszą (n i e z trwogi, bynajmniej nie z trwogi! lecz tylko, że Bóg każe czcić
wszelką zwierzchność) — że nie tylko są lepsi, lecz także, że "jest im lepiej", w każdym razie
kiedyś będzie im lepiej. Lecz dość! dość! Nie wytrzymam dłużej. Zepsute powietrze! Zepsute
powietrze! Ten warsztat, gdzie f a b r y k u j e s i ę i d e a ł y — zda mi się, śmierdzi od tych
wszystkich kłamstw". — Nie! Jeszcze chwilę! Nie powiedzieli jeszcze nic o majstersztyku tych czarnych kunsztów,
które z czarnego robią białe, mleko i niewinność; — nie zauważyłeś pan, co jest szczytem
ich raffinement, najśmielszym, najsubtelniejszym, najbardziej duchowym, najkłamliwszym
popisem ich artyzmu? Baczność! Te piwniczne zwierzęta, pełne zemsty i nienawiści — cóż to
one robią z zemsty i nienawiści? Czyś słyszał pan kiedy te słowa? Czybyś przypuszczał, gdybyś
tylko ich słowom ufał, żeś jest między samymi ludźmi opanowanymi przez ressentiment?... — „Rozumiem, otwieram raz jeszcze uszy (ach! ach! ach! a z a t y k a m nos). Teraz dopiero
słyszę, co już tak często mówili: "My dobrzy — my j e s t e ś m y s p r a w i e d l i w i -
tego, czego pragną, nie nazywają odwetem, jeno "tryumfem s p r a w i e d l i w o ś c i"; to,
czego nienawidzą, to nie ich wróg, nie! nienawidzą „n i e s p r a w i e d l i w o ś c i", „bezbożności
"; to, w co wierzą i czego spodziewają się, to nie nadzieja zemsty, upojenie słodkiej
zemsty (- "słodszą od miodu" nazwa! ją już Homer), lecz „zwycięstwo Boga, Boga s p r a w i e d l i w e g o nad bezbożnymi"; co jeszcze ich miłości pozostało na ziemi, to nie ich bracia w nienawiści, lecz ich „bracia w miłości", jak mówią, wszyscy dobrzy i sprawiedliwi na „ziemi". — A jakże nazywają to, co jest im pocieszeniem we wszystkich cierpieniach ziemi — swą
fantasmagoryę przypuszczonej przyszłej szczęśliwości? — „Co? Czy dobrze słyszę? Nazywają to "sądem ostatecznym", przyjściem ich królestwa,
„królestwa bożego" — t y m c z a s e m jednak żyją „w wierze", „w miłości", „w nadziei". — Dość! Dość!
15.
W wierze w co? W miłości czego? W nadziei czego? — Ci słabi chcą bowiem, by kiedyś i o n i byli silni, to niewątpliwe; kiedyś ma nadejść i ich „królestwo" — „królestwem bożem"
zwą to po prostu, jak się rzekło: są przecie we wszystkiem tak pokorni. Już aby t e g o dożyć,
trzeba długo żyć, poza granicę śmierci, — nawet potrzeba w i e c z n e g o życia, aby przez
wieczność można doznawać w „królestwie bożem" odszkodowania za owo życie ziemskie
„w wierze, miłości i nadziei". Odszkodowania za co? Odszkodowania przez co ?… Dante, zda
mi się, omylił się grubo, gdy z przejmującą lękiem prostotą ten nad bramą swego piekła poło-
żył napis: „i mnie stworzyła miłość wieczna". Nad bramą chrześcijańskiego raju i jego
wiecznej szczęśliwości mógłby być w każdym razie z większą słusznością wyryty napis: „i
mnie stworzyła wieczna n i e n a w i ś ć" — przypuściwszy, że prawda mogłaby być wypisana
nad drzwiami do kłamstwa! Bo
c z e m ż e jest szczęśliwość wieczna?… Możebyśmy nawet odgadli; lepiej jednak, że zaświadczy
nam to wyraźnie taka w tych rzeczach powaga, której lekceważyć nie można, Tomasz z Akwinu, wielki nauczyciel i święty. „ Beati in regno coelesti, mówi łagodnie jak jagnię,
videbunt poenas damnatorum, u t b e a t i t u d o i l l i s m a g i s c o m p l a c e a t".
Lub czy chcecie w silniejszym słyszeć to tonie, z ust tryumfującego ojca kościoła, który
swym chrześcijanom odradzał okrutnych rozkoszy publicznych widowisk — czemuż to?
