|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
« Ludzie, cytaty Wspomnienie o Andrzeju Olszewskim Autor tekstu: Stanisław Pietrzyk
Ktoś bardzo dowcipny powiedział kiedyś,
że człowiek mądrzeje z wiekiem, lecz zwykle jest to wieko od trumny. Pewnie to
prawda, bo w miarę dobry przepis na życie mamy wtedy, kiedy ten przepis można
pogrzebać razem z nami. Gdyby ta refleksja dopadła mnie parę lat temu, pewnie
coś bym notował choć wiem, że marny ze mnie skryba. Ale spróbuję, na ile mi
pamięć pozwoli (podobno mam fenomenalną, lecz to opinia ludzi podobnych do
gościa, który nie wiedział dokładnie, czy dostał kulkami między łopatki czy
łopatkami między kulki). W każdym razie, o ile dobrze pamiętam, było tak.
Jesień, chyba koniec września albo początek października 2005 roku. Wybrałem się
do siedziby Uraeusa na ul. Cechowej z maszynopisem mojej krytyki Biblii, mając
cichą nadzieję, że „a nóż widelec" uda się te moje przemyślenia wydać w formie
książki (fragment zatytułowany „Zoologia biblijna" opublikował portal
„Racjonalista"). Andrzej spojrzał na mnie (przypomniałem mu, że kiedyś, jeszcze
na Hetmańskiej, odbierałem pracę magisterską mojej córki Joanny o alfabecie z Ugarit, którą chciała wydać w formie książki, lecz jej tematyka odbiegała od
profilu wydawnictwa) i zaprosił do biura. Rozmawialiśmy jakieś dwie godziny
(straszny gaduła ze mnie, z Niego zresztą też) po czym zaproponował mi, abyśmy
poględzili jeszcze następnego dnia. Na odchodne podarował mi „Kler" E.
Drewermana. Tak zaczęła się moja znajomość z Andrzejem, która trwała do końca,
czyli do jego tragicznej śmierci. Dla każdego, kto znał bliżej Andrzeja, jest
rzeczą oczywistą, że był człowiekiem niesłychanie taktownym, skromnym i życzliwym (miałem zawsze wrażenie jakby przepraszał, że żyje), jednocześnie
zagubionym w gąszczu rozmaitych problemów, które w sposób znaczący utrudniały
normalne funkcjonowanie wydawnictwa. Właściwie to już nie było wydawnictwo we
właściwym tego słowa znaczeniu. To były jakieś resztki po tym, czym był kiedyś
URAEUS (jednym z jego założycieli, chyba głównym,
był Brat Andrzeja Jacek — chirurg
naczyniowy, jeden z lepszych, tak słyszałem, w Polsce przedstawicieli tej
profesji). Jak sam ciągle podkreślał, lata świetności skończyły się wraz ze
śmiercią ukochanej żony Danuty. I od tego momentu URAEUS był już faktycznie
tylko muzeum wspomnień i istniał tylko po to, by jeszcze jakoś kontynuować to,
co było kiedyś jego (ich) marzeniem. Ale do tego potrzeba kogoś, kto ma
zdolności menadżerskie, kto potrafi na chłodno kalkulować i „rozpychać się
łokciami". Andrzej był zbyt wrażliwy, on tego nie potrafił. Ja mam podobny
charakter, więc pewnie dlatego tak dobrze się rozumieliśmy. Żałuję, że nie
namalowałem portretu Jego ukochanej Żony, o co mnie kiedyś prosił. Każdy wolny
czas spędzałem z Andrzejem pomagając Mu w miarę swoich możliwości. Ponieważ
pracuję w systemie zmianowym w ruchu ciągłym (w Stoczni Marynarki Wojennej),
dysponowałem dużą ilością wolnego czasu. Praktycznie 4 lub 5 dni w tygodniu (po
kilka godzin dziennie) spędzałem w URAEUSIE. Zazwyczaj każdy dzień wyglądał tak:
cześć Andrzej! Cześć Stasiuniu,
czasami Stasieńku (tak do mnie mówił). Dalej trochę o samopoczuciu (zawsze miał
złe, czemu się nie dziwię), potem ja sypnąłem Mu parę kawałów (żeby się trochę
pośmiał). Dalej już telefony, zamówienia, przygotowanie paczek do wysyłki. No i na pocztę. Czasami objuczeni jak wielbłądy. Wprawdzie niedaleko, ale trzeba było
te paczki jakoś donieść (nie miałem wtedy samochodu, Andrzej też). Zdarzyło się,
że niosąc dwie ciężkie torby z paczkami (razem ok. 45 kg) Andrzej się potknął
(trafił na dziurę, która w chodniku nie powinna istnieć, ale dziury mają to do
siebie, że są akurat tam, gdzie nie powinny ) i przewrócił. Efekt — skręcona
kostka i zadrapane wewnętrzne strony obu dłoni. Niby nic takiego. Jednak
frustrujące „jak diabli". Szef unikalnego wydawnictwa, laureat nagrody Roberta
Mächlera nosi paczki na pocztę. Bo czytelnicy chcą książki. Fajnie, że chcą. I fajnie, że są czytelnicy tych książek.
