|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
« Światopogląd Normalność [1] Autor tekstu: Bartosz Jastrzębski
Normalność,
zdawałoby się, jest tylko wyglądem i to — dodajmy — wyglądem dość
lichym. W pełni zrealizowana byłaby nijakością doskonałą, czymś po prostu
niewidocznym, kameleonią strategią zlania się z tłem. Zlania nie tylko
estetycznego, owocującego zerowym tejże estetyczności poziomem, ale również
egzystencjalnego: nie tylko normalny wygląd, ale i normalne zachowanie są ni
mniej, ni więcej tylko żadne. Powiedzieć wszak o kimś, że jest normalny,
znaczy stwierdzić, iż nie posiada jakichkolwiek wyrazistych, wyróżniających
cech. Oznacza to: żadnych szczególnych cech pozytywnych (i to stanowi o nie
najlepszych konotacjach normalności), lecz także negatywnych, co z kolei
cieszy, napełnia spokojem i gwarantuje normalności nie najgorszą prasę. Nie
sposób jednak wystawić sobie sytuacji na przykład takiej:
oto kochanek w półboskim, erotycznym uniesieniu, na skutek którego
wzbiera w nim rozkosz i czułość pospołu, pohamowując z trudem przyśpieszony
obietnicą spełnienia oddech, wyrzuca z siebie westchnienie uwielbienia dla
jedynej: o Boże, jakaś Ty normalna… Na co ona, w podzięce i miłosnym rewanżu,
docierając do granicy, poza którą nie chcą się już rodzić słowa, a jedynie bardziej pierwotne dźwięki, rzuca mu z głębin drżącej przepony: mój
Ty najzwyklejszy ze zwykłych… Tak doprawdy się nie dzieje i dziać nie może,
ani rozkosz, ani ból nie bywają bowiem normalne. Nie bywają normalne żadne
intensywne stany istnienia, bowiem istnienie samo normalnym się nie wydaje. Tam
więc gdzie go doświadczamy, gdzie dotyka nas swym żarem lub lodowatym chłodem
tnącego swojskość codzienności ostrza jest niezwyczajnie, obco, niebywale.
Normalność spełnia się bowiem w zestandaryzowanym pakiecie zachowań i reakcji, w pospolitej, acz nieuniknionej zwyczajności powtarzalnego, w rozpłynięciu
tego, co szczególne w klasach i kategoriach społecznych ról i postaw, w namiętnym
kulcie panteonu socjogenicznych bóstw, w powolnym acz niezawodnym znikaniu
zawsze dziwacznej i nieporęcznej, ostentacyjnie niedefiniowalnej osobności we
wspólnym oceanie gazetowo-telewizyjnych mądrości. I tylko tam istnieje ona
naprawdę: w prasowych kącikach porad psychologicznych bądź w telewizyjnych,
nadawanych przed południem, w ciepłym towarzystwie „Domowego przedszkola"
(stąd jakby edukacyjnych) programach sławiących uroki zdrowia psychicznego,
życiowej zaradności i elastyczności i odwagi sięgnięcia po radę
specjalisty gdy cienka skórka normalności zaczyna — pod wpływem wewnętrznego
fermentu lub zewnętrznej opresji — pękać, marszczyć się i odłazić płatami.
Wówczas przecież normalna większość, uosobiona w naukowo legitymizowanej
postaci lekarza lub terapeuty, a wspierana przez pochlipujące ze szczerego bólu i troski otoczenie zaburzonego, pochyli się nad nieszczęśnikiem i pokaże mu
szeroki i twardy trakt tego, co zwyczajne, a tym samym pożądane. Medyk wyjaśni,
że niewidzialność zwyczajności jest dobrym mieszkaniem, właściwym miejscem
pobytu istot społecznych, którymi na mocy przedwiecznych praw, ustanowionych
przez Boga czyli Naturę, wszyscy jesteśmy. Dowiedzie, że na ścisłym
przystawaniu do społecznego świata można tylko zyskać i to pomimo wrażenia,
że zdaje się on być oślizły, lepki, zatem trudny lub niemożliwy do zmycia, a przez to co najmniej irytujący. On jednak jest naszym przeznaczeniem, łonem z któregośmy wyszli, całunem okrywającym naszą ontologiczną nagość,
nieokreśloność i kruchość, macierzą rodzącą poznawcze i moralne klisze,
które stają się treścią naszego życia i życia tego warunkiem. Wszystko więc
co się normalności sprzeciwia, co żre ją od środka jak wstrętne robaki pałaszujące
od wewnątrz ciała swoich nosicieli, musi zostać opanowane — i są na to
sposoby. Robaków (pełzających, gryzących, drążących podziemie) bowiem
usunąć definitywnie się nie da i trzeba z nimi żyć — normalnie.
