|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
« Felietony i eseje Każdy lek … Autor tekstu: Jerzy Neuhoff
„Każdy
lek niewłaściwie stosowany …", dalszy ciąg tego pouczenia każdy chyba
zna już na pamięć. Wtłacza go nam niemal co kilkanaście minut do uszu
radio, na którego korzyść trzeba powiedzieć, że lektorzy czytają całą
formułkę coraz szybciej, aby zajmowała jak najmniej cennego czasu antenowego,
cennego zwłaszcza dla zleceniodawców reklam. Przewiduję rychłe nadejście
momentu, kiedy to odczytywać się będzie jedynie pierwszą i ostatnią sylabę,
środek wypełniając jakimś miłym dźwiękiem. Telewizja także wpycha ten
tekst przed oczy, ale coraz mniejszymi czcionkami, więc niedługo będzie to
tylko paseczek, którego treść da się odczytać po wciśnięciu odpowiedniego
przycisku pilota.
Wszyscy
oczywiście wiedzą doskonale, że nikt sobie tego apelu do serca nie bierze, że
nie będzie traktował go serio. No bo czy da się traktować serio ostrzeżenie o leku, który radykalnie, raz na zawsze usuwa np. ból głowy albo kręgosłupa,
naprawia stawy, uzdrawia wątrobę lub żołądek, albo jeszcze inny organ, o ile tylko stosuje się go systematycznie, najlepiej pod kontrolą lekarza, ale
zgodnie z załączoną ulotką, zakupuje zwłaszcza w nowych, dużych,
ekonomiczniejszych i ekologiczniejszych opakowaniach. Nie po to jest reklama,
aby się nią przejmować, ona ma być skuteczna przez zachwalenie zalet, a to
ostrzeżenie to przecież jest wskazaniem jakiejś nieistotnej wady niezastąpionego
produktu.
Nie
jest to jednak ostrzeżenie kategoryczne. Jest wyraźnie powiedziane, że każdy
lek „może", ale przecież nie musi zagrażać mojemu życiu lub zdrowiu.
Podobnie postępują przeciwnicy wszystkiego, co im się nie podoba. Nie jest ważne,
czy chodzi o budowę elektrowni, nie daj Boże, atomowej, wytyczenie autostrady,
postawienie anteny, wycięcie drzewa albo posadzenie nowego lasu, wszystko to
'może" wywołać katastrofalne, trudne do przewidzenia skutki.
A
skoro jesteśmy przy medycynie to ostatnio pojawiły się żądania
'skutecznego leczenia'. Prosta logika wskazuje, że skutecznie da się
wyleczyć pacjenta, jeśli choroba została prawidłowo rozpoznana i na którą
istnieje i jest dostępne już znaleziono lekarstwo. W jednej z telewizji jest program, w którym pokazują perypetie niektórych
chorych i bezradność lekarzy, na szczęście amerykańskich, nim wreszcie ktoś
wyszpera w odpowiednich annałach, że podobny przypadek został kiedyś
opisany, czasem nawet wyleczony. Nasi pacjenci, co poniektórzy, wiedzą lepiej,
na co chorują i czego u nich nie rozpoznano, co zaniedbali lekarze,
wystarczy posłuchać rozmów w pierwszej z brzegu przychodni. Obawiam się, że
ten kto żąda skutecznego leczenia, wystawia polskim lekarzom i w ogóle
medycynie jak najlepsze świadectwo, ale sobie niekoniecznie. Efekt placebo
dowodzi jak wiele zależy od tego, co chory zamierza ze swoją chorobą zrobić.
Bo jeśli chce ją przytulić i pielęgnować, wtedy nie ma ratunku ani dla
niego ani dla ZUSu; wyjdzie z niej dopiero po przyznaniu renty.
Jest
też w tym reklamowym ostrzeżeniu pewna pozytywna strona, mianowicie zachęta
do czytelnictwa, przynajmniej ulotek dołączonych do leku. Z tego czytania zbyt
wiele jednak nie wynika, bo co to znaczy, że mam do czynienia z czteropierścieniowym
lekiem z grupy pochodnych piperazynoazepiny, który zwiększa ośrodkowe
przewodnictwo nerwowe, blokując receptory alfa-adrenergiczne i hamuje wychwyt
zwrotny noradrenaliny, chociaż takie słowa, jak piperazyna, piperydyna,
pirymidyna czy pirydyna brzmią mi sympatycznie i znajomo. A są i jeszcze
milsze.