Wiele razy telefonicznie lub listownie deklarowali wsparcie dla wydawnictwa,
zakładanie jakichś fundacji dla ratowania URAEUSA i podobnych inicjatyw i… I tyle. Na tym się kończyło. Byli też tacy, którzy zamawiając książki zapewniali o swojej sympatii dla wydawnictwa, psiocząc i klnąc na system, który „niszczy
takie unikalne wydawnictwo". I, co mnie coraz mniej dziwi, to właśnie takie
indywidua zamawiały książki (często na pokaźne kwoty)
nie mając zamiaru za nie płacić. Jeszcze
na ul. Cechowej, czyli w miejscu, dokąd z Hetmańskiej przeniósł się marniejący z dnia na dzień Uraeus, była jakaś nadzieja na reanimację. Słaba i blada jak cera
anemika, ale jakaś. Czasem jeszcze ktoś
pomógł, jak choćby mój młodszy brat, Wojciech, który parę razy woził paczki z książkami (kiedy ja nie mogłem) lub robił za „pogotowie pc", bo prosił o to
Andrzej, kiedy jego komputer odmawiał posłuszeństwa. Widać poznał się na jego
„zdolnościach reanimacyjnych" — przynajmniej w kwestii bytów elektronicznych.
Z czasem, z miesiąca na
miesiąc, beznadzieja jawiła się coraz wyraźniej. Zaległości w opłatach (głównie
za wynajem lokalu) rosły, wpływy ze sprzedaży malały i sytuacja ta coraz
bardziej pogłębiała już i tak tragiczną sytuację. Doszło do tego, że właściciel
wynajmowanego przez Andrzeja lokalu postawił ultimatum: albo spłacisz zaległości
za wynajem, albo szukaj innego lokum. Pożyczyłem część pieniędzy (wziąłem
kredyt, o którym nie wiedziała moja żona, a kiedy się dowiedziała, długo miałem
co słuchać) i na parę miesięcy widmo
eksmisji oddaliło się. Ale, jak wiadomo, co się odwlecze, to nie uciecze. I tak
wkrótce trzeba było się spakować i poszukać
czegoś nowego. Przeprowadzka w nowe miejsce odbywała się w gorączkowej
atmosferze i była na tyle chaotyczna, że gdzieś poginęło sporo dokumentów,
pamiątek i książek. Ile, jakich — dokładnie nie wiadomo. Nową siedzibą Uraeusa
stały się pomieszczenia gospodarcze w zespole szkół (Gimnazjum i Liceum) w Gdyni
przy ul. Płk. S. Dąbka. Troszkę więcej
spokoju, bo i opłata za wynajem niższa, osobne wejście a na pocztę z górki, po
schodach. Odległość porównywalna, no może parę kroków dalej. Ale wkrótce i tam
dotarły stare problemy. One jak Urząd Skarbowy, przed nimi uciec nie sposób.
Przez jakiś czas się jakoś toczyło, czy
kulało, siłą inercji. Ci, którzy znali wydawnictwo i korzystali z możliwości
zakupu książek bez marży handlowej, dopytywali ciągle o VI tom „Kryminalnej
Historii Chrześcijaństwa". Wielokrotnie w ciągu każdego dnia Andrzej zapewniał
zainteresowanych, że już wkrótce albo jeszcze wcześniej, za miesiąc, może dwa,
bo są trudności — wiadomo, mamy pod
górkę, kłody pod nogami itd., itp..
Podczas wizyt JPII w Polsce, wszystkie
tytuły „Uraeusa" (te krytykujące religie) były chowane (czasami „zapominano" je
wyjąć po wizycie, co zaczęło być regułą i nawet w EMPiKu, na moje pytanie co z książkami Deschnera, odsyłano mnie tam, gdzie trudno za życia trafić i pewnie
większość nie chce). Zastanawiałem się często, czy jest sens pomagać Andrzejowi. I wychodziło (jak radziłem się tych ekonomicznych komórek mózgowych, które u mnie są w formie szczątkowej), że nie bardzo. Żałuję, że w ostatnich chwilach
życia Andrzeja, wtedy, kiedy potrzebował kogoś obok — koło siebie — mnie nie
było. Dlaczego? W końcu sierpnia 2006 r. byłem u brata w Szwecji. Kiedy
wróciłem, u Andrzeja w biurze leżał sobie kwestionariusz, który miałem wypełnić.