Cóż
zatem ona jest, owa normalność, chleb powszedni życia ludzkiego, co dobrze
smakuje tylko wtedy, gdy się go straci?
Rzecz
pierwsza, banał, ale taki, który trzeba przypomnieć: normalność jest względna i to względna co najmniej podwójnie — wobec kultury, w ramach której się ją
orzeka oraz czasu, w którym to orzekanie następuje. Normalność jest wszak
ustanawiana społecznie (choć nie całkiem świadomie się to dzieje, bo masa
ludzka in toto nadmiarem świadomości
nie grzeszy), społeczność szkicuje normalność na swym galaretowatym,
amorficznym ciele. Samo sobie nadaje kształt ludzkie stado w toku
historycznych, na ogół krwawych i okrutnych perypetii, bo chciałoby wierzyć
ono, że istnieje zbiór zachowań i wyglądów wyrażających prawdziwe, a przeto właściwe, ludzkie bycie i że, co więcej, jest ów zbiór wspólny
wszystkim ludziom, jest ich wspólnym mianownikiem. Zakłada się więc, iż
jakkolwiek marne i trudne byłoby życie musi gdzieś skrywać się jego
esencja, istota albo choćby — jeśli już tak nędznie sprawy się mają, że
istoty nie ma — tzw. optimum,
maksymalny w ramach jego możliwości uzysk przy minimum strat. Klucz do tego
uzysku, wzór na niego, manifestuje się w sekwencjach działań, siatkach
postaw i towarzyszących im kłębków myśli oraz pakietach wyglądów, które
mają zagwarantować kruchą harmonię i skuteczny balans na falach życia. Tak
krzepnie i krystalizuje się normalność, „właściwość", „prawda" o człowieku. Jest to, w praktyce, sposób życia mający stawiać świeczkę Bogu
społecznych powinności i obowiązków, bez których współbycie ludzkie całkiem
by — jak się powiada — zdziczało, a równocześnie ogarek diabłu zwierzęcych
popędów, rozkosznie podsycanych mechaniką zasady przyjemności — bez tych
znowu bowiem żywot straciłby wszelki smak, a otchłanie depresji pochłonęłyby
ostatnie pokolenia wyssanych z życia widm ludzkich. Ów diabelski ogarek
minimalnych jednak może być rozmiarów — i wciąż coraz mniejszych — w toku
zwiększającej się komplikacji struktury społecznego świata, boska świeca
stanowionych zasad zaś istną gromnicą się stawać musi by coraz skuteczniej
kiełznać plugawą i bluźnierczą dzikość ludzkiego serca — co zresztą
jest dla tegoż czarnego serca źródłem cierpień jak zauważył już dawno
temu pewien wiedeński Mistrz. Normalność jest tedy najpierw wyparciem, stłumieniem
psychicznego paskudztwa i świątyni ohydy co rozpościera się od prawieków pośród
ludzkich trzewi, bo nieczłowiecze są one jeno zwierzęce, bezosobowe i niebezpieczne dla civitas. Stąd
bezwzględnie opanować trzeba bydlę mieszkające w człowieku, poskromić jego dziwaczność i irracjonalność, zamaskować
wszelkie cielesne procesy bo wstrętne są i wulgarne, ukryć afekty durne i ślepe,
ukryć też agresję-wiedźmę matkę wszelkiego zła. Odrzucić należy mroczne
uciechy, amputować schorzałe, perwersyjne i wyuzdane wyobrażenia, zakleić
twardym kitem wiecznie ssące otwory bezbożnych pragnień. Po tym stłumieniu,
zamknięciu stygmatyzować te sfery, sygnifikować je jako złe, a zatem
nienormalne (dobro jest normalne) i przystąpić do stanowienia i obwieszczania
rozumnych zasad normalności, które pozwalają człowiekowi być człowiekiem -
wśród innych ludzi. Jakie są owe zasady?