Najważniejszym i w zasadzie jedynym punktem ulotki mogłyby być 'przeciwwskazania',
ewentualnie jeszcze 'skutki uboczne'.
Zastanawiam
się, czy podobnych ulotek nie należałoby dołączać do wszystkich innych
przedmiotów, wszak każdy z nich może być użyty niewłaściwie. Wiele lat
temu Jerzy Kibic, młodszych informuję, że była to ksywa pewnego znanego
dziennikarza, który miał w PRLu problemy z pracą, opisywał przypadek młodzieńca,
który połknął pewien drobny przedmiot, bo tak mu żartem doradziła
farmaceutka, a nie była to żadna pastylka. Były to czasy odległe, poziom uświadomienia,
nie tylko młodzieży, był niski, zapytać nie było kogo albo wstyd. Przyjęcie
słów farmaceutki za dobrą monetę skończyło się operacją żołądka,
wielkim poruszeniem i zainteresowaniem jego osobą wśród całego personelu
szpitalnego, którego przyczyn chłopak długo nie mógł pojąć, odkąd tylko
wrócił do przytomności po narkozie. Kiedy w końcu dowiedział się, co mu
zaczopowało żołądek, powiadomił kogo trzeba, a wtedy dla pani aptekarki
zaczęły się sądne dni, dosłownie i w przenośni. Już nie pamiętam, jak się
to dla niej skończyło, ale zaraz potem zaczęto w szkołach wprowadzać jakieś
przysposobienie do życia w rodzinie, czy coś podobnego, co miałoby zapobiegać
podobnym przypadkom w przyszłości. Chyba to poskutkowało, bo już nigdy potem o podobnej historii nie słyszano.
W
ślad za producentami lekarstw poszli producenci przetworzonej żywności. Chcąc
uniknąć odpowiedzialności za ewentualne skutki obżarstwa, z których
najbardziej dotkliwą jest otyłość, coraz częściej umieszczają informację o wartości kalorycznej zawartości opakowania.
Parę
dni temu obchodzony był, i to nawet ogólnopolski dzień pisania piórem, na
dodatek tzw. ręcznym. Kto nie przeżył mąk związanych z pisaniem stalówkami,
które częściej darły papier niż na nim pisały, z których atrament spływał
kiedy chciał, łamały się przy każdej okazji, a najlepszym zaś razie wyginały w niepojęty sposób, ten może tęsknić za tym narzędziem tortur. Posługiwanie
się nim połączone było z koniecznością uzyskania dostępu do atramentu,
czyli najczęściej granatowej cieczy, w której co chwilę trzeba było pióro
maczać, a którego główną funkcją było brudzenie rąk. W ławkach
szkolnych były nawet specjalne otwory, w których tkwiły kałamarze. Rzecz
jasna, atrament wysychał z niewiarygodną szybkością, tak, że po jednym lub
dwu dniach, na dnie kałamarza znajdowała się już tylko jakaś gęsta papka, w której brodziły muchy, znajdowały się też zagubione stalówki, czasem
gumki albo resztki bibuł do osuszania tego, co się udało napisać. Zeszyty,
ale tylko szesnastokartkowe na swym wyposażeniu miały specjalną bibułę, w którą wsiąkał nadmiar atramentu.
Niektórzy
nosili własne buteleczki z atramentem, który wylewał się do tornistrów, a odcieniem zawsze różnił się od używanego poprzednio. Jednym słowem,
zgroza, na której wspomnienie aż się otrząsam.
