|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
« Felietony i eseje Odpowiedzialność Autor tekstu: Jerzy Neuhoff
Czwartkowe
procesje dostarczyły ich uczestnikom nowe porcje przemyśleń naszych pasterzy
na temat, prawdopodobnie wszystkich, problemów naszego państwa i społeczeństwa.
Przeczytawszy tylko dwa streszczenia, wyraźnie widzę ile straciłem nie jadąc
ani do Krakowa ani do Warszawy, i w ten lekkomyślny sposób sam pozbawiając się
możności wysłuchania całej homilii. Jak zwykle, przeważyły brak zdolności
przewidywania, nieuzasadnione uprzedzenia i lenistwo, ostatni na liście, ale
jednak grzech główny.
Słuchacze
kard. Dziwisz dowiedzieli się więc o poczuwaniu się Kościoła do
odpowiedzialności za losy świata oraz wysłuchali apelu 'o prawdę o Kościele' i krytykę antykościelnych ugrupowań.
Ta
odpowiedzialność ma polegać na chęci wychowywania każdego człowieka i prowadzeniu go do 'ładu moralnego' oraz do ładu w 'sferze wartości,
prawdy i dobra'.
Nie
jest to żadna nowość, tzn. ani nowością nie jest to poczuwanie się, ani
branie udziału w przebudowie świata. Religie uczestniczą w przebudowie świata
od zawsze, ponieważ zawsze stanowiły część władzy politycznej, czasem były z nią tożsame. Kościół, jeśli mówić tylko o rzymskim, aktywnie wspierał
niewolnictwo, feudalizm, trochę boczył się początkowo na kapitalizm, ale
szybko zauważył profity, nawet w socjalizmie też dawał sobie radę,
przynajmniej u nas. Paru księży i biskupów miało pewne problemy, czasem
nawet oskarżano ich o rzeczy zupełnie zmyślone, ale specjalnie wielu męczenników
wtedy się nie pojawiło. Wszystko to są rzeczy ogólnie znane.
Imamowie
na naszych oczach zmienili Iran, nasi kapelani znaleźli się natychmiast na
terenie stoczni, w szkole we Włoszczowej i w paru innych jeszcze miejscach; dziś
nie ma nieomal niczego, co mogłoby się obejść bez udziału stosownej rangi
urzędnika pana B., wydawać by się więc mogło, że to poczucie
odpowiedzialności jest zaspokajane.
Na
czym więc polega problem dzisiaj? Przypuszczam, że wynika on ze zmian społecznych, a więc i w świadomości, jakie zachodzą w naszym kraju. Kościół, jak
wiadomo, popierał nasze unijne zamiary. Nie mógł postąpić inaczej, to
oczywiste, bo nie mógł ryzykować przegranej, z taktycznych względów jednak
nie odcinał się od antyunijnych postaw wypowiadanych przez niektórych swoich
wiernych synów. Równie dobrze wiedział, że po wejściu do Unii czekają go kłopoty.
Jak
było do przewidzenia, nic nie wyszło z zamiarów wniesienia do laickiej Europy
naszych polskich, a więc wzorcowo chrześcijańskich wartości, Europa ten etap
ma już dawno za sobą. Jednocześnie, wraz z dobrodziejstwem inwentarza, pojawiły
się problemy społeczne i ekonomiczne, a te mają wpływ na ogólnie pojętą
moralność społeczeństwa. Ta moralność się zmienia, niestety, w dużym
stopniu nie po myśli Kościoła. A wszystko co nowe, po części niezrozumiałe,
traktowane jest jako gorsze, zdemoralizowane, godne potępienia. Jest to
oczywista bzdura.
Odwrót
od religii, sam spadek jej znaczenia i rangi niepodważalnego autorytetu, nie
jest objawem żadnego zdemoralizowania, a że towarzyszą temu rozliczne inne
zjawiska społeczne, z tego wcale nie wynika, że są one skutkiem tego odwrotu.
Bardziej są one skutkiem rozszerzania swobód obywatelskich, wolności od
wszystkiego i dostępu do wszystkiego, a natura ludzka, od czasu wygnania z raju, mocno się skomplikowała, może była taką od samego początku.
Pojawiło
się więc mnóstwo nowych pokus, zarówno materialnych jak i duchowych.
Najlepszym jak wiadomo sposobem pozbycia się pokusy, jest jej ulec, ale to
zazwyczaj pociąga za sobą pewne koszty. Niestety, nie każdego stać na takie
wydatki, nowy samochód kosztuje sporo, łatwiej go ukraść niż na niego
zarobić, zresztą na co by nie spojrzeć, wszystko kosztuje, od długopisu po
mieszkanie. Kosztuje też strawa duchowa, dla jednego jest to drogi znaczek
pocztowy do kolekcji, dla innego potrzeba konwersacji z luksusową panienką. Skąd
na te, jakże rozbudzone nagle potrzeby, brać? Najłatwiej z cudzej kieszeni,
tak się przynajmniej niektórym wydaje. Dlatego wszyscy kombinują, od dyrektorów i prezesów banków, ba, prezydentów rozmaitych państw, po chłopaków i dziewczyny patrzących na nowe ciuchy czy jakieś modne gadżety kolegów.
