|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
Felietony i eseje » Felietony, bieżące komentarze
Niemoralne bogactwo Autor tekstu: Jerzy Neuhoff
Jak
poinformowała Polska Agencja Prasowa, szkocki kardynał Keith O'Brien,
skrytykował politykę podatkową brytyjskiego rządu. Jego zdaniem, polityka ta
'ignoruje biednych, faworyzując bogatych, jest zatem niemoralna', — jeśli
wierzyć komunikatowi agencji. Wypowiedź kardynała wzbudziła zainteresowanie
nie tyle samą treścią, ale tym, że został wypowiedziana, ponieważ w Wielkiej Brytanii nie jest przyjęte, aby na temat poczynań rządów Ich Królewskich
Mości wypowiadali się duchowni. Że tego nie czynią duchowni anglikańscy
jest zupełnie zrozumiałe, wszak monarcha jest głową kościoła anglikańskiego,
więc krytyka rządu łatwo może zostać odczytana, jako krytyka panującej
religii, może nawet jako herezja, albo też odwrotnie, wypowiedź na tematy
religijne może być zrozumiana, jako polityka. Tutaj ta reguła nie ma
zastosowania, bo Keith O'Brien w kwestiach doktrynalnych podlega władzy
rzymskiej.
Nie
sądzę, aby ta wypowiedź była równoznaczna z odsądzeniem bogactwa od czci i wiary, tak źle jeszcze nie jest, nawet na Zachodzie. Tezy, iż bycie bogatym,
jest niemoralne nie dałoby się chyba obronić, a sugestia, że tak jest, byłaby
raczej źle odebrana. Wątpliwości doktrynalne jednak można mieć, i to spore,
choćby przypomniawszy sobie przypowieść o wielbłądzie i uchu igielnym oraz
bogaczu usiłującym wejść do królestwa.
Warto
też przeczytać to, co na ten temat do powiedzenia miał św. Tomasz z Akwinu,
który również tę przypowieść analizuje. W swych rozważaniach „O doskonałości
życia duchowego" przytacza jednak, na pocieszenie bogatych, przykłady tych,
którzy bogactwa posiadali, a byli nimi np. biblijni patriarchowie, którzy mimo to królestwa
niebieskiego dostąpili. Jednak konkluzja teologa jest jednoznaczna: nie da się
dążyć do doskonałości, nie wyzbywszy się bogactw i nie szukając ubóstwa.
Oczywiście, samo wyzbycie się bogactwa, rzecz z technicznego punktu widzenia
dość prosta do przeprowadzenia, gwarancją doskonałości nie jest. Jeszcze
gorzej jest z tymi, którzy nigdy bogactwa nie mieli, ponieważ można niekiedy
odnieść wrażenie, że są równie dalecy od doskonałości jak bogacze. Tak
więc urodzenie się w ubóstwie i życie w nim też sprawy nie załatwia.
Jestem
jednak nieco zdezorientowany; nie wiem, czy kardynał, chciałby odebrać
bogatym część ich dobytku i tym samym zbliżyć do ideału ubóstwa, chcąc
im ułatwić drogę do wiecznej szczęśliwości, co byłoby jak najbardziej
chwalebne, ale czy, przy okazji, czyniąc dotychczasowych ubogich bogatszymi,
nie utrudni im tym samym tejże wędrówki. Większe bogactwo, to jednak więcej
pokus, większe możliwości pobłądzenia. Sam nie wiem, co o tym sądzić, wątpię
jedynie, aby kardynał chciał niejako własnymi rękami dokonywać
redystrybucji, woli aby to czynił rząd. Czas kryzysu, jeżeli rzeczywiście z czymś takim mamy do czynienia, to nie jest dobry czas na załatwianie
materialnych porachunków, tak mi się zdaje; przecież ktoś z bryndzy musi
kraj wyciągnąć, a mogą to zrobić tylko bogaci, biedacy zaś mają tyle
osobistych potrzeb, że raczej zużyją każdą z nieba spadająca gotówkę na
ich załatwienie, nie myśląc o uratowaniu banków czy tworzeniu nowych miejsc
pracy. W sumie zubożenie bogatych nie wzbogaci ani biednych, ani nie pomoże państwu.