Oto
należy kultywować stany pożądane społecznie. W toku dziejów oznaczało to
zachowania rozmaite. Oto na przykład w zamierzchłych czasach wieków średnich
mogło to oznaczać przeżywanie (lub fingowanie) smutku płynącego z refleksji
nad grzesznością rodzaju ludzkiego i z antycypacji tegoż rodzaju fatalnego a bolesnego końca. Należało manifestować pokorę i obnosić się z niezbyt twórczą
cnotą posłuszeństwa — wszak świat jest piramidą boskiej hierarchii, gdzie
poszczególne warstwice zależne są od siebie, bezwzględnie i — z góry na dół — jednokierunkowo. Należało okazywać bojaźń wobec rzeczy dużych i małych,
trwożyć się nawet w obliczu rzadkich uśmiechów losu, bowiem mogą być
ukrytą pokusą diabelską co ku gnuśności powiedzie, zgorszeniu a w końcu i na zatracenie. Trzeba było dziękować Bogu głośno za wszystko, nawet jeśli w owym „wszystko" mieściła się męka niewolniczej pracy, choroby, głód i ucisk. Trzeba było głosić łaskę i splendor Stwórcy oraz okazywać
oddanie nawet w ponurych leprozoriach, wśród walających się strzępów własnego
ciała i zaropiałych łachmanów wciąż jeszcze przytrzymujących resztki
korpusu przy ugiętym kręgosłupie. Czymś normalnym były naonczas procesje
biczowników, zastępypobożnych
dręczących własne ciało włosiennicami, szpikowanymi żelastwem krzyżami,
pasami cnoty etc. Czymś właściwym było okazywanie emocji (przynajmniej niektórych),
nawet przesadne, bo Bóg mieszka w sercu i kto sercem „myśli" i działa bożym
jest człowiekiem. Na porządku dziennym były tężejące w rozszerzonych źrenicach
widzenia i wizje, na skutek których można było — ot, choćby — resztę życia
na słupie spędzić. Odpowiednimi były wstrzemięźliwość, dziewictwo i post, właściwym widzenie swojego „ja" jako gorejącej krosty na
przeczystym ciele mistycznego Chrystusa, krosty, której jedyną powinnością
jest zniknąć, by w skorupie materii cielesnej mógł zacząć znowuż zionąć
boski oddech. I tak błogosławiony Henryk Suzo wspomina w swej Księdze
Życia, jak to nie mógł przedostać się do swej pryczy, bowiem żelastwo
służące samoudręczeniu definitywnie zawaliło mu drogę, sięgając niemal
po strop celi. A gdy w końcu oświecony boskim światłem zakonnik wyzwalająco
wyśmiał swą strategię służącą zbawieniu (że oto miałby dzięki onemu
żelastwu zjednać sobie Bożą przychylność) i wyrzucił mroczne
instrumentarium przez okno do rzeki — bodaj Renu — wtedy, właśnie wtedy
współbraciszkowie (ludzie wszak uczeni, bo przynajmniej piśmienni) orzekli:
brat Henryk oszalał, wyrzucił normalność wraz z żelastwem. Oto zwyczajność i jej łamanie sprzed siedmiu setek lat. Taki był świat i takie normalne w nim
bycie. Kto zaś by się za bardzo oddalił od takich modi
istnienia dziwnym by się zdawał, a może też bezbożnym i złym.