Miałem iść do szkoły, aby wreszcie mieć średnie wykształcenie. Zostawił go
Leszek Radochoński — mój serdeczny kolega z antyklerykalnej partii Racja i , tak
się złożyło, nauczyciel przedmiotów elektrotechnicznych w Technikum koło Stoczni
Marynarki Wojennej (jako namiętny czytelnik książek z Uraeusa chciał, abym
skontaktował go z Andrzejem, co zrobiłem). Było mi po drodze do pracy, więc
zgodziłem się (Andrzej nalegał), choć, znając swój słomiany zapał, nie
wiedziałem jak mam przetrwać 3 lata. Tych, którzy nie mają dyplomów i świadectw,
traktuje się jak ludzi z niższej półki, choćby mieli wiedzę na najwyższym
poziomie. Nie mam takiej, więc zgodziłem się i zacząłem edukację. Andrzej
wspierał mnie i wzmacniał moje ego tłumacząc, że brak świadectw nie świadczy o niewiedzy, jednak warto je mieć. I tak się kulało, od poniedziałku do
piątku. W weekendy Andrzeja nie było. To znaczy był, ale niedostępny (czasami
telefonował, kiedy samotność go molestowała na tyle, że nie mógł sobie z nią
poradzić). Przeważnie mówił (nie chcąc nikomu sprawiać kłopotu swoimi
problemami), że jest z kimś umówiony, gdzieś jedzie, z kimś ma się spotkać i dlatego nie może skorzystać z zaproszenia. To jego wersja. Zawsze, lub prawie
zawsze, był w domu. Ze swoimi kotkami. Śliczne kotki, ale nie miały na niego
wpływu. Czasami chyba próbowały mieć (a to jakiś wazonik, czy coś, co spadając
zrobi trochę zamieszania), bo Andrzej to odczuwał. Twierdził, że szukają z nim
kontaktu, że chyba chcą mu pomóc. Miał rację. Kocham zwierzaczki, jak i on
kochał, i wiem, że one
odwzajemniają się szukając kontaktu z domownikami.
Byłem u Niego (na Witominie) trzy razy. Dwa koteczki plątały się pod nogami
tylko przez chwilę, po czym zajęły swoje ulubione miejsca. One były jak Andrzej.
Ciche, spokojne, taktowne i ufne. Akceptowały tych, których pozwalał akceptować
ich koci instynkt. Andrzej akceptował wszystkich. One — nie zawsze. Często rano
czekałem na Andrzeja. Ostatnie miesiące
to pytania: masz coś? Jakieś środki, bym mógł zasnąć i już nigdy się nie
obudzić. Nie miałem i nie miałem zamiaru mieć. Zazwyczaj obracałem to w żart,
ale czułem, że on nie żartuje. Mój znajomy lekarz (Witold Dębowski) miał mu
aplikować leki, które złagodziłyby stany depresyjne (od śmierci żony cały czas
jakieś zażywał). Ale, jak wiadomo, im dalej w las, tym więcej drzew. Każdy lek
po czasie traci moc, bo organizm
się uodparnia. Więc trzeba coś nowego, silniejszego. Ten lekarz próbował
aplikować leki, zamieniając stare, które już nie spełniały swej roli na inne,
które mogłyby Mu pomóc złagodzić stany depresyjne nie wywołując jednocześnie
potrzeby zwiększania dawek samemu, bez konsultacji medycznej. Nic to jednak nie
dało. Spóźniliśmy się wszyscy. Albo może
on wszystkich wyprzedził.
Ale jeszcze trochę wcześniej, w 2007 roku, kiedy
Andrzej zaprosił K. Deschnera do wizyty w siedzibie Uraeusa (K. Deschner wraz z G. Roewer byli na Mazurach, które K. Deschner darzył szczególnym sentymentem i w
drodze powrotnej obiecał odwiedzić wydawnictwo), miałem wrażenie, że ma twardy
grunt. Kiedy powiedział mi, że sam mam decydować, kogo zaprosić, co zrobić i czym poczęstować, nie miałem zielonego pojęcia, jak to ma wyglądać. Ale mam
syna, który zrealizuje każde zamówienie i „wyczaruje" tort marzeń (plastyk,
pracuje w „Delicjach"w Gdyni). Poprosiłem i syn (Sebastian) zrobił dzieło,
którego nawet K. Deschner nie chciał ruszyć. Tort w kształcie pierwszego tomu
"Kryminalnej Historii Chrześcijaństwa", z perfekcyjnym odwzorowaniem grafiki zamieszczonej na obwolucie. Spotkanie z K.
Deschnerem miało być jak najbardziej kameralne, w niewielkim gronie, bo tak
chciał K. Deschner. Zaprosiłem więc lekarza, Witka Dębowskiego, Leszka
Radochońskiego i Ziemowita Bujko (obaj z partii Racja).
