|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
« Felietony i eseje Poprawiam Heraklita Autor tekstu: Jerzy Neuhoff
Podobno
nie można dwa razy wejść do tej samej rzeki — jeśli wierzyć starożytnemu
mędrcowi, i nic dwa razy się nie zdarza, jak to głosi poetka. Ulegając tym
sugestiom, pierwszą wpajano mi już nieomal od dziecka, czasy dzisiejsze uważać
począłem jako zupełną nowość, czyli nową jakość. Analogie z przeszłością
wydawały mi się dość słabe, a niektóre sytuacje, uznawałem za
dziedzictwo, często kłopotliwe, na szczęście jednak przeżytych czasów. W przypływie samokrytycyzmu już nawet skłonny byłem wziąć na siebie część
winy za to dziedzictwo, jako że uczestniczyłem w tworzeniu przeszłości, i to z własnej woli, od czego tak chętnie się dziś odżegnują niektórzy moi bliżsi i nieco dalsi towarzysze. Oczywiście, wrodzone asekuranctwo nakazało mi
natychmiast zacząć oceniać własny udziału w tym co było złego i przeciwstawiać to, co zostało dobrego i, rzecz prosta, wyszło mi, że jednak
mój udział w sumie był dodatni.
W
przekonaniu, że wszystko to, co dzieje się dziś, chodzi oczywiście o wszystkie zjawiska negatywne, w przeszłości było nawet nie do pomyślenia,
utwierdzali mnie także wszyscy starsi, pamiętający stare, dobre czasy.
Mając
sporo wolnego czasu, zacząłem konfrontować te opowieści z zaprzeszłą
rzeczywistością, a zrobiłem to czytając dostępne w sieci, gazety z okresu
międzywojennego. Ich lektura szybko zrodziła we mnie poważne wątpliwości,
co do prawdziwości popularnych przekonań. Szkoda tylko, że nie mogę tych
gazet pokazać niektórym opowiadającym.
Napisałem
'gazet', co jest pewnym nadużyciem, bo chodzi mi tylko o łódzki „Głos
Poranny", jednak był to, jak sam o sobie na tytułowej stronie pisał, 'dziennik
społeczny, polityczny i literacki'. Z góry informuję, że część
literacka jest interesująca, może nawet bardzie od politycznej czy społecznej.
Czasy
tamte były równie ciekawe, jak współczesność bo, tak jak dziś, najważniejszym
problemem był wszechogarniający kryzys gospodarczy. Pisano o nim na wszystkie
możliwe sposoby, podobnie jak robi się to dziś, ale zewnętrzne objawy były
zdecydowanie inne.
Był
to kryzys rzeczywisty, o czym świadczy liczba ludzi popełniających samobójstwa w poczuciu absolutnego braku perspektyw lub w skrajnej nędzy. Z życiem
rozstawali się zarówno bezrobotni, pozostający przez wiele miesięcy bez
pracy i głodujący wraz ze swymi rodzinami, robili to również drobni, czasem
więksi, przedsiębiorcy, czyli członkowie ówczesnej klasy średniej, czasem
rujnowani z dnia na dzień w wyniku najróżnorodniejszych zdarzeń. Ci ludzie
naprawdę mieli powody by zapytać — jak żyć?
Czasem
przyczyną nieszczęść była własna naiwność i zawierzenie swego losu
oszustowi. Wiem coś o tym, bo dziadkowi pewnej niedzieli, jak mu się wydawało,
nie szła karta i migiem przegrał całą swoją gospodarkę. Partnerzy, których
poznał na jakimś jarmarku parę dni wcześniej, dali mu tylko pieniądze na
bilet do Westfalii, ze wskazaniem kopalni, w której łatwo było o robotę.
Robotę rzeczywiście znalazł, nie było to specjalnie trudne dla kogoś, kto
przedtem służył dzielnie Kaiserowi, a trzeba dodać, że pradziadek też to
robił, kolegując się ze słynnym Bartkiem Słowikiem. To pozbycie się uciążliwego
gospodarstwa i przejście dziadka do przodującej, jakby nie było, klasy społecznej,
wyszło mi na dobre, bo uzyskałem właściwe pochodzenie klasowe. Co o tym
przejściu myślał dziadek, tego nie wiem, bo go nie znałem.
Niekiedy
była to nieuczciwość wspólnika, a czasem bezduszność urzędników
skarbowych. Ci, którzy mieli jeszcze jakieś zapasy gotówki, cichcem zwijali
interesy i wyjeżdżali gdzieś daleko, najlepiej do Argentyny, która wtedy była w modzie i to nie bez powodu, jako, że był to w tamtych latach kraj o najwyższej w stopie życiowej, a przynajmniej wyższej niż w Stanach Zjednoczonych. Inni
podpalali resztki dobytku licząc, że zdołają jakoś wydobyć odszkodowanie
od towarzystwa ubezpieczeniowego.