„Wiara użycza nam przecie daleko więcej — mówi, de spectac. c. 29 ss. -, czegoś o w i e l e s i l n i e j s z e g o. Dzięki zbawieniu rozporządzamy przecie innemi uciechami; miast atletów
mamy swych męczenników; jeśli krwi chcemy, oto mamy krew Chrystusa… A cóż dopiero
oczekuje nas w dniu jego powrotu, jego tryumfu!" — i teraz ciągnie dalej, zachwycony jasnowidz:
„At enim supersunt alia spectacula, ille ultimus et perpetuus judicii dies, ille nationibus
insperatus, ille derisus, cum tanta saeculi vetustas et tot ejus nativitates uno igne haurientur.
Que tunc spectaculi latitudo! Q u i d a d m i r e r! Q u i d r i d e a m! U b i g a u d e a m! U b i e x u l t e m, spectans tot et tantos
r e g e s, qui in coelum recepti nuntiabantur, cum ipso Iove et ipsis suis testibus in imis tenebris
congemescentes Item praesides (namiestnicy prowincyi) persecutores dominici nominis
saevioribus quam ipsi flammis saevierunt insultantibus contra Christianos liquescentes! Quos
praeterea sapientes illos philosophos coram discipulis suis una conflagrantibus erubescentes,
guibus nihil ad deum pertinere suadebant, quibus animas aut nullas aut non in pristina corpora
redituras affirmabant! Etiam poetas non ad Rhadamanti nec ad Minois, sed ad inopinati Christi
tribunal palpitantes! Tunc magis tragoedi audiendi, magis scilicet vocales (bardziej przy
głosie, jeszcze gorsi krzykacze) in sua propria calamitate; tunc histriones cognoscendi, solutiores
multo per ignem; tunc spectandus auriga in flammea rota totus rubens, tunc xystici
contemplandi non in gymnasiis, sed in igne jaculati, nisi quod ne tunc quidem illos velim
vivos, ut qui malim ad eos potius conspectum i n s a t i a b i l e m conferre, qui in dominum
desaevierunt. 'Hic est ille, dicam, fabri aut quaestuariae filius (jak wykazuje ciąg dalszy, a w
szczególności i to z Talmudu znane określenie matki Jezusa, ma Tertulian odtąd na myśli Żydów),
sabbati destructor, Samarites et daemonium habens. Hic est quem a Juda redemistis, hic
est ille arundine et colaphis diverberatus, sputamentis dedecoratus, felle et aceto potatus. Hic
est, quem clam discentes subripuerunt, ut resurrexisse dicatur vel hortulanus detraxit, ne lactucae
suae frequentia commeantium laederentur'. Ut talia spectes, u t t a l i b u s e x u l t e s,
quis tibi praetor aut consul aut quaestor aut sacerdos de sua liberalitate praestabit? Et tamen
haec jam habemus quodammodo per f i d e m spiritu imaginante repraesentata. Ceterum qualia
illa sunt, quae nec oculus vidit nec auris audivit nec in cor hominis ascenderunt? (I. Cor.
2, 9.) Credo circo et utraque cavea (pierwszy i czwarty rząd lub, wedle innych, scena komiczna i tragiczna) et omni stadio gratiora".. — P e r f i d e m : tak napisano.
16.