Ktoś
zawistny zapyta o bogactwo kleru. Nie wiem, jak to jest w Szkocji, ale takie
pytanie zdradza godną potępienia małostkowość; przecież prawie nic z tego,
czym kler dysponuje, nie stanowi osobistej własności pasterzy. A jeśli
parafianie, z dobrego serca podarują któremu choćby i mercedesa, wszak jest
to samochód idealny, ale tylko dla robotnika, no więc co to za bogactwo.
Wiadomo, że w swej ojczyźnie najwięcej mercedesów kupują emeryci, sam dół
zamożności.
Biedni i bogaci istnieli zawsze, bogatych nie brakowało w czasach biblijnych i w starożytnych
krainach, kwoty, którymi obracali bywały znaczne, ale do współczesnych
milionerów, nawet naszych, krajowych, byłoby im raczej daleko. Milion np.
sestercji, to była spora suma, ale nieporęczna, bo ważyła z 25 ton, w końcu
bito ją z jakiegoś pośledniego stopu, lżejszy był milion denarów czy
drachm, bo to tylko marne 4 tony, ale za to srebra. O milionie talentów to
nawet nikomu się nie śniło, bo tyle złota nie było chyba w skarbcach całego
świata.
Gaspar
Suarez, słynny bankier z Kadyksu, jeden z bohaterów „Rękopisu znalezionego w Saragossie" miał w skrzyni
100 funtów
srebra, czyli dwa tysiące siedemset pięćdziesiąt piastrów. Nie mógł więc
Livardez, jego wspólnik, przynieść mu okrągłego miliona w jednej małej
walizeczce, jak to oglądamy na filmie. Chodzi o to, że waluta w tamtych
czasach była straszliwie nieporęczna. Zmiany przyszły wraz banknotami, bo na
papierze można zer napisać ile tylko się chce, a jeśli pisze się cyframi
rzymskimi, co było obowiązkowe przez długie lata, to też jest na to sposób.
Nieco starsi pamiętają nasze milionowe banknoty i czasy, kiedy to wszyscy byliśmy
milionerami, ale papierowymi.
Prawdziwych
milionerów stworzył dopiero kapitalizm, a skoro oni się w tym ustroju
pojawili, to znaczy, że władze polityczne, na oczach których kapitalizm
powstawał, nie miały nic przeciwko temu, albo były zbyt słabe, by do tego
nie dopuścić. Spora część władzy państwowej należała od dawna, tzn. od
czasów niewolnictwa, do duchowieństwa, w kapitalizmie też nie jest inaczej,
choć zazwyczaj wymaga to dużo więcej przemyślności niż działanie naszej
komisji majątkowej. Wszyscy, od najskromniejszego proboszcza poczynając, a na
arcybiskupach i kardynałach kończąc, mimo pewnej początkowej niechęci,
bardzo szybko przyswoili sobie zasady funkcjonowania tego ustroju i jego narzędzi,
np. banków. Są i takie odłamy chrześcijaństwa, w których wstydem jest nie
robić dobrych interesów i szkocki kardynał zapewne o tym dobrze wie, choć
nie wie o tym spore grono naszych rodaków; stąd zapewne bierze się, po części,
nasze zamiłowanie i upodobanie do wszelkiego rodzaju klęsk i kiepskich interesów.
Także i nasz, jedynie słuszny i prawdziwy Kościół, niemal od zawsze robił
wszystko, aby 'klasy robocze', jak je określa „Rerum novarum" nie
pozostawały w biedzie. Za najlepszą metodę dostąpienia dobrobytu uważano
wtedy zachęcenie do życia prawdziwie chrześcijańskiego i cnotliwego. Jak możemy przeczytać 'Obyczaje
bowiem chrześcijańskie przestrzegane całkowicie, w pewnej mierze dopomagają
koniecznie do dobrobytu: bo jednają łaskę u Boga, tego początku i źródła
wszelkiego dobra; bo powściągają nadmierne pragnienie bogactw i pożądanie
rozkoszy, tych dwóch plag, które zbyt często czynią człowieka nędzarzem wśród
dostatków i przepychu; obyczaje chrześcijańskie poprzestając na skromnym urządzeniu
całego życia, uzupełniają dochody oszczędnością; strzegą wreszcie od
występków, które mszczą nie tylko małe gałązki, lecz także wielkie
posiadłości i bogate ojcowizny.'