Następnym
jednak epokom — w tym także i nam — te średniowieczne zwyczajności mocno
dewiacyjnymi się wydały. Jako nienormalne wystawiono sobie religijne ekscesy i szaleństwa. Inne przeto normy ogłoszono, bliższe już współczesnym, bo
bardziej rozumne. Oświecone wieki przyniosły nader przydatne pojęcie
psychicznej choroby, co na normalność dybie i jej urąga. Wówczas to otworzyły
się szeroko bramy pierwszych psychuszek, ruszyły z portów sławetne Statki Głupców, a nieco później Kant napisał swą Antropologię w ujęciu pragmatycznym, gdzie już całkiem ładnie
dzieli nienormalność na cztery rodzaje: zmyślanie niedorzeczności („w
domach wariatów głównie kobiety z powodu swej gadatliwości cierpią na te
chorobę"), obłęd („na tego rodzaju chorobę cierpią ci wszyscy, którzy
wszędzie wokół siebie widzą wrogów, którzy sądzą, że miny, słowa i inne obojętne działania ludzi ich otaczających są zastawionymi na nich sidłami"),
obłąkanie („ludzie cierpiący na te chorobę są w większości bardzo
zadowoleni: zmyślają bzdury i znajdują upodobanie w bogactwie tak spotęgowanego
powinowactwa pojęć ich zdaniem pasujących do siebie.[...] Obłęd tego
rodzaju jest twórczy [...] jak poezja i niesie ze sobą rozrywkę") i aberracja („chory na duszy wzlatuje nad drabinę doświadczenia i ugania się
za zasadami, które mogłyby być wyniesione ponad kryterium doświadczenia, rojąc
sobie, że pojął niepojmowalne" [ 1 ] — ot, i masz filozofa!). Kant więc już duma podobnie jak my, choć jego
epoka, z bliska oglądana, także nie całkiem normalna się wydaje. Weźmy choćby
owe dworskie obyczaje wzajemnego iskania wszy, a następnie tłuczenia stworzeń
specjalnie do tego przygotowanymi złotymi młoteczkami, koszmarną osobliwość
ówczesnej mody, obrzydliwe niedostatki higieny, nieludzkie traktowanie tego co
obce, niedorzeczną wiarę w postęp rozumu ludzkiego...Również podział chorób
psychicznych nieco się w międzyczasie skomplikował. Wtedy jednak dokonuje się
owo wielkie zamknięcie, totalna separacja, zakreślenie pierwszych szkiców
rozumnej normalności, która ostatecznie ma rozświetlić i zniweczyć cień
zamieszkujący człowieka.
1 2 Dalej..
| Po przeczytaniu tego tekstu, czytelnicy często wybierają też: Palenie Lęk
|
Przypisy: [ 1 ] I. Kant, Antropologia w ujęciu pragmatycznym, przeł. E. Drzazgowska, P. Sosnowska, IFIS PAN,
Warszawa 2005, s. 137-138. « Światopogląd (Publikacja: 29-11-2007 )
Bartosz JastrzębskiUr. 1976. Doktor habilitowany kulturoznawstwa, filozof, etyk, wykłada w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego. Interesuje się niespokojnym pograniczem filozofii, antropologii i literatury. Fascynuje historią, pamięcią oraz poszukiwaniami duchowymi i religijnymi. Tropi motywy przewodnie codzienności, jej udręki i drobne nadzieje, którym poświęcił trzy tomy esejów: Pająk. Szkice prawie filozoficzne (2007), Próżniowy świat (2008) oraz Wędrówki po codzienności. Eseje o paru ważnych rzeczach (2011). Pisarz i podróżnik. W 2012 roku otrzymał Nagrodę im. Beaty Pawlak za książkę Krasnojarsk zero (wraz z Jędrzejem Morawieckim). W 2013 roku opublikował zbiór esejów Przedbiegi Europy. Gawędy podróżne, a w 2014 ukazały się jego dwie książki poświęcone współczesnemu szamanizmowi: Współcześni szamani buriaccy w przestrzeni miejskiej Ułan Ude oraz Cztery zachodnie staruchy. Reportaż o duchach i szamanach (współautor: Jędrzej Morawiecki).
Liczba tekstów na portalu: 11 Pokaż inne teksty autora Najnowszy tekst autora: Czy demokracja jest niemoralna? | Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 5636 |
|