Niestety, czujniki samoograniczenia zostały po części wyłączone, więc nie
ma się czemu dziwić.
Kardynał
nie jest jednak tak naiwnym, aby dawać gwarancję, że większy wpływ na
wychowanie, czyli mówiąc dokładniej — indoktrynację, zaowocuje nagłym i bezwarunkowym przestrzeganiem dziesięciorga przykazań. Pierwsze trzy da się
względnie prosto wyegzekwować, ale z pozostałymi, jak zawsze, będą kłopoty,
bo diabeł bywa sprytniejszy. Kardynał zażądał tylko podniesienia roli
religii wśród innych szkolnych przedmiotów. Podobną rolę wiedzy światopoglądowej
przypisywano na początku lat 50., ale wtedy była to zupełnie inna wiedza;
przypuszczam, że skutki takiego wpajania wiedzy, będą takie same, bo to
wydaje się już widoczne.
Kardynałowie
bardzo troszczą się o prawdę o Kościele. Gdybyż jeszcze powiedzieli, o jaką
prawdę im chodzi i co będzie jej probierzem, bylibyśmy w domu. Każdy rozsądny
człowiek wie, że w dobie absolutnej nieomal dostępności do mediów i swobody
wypowiedzi, czasem trzeba uważać co się mówi i do kogo. Ktoś deklarujący
się jako kibic Legii raczej nie powinien raczej tego ujawniać w Łodzi czy w Krakowie, może nawet w jakiejś Wólce. W tych kwestiach wskazana jest duża
powściągliwość w korzystaniu z wolności słowa. Także 10. dowolnego miesiąca,
na Krakowskim Przedmieściu, należy uważać co się mówi i do kogo, aby nie
zostać skarconym, przynajmniej werbalnie.
Prawda o Kościele, pozostajemy na naszym krajowym podwórku, to ponad tysiąc lat
coraz to dokładniej spisywanych dziejów, pojedynczych epizodów i zjawisk o szerszym zasięgu.
Jeśli
już mowa o prawdzie, to wielu wiernych, jak sądzę, ze zdumieniem dowiedziałoby
się np., że o wybitnym polskim świętym, św. Stanisławie, biskupie, nie
wiadomo ani gdzie był biskupem, ani skąd pochodził, a tym samym jak się
nazywał, i w czyim interesie działał. Więc może by tak zacząć od
poszperania w watykańskich aktach, może się jakieś zachowały, choć od 1253
roku, czyli od kanonizacji, minęło sporo czasu. Ta wiedza, fakt, że wynikająca
tylko z niezdrowej ciekawości, może pomogłaby jego zasługi należycie ocenić. A swoją drogą, jak na te prawie 800 lat działalności w gronie świętych to
cudów zbyt wielu nie zdziałał, a ostatnio już słuch o nim prawie, że zaginął.
Może
warto by także poszperać w archiwach warszawskich, bo może zachował się
gdzieś choćby jeden egzemplarz, chciałoby się powiedzieć — dzieła, ale
chyba nie wypada wobec któregokolwiek kardynała z takim określeniem występować,
Kazimierza Łyszczyńskiego. Może są gdzieś jego pisma, tak pracowicie i skrupulatnie zbierane, aby je, w trosce o prawdę i wolność słowa, spalić co
do sztuki. Warto by je pokazać, upublicznić i w ten sposób zdemaskować i obnażyć mizerię heretycką.
Kardynał
skrytykował ugrupowania antykościelne. Skąd się one wzięły? W czasach PRL
istniało jakieś Stowarzyszenie Ateistów i Wolnomyślicieli, potem przekształciło
się bodaj że w Towarzystwo Krzewienia Kultury Świeckiej, ale specjalnie swoją
działalnością obie te organizacje chyba Kościołowi nie dopiekły ani liczby
ateistów nie powiększyły. Partia raczej też nie liczyła na to, że wykłady z religioznawstwa na WUMLu czy szkoleniach partyjnych, dokonają jakichś
zasadniczych zmian w świadomości społecznej. Wykładowcy traktowali je jako
dość przykry obowiązek.