Zdążajmy do końca. Te obie p r z e c i w s t a w n e wartości „dobry i lichy ("schlecht"),
„dobry i zły (böse)" toczyły na ziemi straszliwą, tysiącolecia trwającą walkę. A jakkolwiek ta
druga wartość oddawna przeważa, nie braknie jednak i dziś jeszcze miejsc, gdzie nierozstrzygnięta
walka dalej się toczy. Możnaby nawet rzec, że się tymczasem coraz wyżej w górę
wznosiła i właśnie przez to coraz bardziej pogłębiała i uduchowiała: tak że niema dziś może
bardziej rozstrzygającego znaku "n a t u r y w y ż s z e j", natury bardziej duchowej, niż być w rozdwojeniu pod każdym względem i być polem walki owych przeciwstawień. Symbol tej
walki, wyrażony pismem, które poprzez wszystkie dzieje ludzkie dotychczas pozostało, czytelnem,
zwie się „Rzym przeciw Judei, Judea przeciw Rzymowi": — nie było dotąd większego zdarzenia
nad t ę walkę, nad t o postawienie zagadnienia, to śmiertelnie wrogie przeciwieństwo. Rzym
odczuwał w Żydzie coś sprzecznego z samą naturą, niejako swe antypodyczne monstrum. W Rzymie uważano Żyda za tego, któremu "d o w i e d z i o n o nienawiści do całego rodu ludzkiego
": słusznie, o ile ma się słuszne prawo rozkwit i przyszłość rodzaju ludzkiego nawiązywać
do bezwzględnego panowania wartości arystokratycznych, wartości rzymskich. Cóż natomiast
odczuwali Żydzi względem Rzymu? Zgadujemy to z tysiącznych znaków. Lecz wystarczy
przywieść sobie tylko na pamięć Apokalipsę Janową, ten najdzikszy z wszystkich
pisanych wybuchów, które nienawiść ma na sumieniu. (Nie należy zresztą niedoceniać głębokiej
konsekwencyi chrześcijańskiego instynktu, skoro właśnie tę książkę nienawiści opatrzył
imieniem apostoła miłości, któremu ową miłośnie-marzycielską Ewangelię przypisuje:
tkwi w tem część prawdy, aczkolwiek wiele fałszerstwa literackiego potrzeba było do tego
celu.) Rzymianie byli przecie tak silni i dostojni, że silniejszych i dostojniejszych dotąd jeszcze
na ziemi nie było; o takich nie śniono nawet nigdy; każdy szczątek po nich, każdy napis
zachwyca, ma się rozumieć, jeżeli się odgadnie, co się tam pisze. Żydzi, przeciwnie, byli
owym narodem kapłańskim, opanowanym przez ressentiment par excellence, posiadającym
nie mającą sobie równej gminnie-moralną genialność: porównajmy jeno pokrewnie uposażone
ludy, Chińczyków lub Niemców, z Żydami, by wyczuć, co jest pierwsze, a co piątorzędne.
Kto na razie z w y c i ę ż y ł, Rzym czy Judea? Ależ tu niema wątpliwości: zważmy tylko,
przed czem kłaniają się dzisiaj nawet w Rzymie, jako przed wcieleniem wszystkich najwyższych
wartości — i nie tylko w Rzymie, lecz prawie na przestrzeni pół ziemi, wszędzie, gdzie
się tylko człowiek obłaskawił lub obłaskawić się pragnie — , przed t r z e m a Ż y d a m i, jak
wiadomo, i j e d n ą Ż y d ó w k ą (przed Jezusem z Nazaretu, przed rybakiem Piotrem, tkaczem
kobierców Pawłem i matką owego, początkowo zwanego Jezusem, nazwaną Marya). To
podziwu godne: Rzym uległ bezsprzecznie. Jużci zdarzyło się za Odrodzenia wspaniałe, niepokojące
przebudzenie ideału klasycznego, dostojnej oceny wartości wszystkich rzeczy: nawet
Rzym poruszał się, jak przebudzony z letargu, pod ciśnieniem nowego, zbudowanego na
nim zżydziałego Rzymu, który przedstawiał widok ekumenicznej synagogi i zwał się "Kościołem
": lecz natychmiast zatryumfowała znowu Judea, dzięki owemu zasadniczo gminnemu
(niemieckiemu i angielskiemu) ruchowi ressentiment który nazywają Reformacyą, wraz z tem, co jej wynikiem być musiało, z przywróceniem Kościoła — zarazem przywróceniem
dawnego mogilnego spokoju klasycznemu Rzymowi. W pewnem nawet bardziej decydującem i głębszem znaczeniu, niż wówczas, doszła Judea raz jeszcze z Rewolucyą francuską do
zwycięstwa nad ideałem klasycznym: ostatnia polityczna dostojność, jaka była w Europie,
dostojność siedmnastego i ośmnastego stulecia f r a n c u s k i e g o padła pod gminnymi instynktami
uczucia ressentiment. Nigdy nie słyszano na ziemi większego okrzyku radości,
wrzaskliwszego zapału! Wprawdzie zdarzyła się wśród tego rzecz najpotworniejsza, najnieoczekiwańsza:
starożytny ideał wystąpił c i e l e ś n i e z niesłychanym przepychem przed
oczy i sumienia ludzkości, — i raz jeszcze silniej, prościej, natarczywiej, niż kiedykolwiek,
rozbrzmiało przeciwko starym łgarczym hasłom uczucia ressentiment o p i e r w s z e ń s t w i e n a j l i c z n i e j s z y c h, przeciwko żądzy zniżania, poniżania, zrównania, staczania się
wstecz i w zamierzch człowieka, rozbrzmiało straszliwie i porywająco przeciwne hasło p i e r w s z e ń s t w a n a m n i e j l i c z n y c h! Jako ostatni drogowskaz k u i n n e j drodze
zjawił się Napoleon, ten najbardziej odosobniony i najpóźniejszy z późno zrodzonych, jaki
istniał kiedykolwiek, a w nim ucieleśniony problemat d o s t o j n e g o i d e a ł u s a m e g o w s o b i e — rozważcie, co to za problemat: Napoleon, ta synteza n i e c z ł o w i e k a i n a d c z ł o w i e k a...