Tu
wydaje się, nie od rzeczy będzie wtrącić drobną uwagę. Urzędy skarbowe 80
lat temu były równie niechętne wszystkim przedsiębiorcom, zwłaszcza tym, którym
się jakoś powiodło, jak są dziś. Swoją powinność wypełniały równie
gorliwie i podobnymi metodami, o jakich opowiada np. p. Jaworowicz i redaktorzy
„Państwa w państwie", a niekiedy jeszcze sprytniej. Ta postawa nie jest więc
żadnym reliktem komunizmu, jak niektórzy przypuszczają, lecz czymś znacznie
mocniej tkwiącym w naszej zbiorowej mentalności.
Robotnicy
strajkowali, ale często godzili się na zmniejszenie czasu pracy albo płac.
Liderzy niezadowolonych, zarówno z prawa jak i z lewa, krytykowali rządy za
nieudolność lub bierność. Rządy raz po raz ulegały i wprowadzały w życie
różne pomysły, które zazwyczaj nie dawały natychmiastowego skutku, bo taka
jest akurat natura kryzysów gospodarczych. Przy okazji wychodziły na jaw różne
ujemne strony pomysłów, za co obwiniano z podwójną wściekłością rząd.
Bardziej dociekliwi bezlitośnie tropili poczynania międzynarodowego kapitału,
za którym, jak wiadomo, stały i stoją określone siły, znane i dziś i nie
od dziś.
Żeby
nie być gołosłownym. Zasłużony i bardzo czynny w polityce i na polu
gospodarczym generał Lucjan Żeligowski, nieomal w każdym ze swych licznych
przemówień grzmiał na międzynarodowy kapitał, służący wyłącznie
Ameryce i Wielkiej Brytanii, i który był nastawiony wyłącznie na "wypompowanie
najżywotniejszych soków z podległych im oraz zaprzyjaźnionych z niemi ludów."
Dalej była mowa o podchwytywaniu haseł, nader sprytnie nam podsuwanych przez
ten kapitał, przez naszych własnych naiwnych.
Kryzys
panował wszędzie. Żaden kraj w Europie, może poza Szwajcarią, nie mógł się
od niego wymigać. Na temat jego przyczyn i środków zaradczych wypowiadali się
liczni ekonomiści. I tak jak dziś, propozycji wyjścia z biedy przedstawiano
wiele; jedni zalecali powrót do starych, sprawdzonych, przedwojennych metod
produkcji, czyli nieomal do rękodzieła, inni, choćby pod wpływem szybkości
taśm montażowych u Forda, wręcz przeciwnie — mechanizację i unowocześnianie
fabryk.
Kryzys
dotknął także rolnictwo. Plony bywały dobre, ceny spadały, więc nędza się
powiększała. I tu chwytano się różnych sposobów, łącznie z takimi, jakie
proponował Leon Kunicki, inspirator poczynań Nikodema Dyzmy. Był więc to
kryzys rzeczywisty, namacalny, a nie tylko gazetowy, wirtualny.
Władzom
spędzał sen z oczu jeszcze jeden fakt, którego nie dawało się ukryć, mimo
że cenzura istniała i coraz to wkraczała do redakcji albo do kiosków,
konfiskując całe nakłady gazety. Tym faktem były skromne, ale przecież
zauważalne, informacje z kraju, który widmo kryzysu przegnał raz na zawsze,
czyli Sowietów, jak wtedy nazywano naszego sąsiada. Raz po raz pojawiały się
np. takie informacje: 'Sowiety
kupiły w Łodzi za 700.000 dolarów', 'Nowe tranzakcje sowieckie w
Łodzi', '"Sowpoltorg" pertraktuje o dalszy zakup manufaktury za sumę
300-350 tys. dolarów', 'Niecelowe
posunięcie władz przekreśliło całkowicie wszelkie widoki na tranzakcję z sowietami'. Jak łatwo można się domyślić, z rynkiem wschodnim mieliśmy i wtedy pewne kłopoty.
Takie
tytuły sugerowały niedwuznacznie, że rynek wschodni, zaniedbywany ze względów
ideologicznych, może jednak trochę przyczynić się do ożywienia produkcji.
Do tego dochodziły i takie, jak np. 'Nowa
fabryka sukna w Rosji. W Iwanowo — Wozniesieńsku została otwarta i puszczona w ruch nowa, największa w Rosji fabryka sukna i materjałów ubraniowych.' czy
'Olbrzymie zakłady w Rosji. Umowa z firmą amerykańską.' Wszystkie one informowały wręcz o braku ludzi do pracy w tym kraju, a to ułatwiało pracę propagandową legalnym
socjalistom i nielegalnym komunistom.
Zatrzymałem
się nad tym kryzysem nieco dłużej, bo słowo to, mimo propozycji studentów
UJ, nie zostało jeszcze zakazane, i nadal jest odmieniane we wszystkich
przypadkach, często ni przypiął, ni wypiął.