Umiejętność
ręcznego pisania, moim zdaniem, staje się coraz bardzie zbędna i niebawem
zaniknie. O wiele praktyczniejsza od papieru jest najgorsza nawet klawiatura, po
co więc pisać ręcznie, jeśli można to samo wklepać do komputera, a niebawem tylko powiedzieć, bo każdy telefon może zapamiętać gadanie swojego
właściciela, komputer je zrozumieć i zapisać, i to bez błędów
ortograficznych, trochę gorzej z gramatyką i stylistyką, ale to daje się łatwo
poprawić, jeśli się wie, o co chodzi. Nauka języka polskiego stanie się
czymś bezproblemowym, a przedmiot ten jeśli nie zostanie wykreślony z programów
szkolnych, to jego zakres zmieni się nie do poznania.
Będą
to czasy, których nawet pisarze nie będą musieli umieć pisać.
Niezadługo, w życiu, z tych epistolograficznych umiejętności wystarczy jedynie umiejętność
podpisania się, czyli nakreślenia jakiegoś, indywidualnie wypracowanego zakrętasa,
którego kształt może wyobrażać wszystko co się komu wydaje, niekoniecznie
którykolwiek ze znanych alfabetów. Jedyny warunek to ten, by każdorazowo był
on w miarę podobny do wzorcowego. Chyba nadejdzie taki czas, że dziecku wraz z PESELem i podpisem elektronicznym, nadawany będzie jakiś hieroglif, pełniący
dożywotnio funkcję podpisu własnoręcznego. Wystarczy, że nauczy się go naśladować, a to potrafi chyba każdy, nawet kompletny analfabeta, i kłopot z głowy.
Wszystko
co zostanie powiedziane, zostanie także od razu zapisane, umowy ustne, które
nie są warte papieru, na jakim zostały spisane, jak to zauważył ktoś mądry,
dowcipny i znający życie, znikną zupełnie, i to w sposób automatyczny, bo w tym kolejnym fonie czy podzie, jaki niebawem wejdzie do użytku, wszystko będzie
tkwiło na wieki wieków. Przy okazji zniknie wtórny analfabetyzm, bo i pierwotnego nie będzie. Nikt też nie będzie mógł się dziwić, że rozmowa
została nagrana, bo będzie to normą. W uprzywilejowanej sytuacji będą
znawcy języka migowego. Problemem mogą jednak być hakerzy, którzy będą
zmieniać lub podrabiać te teksty, papier jednak jest trochę trudniej podrobić,
zwłaszcza jeśli się nie wie o jego istnieniu.
Trochę
inaczej, choć nie aż tak bardzo, widzę kwestię czytania. Od czasów starożytnych
podziwiani byli mówcy, którzy obywali się bez kartek, niektórych
podejrzewano nawet o analfabetyzm. Współcześni Demostenesi też mówią bez
kartek. Życie pokazuje, że czasem zdarzają się przypadki wypowiedzi godne
umieszczenia w zbiorze czynnościach pomyłkowych i poddaniu ich freudowskiej
analizie. Na szczęście, Freud nigdy u nas w modzie specjalnie nie był, nawet
bywał źle widziany, więc nikt się tymi przypadkami nie zajmuje, a szkoda.
Wtedy problemem staje się oficjalna wersja takiej mowy; czy jest nią wersja
wypowiedziana, czy pomyślana.
Co
bardziej przewidujący politycy, jeśli tylko mogą, stosują prosty sposób
unikania takich wpadek, a przynajmniej zapobiegania ich ujawnieniu i upublicznieniu. Tym sposobem jest właściwy dobór słuchaczy na spotkania,
nazywane czasem spotkaniami z wyborcami. Organizatorzy spotkania i sam jego główny
uczestnik, nie rozgłaszają, że tego a tego dnia, będzie on chciał się
widzieć z kimkolwiek, zwłaszcza z ludźmi obcymi, którzy mogą być także
ludźmi mu niechętnymi. Na takim spotkaniu mogą być obecni tylko tzw. wdzięczni
słuchacze, czyli wierni wyznawcy idei, jakie tam będą głoszone. Słuchacze
tacy absolutnie nie są zainteresowani w wyszukiwaniu jakichś lapsusów,
jakichkolwiek usterek formalnych w wypowiedzi swego idola, z tej prostej
przyczyny, że nie dopuszczają do siebie myśli, że może on powiedzieć coś,
co byłoby nielogiczne albo nieprawdziwe. Wszystko co ich wybraniec dotąd
powiedział i co powie w przyszłości, jest Najwyższą Prawdą, której nawet
nie potrzeba pamiętać, wystarczy w nią wierzyć.