17.
Czy na tem koniec? Czy to największe ze wszystkich przeciwstawień ideału zostało tem
samem na wieczne czasy złożone ad acta? Czy tylko odroczone, na długo odroczone ?… Czy
znów kiedyś nie będzie musiał nastąpić jeszcze straszniejszy, jeszcze dłużej przygotowywany
wybuch starego pożaru? Więcej jeszcze: czy właśnie t e g o nie należy sobie ze wszystkich sił
życzyć? nawet chcieć? nawet żądać?...Kto w miejscu tem zacznie, jak moi czytelnicy, rozmyślać,
myśl rozwijać, temu trudno będzie dojść z tem prędko do końca, — a to powód wystarczający,
abym sam doszedł do końca, przypuściwszy, że oddawna stało się dość jasne, czego
c h c ę, do czego zmierzam właśnie przez to niebezpieczne hasło, które ostatnia ma książka
nosi na grzbiecie: „P o z a d o b r e m i z ł e m"… To bynajmniej n i e znaczy „Poza dobrem i lichem".
U w a g a. Korzystam ze sposobności, którą nastręcza mi ta rozprawa, by wyrazić publicznie i formalnie życzenie, wyjawiane dotąd przeze mnie tylko okolicznościowo w rozmowach z uczonymi: mianowicie, aby któryś z fakultetów filozoficznych przez rozpisanie szeregu
nagród akademickich zechciał się zasłużyć około popierania studyów nad h i s t o r y ą m o r a l n o ś c i — może ta książka posłuży jako bodziec w tym kierunku. Co się tyczy możliwości
tego rodzaju, stawiam następujące zagadnienie, które zasługuje na uwagę zarówno filologów i historyków, jak i właściwych uczonych filozofów z powołania.
„J a k i e w s k a z ó w k i d a j e j ę z y k o z n a w s t w o, w s z c z e g ó l n o ś c i b a d a n i a e t y m o l o g i c z n e, d o d z i e j ó w r o z w o j u p o j ę ć m o r a l n y c h?" — Z drugiej strony oczywiście należy pozyskać dla tych problematów (o w a r t o ś c i dotychczasowych
ocen wartości) wspóudział fizyologów i medyków: przyczem niechaj zawodowym
filozofom pozostawiona będzie i w tym poszczególnym wypadku rola obrońców i pośredników, gdy im się na ogół udało przekształcić owe tak zaostrzone początkowo i nieufne
stosunki pomiędzy filozofią, fizyologią i medycyną w najprzyjaźniejszą i najowocniejszą
wzajemną wymianę. W rzeczy samej wszystkie tablice wartości, wszystkie „powinieneś",
znane historyi lub badaniom etnologicznym, wymagają przede wszystkiem f i z y o l o g i c z n
e g o oświetlenia i wytłumaczenia, w każdym razie prędzej niż psychologicznego; tak samo
wszystkie czekają krytyki ze strony wiedzy medycznej. Pytanie: j a k ą w a r t o ś ć ma ta lub
owa tablica dóbr czyli „moralność"? należy stawiać w najrozmaitszych perspektywach; nie
można mianowicie rozbierać dość subtelnie kwestyi „wart d l a j a k i e g o c e l u?" Na przykład
coś, coby miało widoczną wartość ze względu na najwyższą niespożytość rasy (lub
spotęgowanie jej siły przystosowawczej do pewnego klimatu lub na osiągnięcie największej
liczby), nie miałoby wcale tej samej wartości, gdyby chodziło o wytworzenie silniejszego
typu. Dobro najliczniejszych i dobro najmniej licznych to dwa przeciwległe punkty zapatrywania
na wartość. Uważanie pierwszego za więcej wartościowy już s a m w s o b i e, pozostawiamy
naiwności angielskich biologów… W s z y s t k i e umiejętności winny teraz torować
drogę zadaniu filozofów, zadaniu przyszłości, tak pojętemu, że filozof ma rozwiązać p r o b l e m o t w a r t o ś c i, ma u s t a n a w i a ć s t o p n i e w a r t o ś c i.
1 2
« Nietzsche (Publikacja: 10-01-2004 )
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 3178 |
|