Długie oczekiwanie
(jak zawsze, kiedy się czeka, czas się wlecze niemiłosiernie) i ...
Wreszcie. Kwiatki na powitanie, uściski dłoni, atmosfera jeszcze dość sztywna i oficjalna, ale już po paru minutach znacznie się rozluźniła i stała się bardzo
sympatyczna i przyjacielska. Dalej wspólne fotografie, wymiana adresów itp.. Ale
wszystko co dobre, szybko się kończy. Na koniec, czekając na taksówkę, która
miała zawieźć dostojnych gości do hotelu w Sopocie, Gabriele Roewer pstryknęła
ostatnią fotkę przed wejściem do zespołu szkół (gdzie Andrzej wynajmował
pomieszczenia). I tak zakończyło się spotkanie, którego z pewnością nikt z nas,
uczestników, nie zapomni do końca życia. Byliśmy jednymi z niewielu, którzy
mieli okazję osobiście poznać współczesnego Woltera. Za to jesteśmy Andrzejowi
niezmiernie wdzięczni, bo to z jego inicjatywy doszło do tego spotkania.
Dwa dni
przed jego tragiczną śmiercią zatelefonował do mnie i umówił się na piątek
(czyli 19.06.2009) w celu wysłania książek. Mówił mi, że jest w Inowrocławiu w drukarni i załatwia kolejne dodruki brakujących tytułów. Dopiero na pogrzebie
dowiedziałem się od jego sąsiadki (która też pracowała w wydawnictwie a dodatkowo od "hetmańskich czasów'' i po śmierci żony a później i mamy, starała
się o kondycję Andrzeja, szczególnie fizyczną), że nigdzie nie wyjeżdżał i cały
czas był w domu. Piątek 19. czerwca, to
dla mnie traumatyczna data. Przed południem zadzwoniła moja komórka. Byłem w domu i myślałem, że to Andrzej dzwoni. Jednak dzwonił jego brat, Jacek. Znałem
Go tylko z opowiadań Andrzeja. Ponieważ mój numer telefonu był jednym z ostatnich, jakie widniały w historii połączeń w komórce Andrzeja a moje namiary
były w wielu Jego zapiskach, więc to najpierw do mnie zatelefonował Jego brat,
Jacek. To, co usłyszałem, zelektryzowało mnie. Nigdy tego nie zapomnę. Choć
wiedziałem w jakim stanie jest Andrzej, nie dopuszczałem do siebie myśli, że to,
co w ostatnim czasie często powtarzał, stanie się faktem. Może gdybym poważnie
traktował to, co mówił, można by było jakoś temu zaradzić. Moja żona ciągle
powtarza, że można było Mu pomóc i nie dopuścić do tragedii (pracuje od dawna w MOPS-ie i twierdzi, że było wiele możliwości, by Mu pomóc). Nie wiem, może, ale
On już chyba miał wszystkiego dosyć.
W
ostatnich miesiącach przed Jego tragiczną decyzją chyba tylko jeden raz dał się
namówić na wyskok na piwo. Namówił Go Witek Dębowski i to jedyny człowiek, który
zdążył z Nim się napić piwa przed Jego śmiercią. Jeszcze nieco wcześniej miałem
nadzieję, że wszystko idzie ku lepszemu. Wizyty szefów drukarni (m.in. z Inowrocławia), kilka razy Mariusza Agnosiewicza z portalu „Racjonalista", z którym od
dłuższego czasu istniała współpraca, a także wielu właścicieli księgarni, którzy
na „tanią książkę" za przysłowiową złotówkę brali całe paczki książek, których
wartość była zdecydowanie większa, gdzie „zdecydowanie" jest czystym eufemizmem. W krytycznych sytuacjach „tonący brzytwy się chwyta". Kiedy po śmierci Andrzeja
razem z Jego bratem Jackiem i synem Patrykiem, o którym zawsze mówił w samych superlatywach i często ze łzami w oczach (stracił palec z powodów znanych sobie — mówił mi, ale nie pamiętam, jakieś gniazdo
elektryczne itd.), byliśmy w pomieszczeniach wydawnictwa, miałem
wrażenie, że sporo paczek brakuje. Brakowało. Gdzie się podziały? No właśnie.
Nie wiem i już nawet nie chcę wiedzieć. Chciałbym zapamiętać Andrzeja tak, jak
Go widziałem. Bez tych rozmaitych presji finansowych. Brak mi Go. Do tej pory
nie mogę się pozbierać. Jednak chyba poradzę sobie i żyć będę aż do śmierci (nie
mam innego wyjścia).
« Ludzie, cytaty (Publikacja: 19-03-2010 )
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 7207 |
|