Czasem,
jakaś lokalna prasa albo telewizja, grubo po fakcie poinformuje, że spotkanie
się odbyło, mówca przedstawił wiele oryginalnych myśli, za które został
nagrodzony brawami. Dozowanie braw podlega pewnym regułom, w których
przestrzeganiu najbardziej zainteresowani są mówcy. Tak jak w przeszłości,
tak i teraz, entuzjastyczny aplauz zebranych, połączony z długotrwałymi
oklaskami, powstawaniem z miejsc i podniosłymi okrzykami, zastrzeżone są
tylko dla najważniejszego lidera. W innych przypadkach, zachwyt, entuzjazm i wyrazy poparcia, należy jednak racjonalnie stopniować.
Czytanie,
nieopatrzne rozpowszechnione wraz z drukiem, narobiło w przeszłości sporo szkód,
uprawiane bez zastanowienia, bywało przyczyną kłopotów, takich samych jak
posłuchanie dobrej rady. Prof. Jerzy Sawicki przytacza casus pewnego lekarza,
który receptę przepisał dosłownie z jakiejś książki, farmaceuta wg tego
przepisu lek sporządził, bo wydarzenie miało miejsce w czasach, gdy sporo leków
robiło się w aptece, ale pacjentowi na zdrowie ono nie wyszło. Powód był
prosty — w recepturze książkowej był błąd, a nasz medyk erratę pominął. I znowu sąd miał zajęcie.
Kiedy
tylko w naszym kraju pojawiły się w większych ilościach filmy kryminalne
oraz kryminały Agaty Christie i innych autorów, czasem nawet krajowych,
ulubionym chwytem obrońców różnych drobnych złodziejaszków, było tłumaczenie
sądowi, że to pod wpływem tej zgubnej lektury dobrze zapowiadający się młodzian
pobłądził i wszedł na złą drogę. Chociaż każdy kryminał kończy się
ujęciem przestępcy, jedynie Arsen Lupin i Fantomas byli nieuchwytni, o ile
dobrze pamiętam, bo nieomal legendarny Szpicbródka swoje jednak odsiedział,
to wydźwięk tego faktu rzadko kiedy powstrzymywał naśladowców przed próbą
sprawdzenia swych umiejętności i sprytu w konfrontacji ze stróżami prawa.
Wydaje
się, że umiejętność czytania też może okazać się zbędna. Coraz więcej
książek można sobie posłuchać, o ile ktoś ma tyle czasu i samozaparcia,
aby słuchać książki, a do słuchania nie potrzeba znać literek. Wieści ze
świata też bierzemy na słuch, zresztą, co to za wieści, tam spadł jakiś
samolot, tam wykoleił się pociąg albo rozbił autobus, ta się rozwiodła z tym, żeby móc się wydać za tamtego, a znowu komuś innemu wlepiono tyle a tyle lat odsiadki. Ot cały serwis informacyjny.
Mimo
coraz mniejszego grona chcących czytać, istnieje zestaw książek zakazanych,
niezbyt obszerny, ale zawsze. Jeszcze nie tak dawno czytelnictwo, oprócz
zalecanego i lansowanego przez władzę, rozwijało się także w drugim obiegu,
władzom na przekór. Skoro tylko ktoś dostał się pod cenzorskie zapisy, mógł
liczyć na wzmożone zainteresowanie tym co napisał i tym, czego jeszcze nie
napisał. Dlatego powodzeniem cieszyła się np. paryska „Kultura", na którą
polowali celnicy i pogranicznicy z poczucia służbowego obowiązku oraz
„Playboy", którego wyłapywano bodaj z większym zapałem, choć chyba z innych powodów. Wszystko to jednak sprzyjało podnoszeniu kultury, w tym
kultury, że tak ją nazwę, życia codziennego i nocnego.
Czyli
czytanie i pisanie są jak ten lek, w zasadzie powinny wpływać kojąco, może
nawet korzystnie, ale niewłaściwie stosowane mogą … (wpisać wg uznania).
« Felietony i eseje (Publikacja: 28-04-2012 )
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 7983 |
|