Każdy
rozsądny rząd powinien wspierać i faworyzować bogatych, jak mi się zdaje,
robić, co tylko w jego mocy, aby ich liczbę powiększyć, ale nie metodami
polityki prorodzinnej. Przemawiają za tym przynajmniej dwa powody, a pierwszym z nich jest fakt, bogaci płacą znacznie większe podatki, licząc kwotowo na głowę,
nawet, jeśli jest to podatek liniowy. Im więcej bogatych tym większe wpływy
do kasy państwowej, z której żyją także politycy. Przecież ta, jakże pożądana z państwowotwórczego punktu widzenia, strona kapitalizmu, zadecydowała o tym,
że ci, którzy pierwsi ją dostrzegli, czyli niezbyt mili Szkotom Anglicy, tak
się szybko utuczyli, że przez parę stuleci byli solą w oku kontynentalnych
europejczyków, dłużej hołdujących feudalizmowi, i przez to znacznie
biedniejszych.
Jest
to jednak punkt myślenia dosyć odosobniony, przynajmniej między Odrą a Wisłą,
gdzie niechęć do kapitalizmu trwa od czasów jeszcze średniowiecznych.
Wszyscy ci, no, prawie wszyscy, którzy ostatnio zrobili trochę większe pieniądze, i którzy mieli tego pecha, aby się rzucić w oczy prasie albo telewizji, bo
zapragnęli, wzorem zachodnich kapitalistów, czasem nawet XIX-wiecznych, zrobić
ze swych pieniędzy jakiś społeczny użytek, szybko wpadli w oko czujnych urzędów
skarbowych, a rezultaty tego dostrzeżenia znamy aż za dobrze. Nic więc
dziwnego, że ów młodociany bogacz, który zrobił niezłe pieniądze na
jakichś grach komputerowych, a o którym ostatnio trochę wspomniały nasze
publikatory, stara się jak najmniej rzucać w oczy. Z jego punktu widzenia jest
to postawa jak najbardziej racjonalna, natomiast ze społecznego szkodliwa, bo
utrudnia rozpropagowanie dobrego przykładu.
Jeden z komentatorów poprzedniego felietoniku (jeśli p. Redaktor uważa, że był to
artykuł, proszę dokonać stosownej poprawki), „Demografia i deficyt",
przypisał mi intencję kwestionowania przydatności u nas kapitalizmu. Obawiam
się, że zaszło tu jakieś nieporozumienie; kapitalizm sprawdza się zawsze i wszędzie, nawet w socjalizmie. W socjalizmie także funkcjonowało prawo podaży i popytu oraz prawo wartości, choć nie w oficjalnej gospodarce, i na nic się
zdały wszystkie próby ich pomijania. Wdzierało się ono i tam, choćby w postaci ciągłych apeli o dodatkową produkcję, o podejmowanie zobowiązań,
mimo, że planowość gospodarki powinna je czynić zbędnymi, a nawet
szkodliwymi. Kto pamięta wszystkie większe i mniejsze reformy gospodarcze,
poczynając od roku 1956, wszystkie próby wprowadzenia tzw. 'bodźców
materialnego zainteresowania' czy choćby zniesienie obowiązkowych dostaw,
ten zauważy, że były one sankcjonowaniem nieubłaganych praw ekonomicznych
przez nadawanie im tzw. 'socjalistycznej treści', praw, które wykluły się
wcześniej niż ktokolwiek myślał o kapitalizmie. Zmuszanie gospodarki do
pracy wbrew tym prawom doprowadziło do jej załamania. A długi zaciąga rząd
po części na nasze życzenie, nie pomoże więc żadne dopisywanie
kapitalizmowi przymiotników, żadne wyklinanie czy zaklinanie.