Ale
życie nie samym kryzysem stało. Ludzie czasem jednak chcieli się nieco
rozerwać, więc chodzili sobie do kina albo na różne imprezy sportowe. Nieźle
się w owych czasach miała piłka nożna, a jeszcze lepiej liczni już wtedy działacze. Jak się okazuje PZPN to nie jest
żaden socjalistyczny wynalazek, związki o bardzo podobnej nazwie istniały już
wtedy, zajmowały się tym samym, dokładnie tymi samymi metodami, z takimi
samymi skutkami.
Nie
wdając się w szczegóły powiem tylko, że kluby starające się o awans w lidze, albo usiłujące się w tej lidze utrzymać, robiły co w ich mocy, aby sędziowie
przychylniej patrzyli na ich boiskowe wyczyny, zaś krytyczniej na najmniejsze
nawet objawy niechęci czy niekulturalnej, niesportowej postawy przeciwników. I trzeba przyznać, sędziowie dotrzymywali danego słowa. Potem wybuchały
awantury, zarządy klubów musiały się gęsto tłumaczyć, jedne za fatalnie
dobrany skład, który musiał doprowadzić do klęski, inne za zupełnie
nierozpoznany skład drużyny przeciwnej, w której byli także zupełnie
nieznani zawodnicy, nie przypominający tych z poprzedniego meczu. Czasem do
tego wszystkiego wtrącali się kibice — prokuratorzy, i gra nabierała rumieńców.
Nie
tylko na stadionach było podobnie jak w PRL-u i w kolejnych RP. To samo działo
się na drogach, które, wg opinii kierowców, były w jak najgorszym stanie.
Kierowcy ścigali się na nich do upadłego, bywało, że jechali nawet powyżej
60 km/godz., mocno przeceniając swoje umiejętności.
Pijanych
kierowców też nie brakowało, a kiedy coś się przydarzyło, zazwyczaj
uciekali z miejsca wypadku. Prasa podała nawet nazwiska dwóch (wtedy pisano
jeszcze — dwuch) popularnych aktorów, nie będę ich nazwisk przytaczał, którym się
coś takiego przytrafiło. Sąd sądem, ale popularność zrobiła swoje, i jakoś
wybronili się przed dłuższą odsiadką.
Autobusy
porównywano do jeżdżących trumien, aż dziw, że znajdowali się straceńcy,
którzy ryzykowali życie wsiadając do tych szalonych maszyn. Ofiarami bywali
także woźnice, bo bywało, że spłoszone konie ponosiły, woźnice spadali
albo pod koła autobusów, albo dotkliwie się tłukli o kocie łby, czyli
kamienie, którymi wymoszczone były drogi. Rowerzyści byli taką samą zmorą,
jaką są dzisiaj.
Samochody
były też narzędziami grzechu i perfidnym środkiem demoralizacji, o czym raz
po raz napominali kaznodzieje. Złota młodzież, dokładniej — złoci młodzieńcy,
którzy byli ich posiadaczami, a samochód kosztował wtedy kilkanaście tysięcy
złotych, choć japończycy oferowali niektóre modele za jedyne półtora tysiąca,
podrywali lekkomyślne panienki i wyjeżdżali z nimi do pobliskich wiosek,
gdzie mieli wynajęte stodółki. W ten sposób miejska cywilizacja i zepsucie
powoli, podstępem wdzierały się i w szeregi bogobojnego ludu.
Administracja
państwowa robiła sporo, aby dać pożywkę prasie. Otóż pewna pani zalegała z rachunkiem w kwocie 16 groszy, co po wykryciu, stało się powodem do podjęcia
energicznych kroków w celu ściągnięcia należności, ponieważ skarb państwa
bez tej kwoty czuł się bardzo źle. Koszt poszukiwań, wysyłki rachunków,
monitów i ściągnięcia wyniósł jedyne 5 zł 83 grosze.
A
na koniec dowcip, moim zdaniem doskonały.
Zdesperowany
zięć pisze do teścia: "Kochany Teściu! Twoja córka, a moja żona, jest złą
żoną. Pieniądze wydaje bez umiaru, o dom i o mnie wogóle (tak się wtedy też
pisało) nie dba. Mam podejrzenie, że mnie zdradza itd., itd.
Teść
odpisuje: Kochany Zięciu! Jeżeli moja córka, a twoja żona natychmiast się
nie poprawi, będę zmuszony ją wydziedziczyć". Koniec, kropka.
Tych
parę, tendencyjnie wybranych historyjek, zachwiało moją wiarą w Heraklita i poezję. Okazuje się,
że można wejść dwa razy do tej samej rzeki, zwłaszcza w jej starorzecze,
czyli takie sobie bajorko, i, co nieco czasem się powtarza.
« Felietony i eseje (Publikacja: 22-04-2012 )
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 7966 |
|