Wróćmy
jednak do sprawy zasadniczej (i tak dostanie mi się za zbyt długi tekst). Po
drugie; bogatym nie płaci się żadnych zapomóg, rzadko który z nich bywa
bezrobotnym, nawet, jeśli chwilowo nie jest żadnym marnym wiceprezesem spółki
lub członkiem rady nadzorczej, o państwowym etacie, dajmy na to -
ministerialnym, nie wspominając. Nie dość, że bogaci nie próżnują, jak to
się czasem niektórym wydaje, to zazwyczaj dają pracę wielu mniej zaradnym.
Jeżeli ktoś znalazł pracę u milionera, choćby to była tylko poniżająca
funkcja pokojówki czy lokaja, raczej stara się ją utrzymać. Milionerzy są
zazwyczaj niemiłosiernymi zdziercami, bez sumienia, tyle, że w stosunku do całego
społeczeństwa, natomiast swoim ludziom płacą raczej dobrze. Pokojówki mają
też szanse zostać żonami milionerów, historia zna takie przypadki, lokaje
mniejsze.
Te
przykłady, wcale nie wymyślone i abstrakcyjne, powinny działać zachęcająco,
być dobrym przykładem dla reszty. Idealne społeczeństwo to społeczeństwo
samych bogatych, wtedy wszyscy będą faworyzowani. Rzecz jasna, że zaraz
pojawią się ci mniej bogaci i podniosą krzyk.
Czy
ignorowanie biednych jest niemoralne? Każde z tych trzech słów jest
wystarczająco pojemne, by dowieść każdej tezy, zwłaszcza, gdy nie spojrzy
się na źródła biedy. Nie da się mocą dekretu uczynić wszystkich biednych
bogatymi. Celowo użyłem słowo 'biednych', a nie 'biedaków', bo jest
między biednym a biedakiem spora różnica. Wspomniałem o czasach, kiedy
prawie wszyscy byliśmy milionerami, ale raczej dość biednymi, zresztą taki
etap ekonomicznej edukacji przeszły chyba wszystkie kraje, my, w XX wieku dwa
razy. Można przyjąć, że przez mniej więcej 40 lat, nie było w naszym kraju
bogatych, przynajmniej nie aż tak, jak to zdarza się dzisiaj. Całe bogactwo,
wynikające z faktu, że wszyscy pracowali, a praca jest źródłem bogactwa,
przynajmniej powinna nim być, było dzielone prawie sprawiedliwie. Niestety,
bogactwa tego jakoś nie starczało, by uczynić nas choćby średnio zamożnymi.
Nie byliśmy pod tym względem żadnym wyjątkiem. Sporo jeszcze wody w Wiśle
przepłynie, nim wszyscy zrozumieją, że dzisiejsi bogaci zawdzięczają swój
dostatek, nie temu, że wydarto ostatnie grosze biedakom. Piłkarze,
piosenkarze, aktorzy czy prezenterzy w prywatnych stacjach telewizyjnych
zarabiają dużo nie dlatego, że istnieją podatki, zdzierane z biednych, następnie
przelewane do ich kieszeni, ale dlatego, że miliony ludzi jest skłonnych
im płacić z własnej woli.
Gdybym w moim stutysięcznym mieście, potrafił każdemu mieszkańcowi raz w roku
sprzedać coś, na czym zarobiłbym choćby złotówkę, miałbym z tego niezły
dochód, ale nie potrafię, więc te pieniądze gdzieś mnie mijają albo
zarabia ktoś inny.
Ponieważ
historia kołem się toczy, zdarzało się, kiedyś dość regularnie, że wielu
bogatych, z dnia na dzień, w sposób zupełnie dla siebie niezrozumiały, stawało
się biedakami. Bardziej nerwowi reagowali krańcowo, inni godzili się z losem,
jeszcze inni próbowali odbijać się od dna. Dziś takie sytuacje, tzn. nagłego
postradania majątku, też się zdarzają, chociaż rzadziej.
Wróćmy
jednak do biednych. Recept na wyciągnięcie ich z opresji jest sporo, wiele z nich zostało wypróbowanych, od reform Solona chyba poczynając. Wszystkie one
mają zasadniczą wadę — ich skuteczność po pewnym czasie mija. Niezbyt
chyba sensowna analogia podpowiada, że bieda jest jak choroba, której zarazki
szybko się uodparniają na zastosowane leki. Trzeba więc bez przerwy myśleć
nad nowymi lekarstwami, które i tak, po pewnym czasie, okazują się bezużytecznymi. O zdrowie, w naszym przypadku — o bogactwo, czy choćby tylko dostatek, trzeba
nieustannie zabiegać, a jeśli już się je zdobędzie, to bezustannie dbać.
Jego
Eminencja proponuje dość wybiórczą sprawiedliwość, tak przynajmniej wynika z dalszego ciągu komunikatu. Wg niego biednymi są ci, którzy dotąd mieli
sporo, ale 'w następstwie kryzysu', z ich dobrobytu pozostało niewiele,
albo znacznie mniej. Emerytury już nie będą starczać im na jakieś lepsze
wywczasy, trzeba będzie odstawić kawior na rzecz owsianki. Drugą grupą
biedaków są młodzi, którzy jeszcze nic nie mieli, ale byli na najlepszej
drodze, do samodzielności finansowej.
Zastanawiam
się, co ma oznaczać to 'w następstwie kryzysu". Czy nie chodzi po prostu o to, że swoją gotówkę ulokowali w niezbyt pewnych interesach, dotąd dobrze
procentujących, ale toksycznych akcjach i papierach, jakichś nieruchomościach
lub jeszcze w czymś innym? Jeżeli tak, to ich bogactwo pochodziło znikąd, było
czysto papierowe, i musiało też rozpłynąć się w nicość.
Zaskakuje
mnie kwota, jaką ma się uzyskać od opodatkowania umów finansowych. Jeżeli
0,05 procentowy podatek ma dać 20 mld funtów, to znaczy, że w Wielkiej
Brytanii zawiera się transakcji na 40 bln funtów, czyli ok. 1 mln na jednego
mieszkańca. Liczenie na jednego mieszkańca może i specjalnego sensu nie ma,
ale ta proporcja mnie zaskakuje.
Postawa
kardynała w kwestii sprawiedliwości wydaje mi się zupełnie zrozumiałą. Ktoś,
kto nie miał nic w banku ani w podejrzanych akcjach, nic nie stracił, więc
nie ma co mu rekompensować. Do swego poziomu życia przywykł już na tyle, że
jakieś nagłe korzystne zrządzenie losu, i to za pośrednictwem rządu, mogłoby
wprawić go w osłupienie i wyjść na szkodę. Kardynał wziął więc w obronę
raczej klasę średnią i tych, co do niej aspirują, a nie rzeczywistych
biednych, może takich w Szkocji po prostu nie ma. Być może wsparcie klasy średniej
ma też na celu zapobieżenie jej naturalnej niejako chwiejności politycznej,
co może doprowadzić do przejęcia władzy przez jakieś jeszcze gorsze
ugrupowanie polityczne.
Widzę
też w tej sprawie inny kontekst. Premier Wielkiej Brytanii jest konserwatystą,
podobno umiarkowanym, ale zawsze. Prawdziwi konserwatyści są zazwyczaj w swym konserwatyzmie dość konsekwentni, a jedną z ich politycznych zasad jest
zasada rozdziału kościoła od państwa. Pięknym przykładem stosowania tej
zasady była wypowiedź Barry’ego Goldwatera, można powiedzieć -
arcykonserwatysty, na temat roli duchownych amerykańskich w polityce, której,
ze względu na długość, nie zacytuję.
I
ten oto zacny konserwatysta brytyjski, zamierza rozszerzyć prawa par
homoseksualnych, którzy tam akurat chyba nie mają specjalnych powodów do
narzekań. Trzeba więc otworzyć oczy społeczeństwa na wszystkie jego
niegodziwości, na karygodne odstępstwo od tradycyjnych wartości. Takie
widzenie sprawy pachnie mi jednak teorią spiskową, więc się od niego
kategorycznie odcinam.
Jaki z tego wszystkiego płynie morał? Praktycznie żaden, chyba tylko taki, że
dobrze, iż nie jestem Szkotem, bo w kilcie mi nie do twarzy.
« Felietony, bieżące komentarze (Publikacja: 28-05-2012 )
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 8068 |
|