Ze
słów kardynała wynika, że tych ugrupowań jest obecnie kilka. Szczerze
powiedziawszy, to poza PSR o żadnym nie słyszałem, jakoś także nie dotarły
mnie żadne słuchy o politycznych ambicjach aktywistów racjonalistów. Nie dałbym
głowy, ale wydaje mi się, że nawet idealiści myślący racjonalnie, trzymają
się z dala od polityki. Społeczeństwo na tym sporo traci, ale cóż, taka
jest cena myślenia. Kardynał nie miał więc na myśli PSR, nic na to
przynajmniej nie wskazuje. Za moich czasów, racjonalizm kojarzył się tylko z marksistowska filozofią i światopoglądem, inne racjonalizmy były
zdecydowanie mniej racjonalne i niezbyt mile widziane. Prywatnie mógł sobie
ktoś tam wyznawać jakiś panteizm czy kantyzm, nawet machizm, ale nie miał co
szukać na tzw. szerszym polu.
Skąd
więc wzięli się ci nowi, na tyle groźni i ambitni, że mogą zająć jakieś
miejsce, chyba cudze, bo wolnych miejsc na scenie politycznej nie ma? Ponieważ
są to ludzie nowi, zostali wychowani albo ukształtowani już w nowych
warunkach, więc są w pewnej części, stopniu, dziećmi współczesności. Może
nawet jakiś udział w tym kształtowaniu mieli katecheci.
Kardynał
Nycz natomiast zaczął drzeć, oczywiście — w przenośni, szaty, nad
demograficzną tragedią Europy w ogólności, naszego zaś kraju w szczególności.
Jego zdaniem, dla porządku dodajmy, że nie tylko jego, za lat kilkadziesiąt,
jeżeli dalej tak pójdzie, ja powiedziałbym — jak dobrze pójdzie, będzie
nas dużo mniej, nawet za mało.
Jak
wiadomo, z wojny wyszliśmy przetrzebieni, ale, w warunkach zniewolenia, pod
panowaniem nieludzkiego systemu, szybko straty ludnościowe odrobiono,
przynajmniej jeśli chodzi o ilość. Europa też w ciągu ostatnich kilkuset
lat parę razy ocierała się o groźbę wyludnienia, a to za sprawą
tajemniczych dopustów boskich, czyli dżumy w średniowieczu, a w XX wieku słynnych,
raz po raz powracających gryp. Jakoś jednak za każdym razem udawało się to
wszystko odrobić. Tym razem ma być znacznie gorzej, ale dlaczego, tego nikt
nie mówi. No cóż, jeśli fakty przeczą teorii, tym gorzej dla faktów.
W
epoce realsocjalizmu można było wygadywać dowolne głupstwa na temat liczby
dzieci i dzietności matek — Polek, w to cenzura akurat nie ingerowała.
Dlatego można było spotkać się np. z opinią, że 80 milionów Polaków, to
byłoby jak raz w sam raz. Bylibyśmy wtedy liczniejsi od zachodnioniemieckich
odwetowców, którzy ze strachu zamilkliby raz na zawsze.
Ustrój,
który swoje zalety wynosił pod niebiosa, zwłaszcza troskę o młode
pokolenie, choć nie bardzo wiedział jak starsze wykarmić i gdzie je zameldować,
sam się podkładał jak umiał. Nie mogło państwo ludowe krzywić się na żadnego z nowych obywateli, bo zaprzeczałoby samo sobie, a w ideologii to rzecz
niedopuszczalna. Przyrost naturalny, mimo dopuszczalności aborcji, był
ogromny, co prawda prezerwatywy i globulki 'Z' też były łatwo dostępne,
ale kudy im tam walorami estetycznymi, w tym kolorystycznymi i smakowymi, do
dzisiejszych wynalazków, którymi zasypują nas choćby sklepy Biedronki, zaraz
obok gumy do żucia, o pomyłkę więc łatwo. Budowano wciąż nowe żłobki i przedszkola, szkoły oraz fabryki, ale na mieszkania już brakowało pieniędzy.
Raz tylko, jeżeli dobrze pamiętam, gen. Jaruzelski wspomniał, że każdy nowy
obywatel to niewątpliwa radość, ale też nowe obowiązki państwa, czyli
reszty obywateli, w tym i szczęśliwej rodziny.
JE
Kardynał jednak trochę jakby tego aspektu demografii nie brał pod uwagę.
Jego zdaniem, to państwo powinno otoczyć 'wielką opieką' rodziny.
Hierarchowie jakby zapomnieli, że w kapitalizmie nie tylko religia jest sprawą
prywatną każdego obywatela, jest nią także osobisty byt, a na ten byt składa
się także liczba dzieci. W Polsce, mimo naszego względnego zacofania i, jeśli
wierzyć niektórym internautom, krzyczącej nędzy, jeśli już ktoś ma
mieszkanie, to jest w nim zazwyczaj prąd i TV. A internet, dostępny choćby w publicznych bibliotekach, to kopalnia wiedzy, na temat antykoncepcji także.
Aborcja
jest dziś zakazana, edukacja seksualna także, prezerwatywy na szczęście,
jeszcze nie. A przecież sama przydatność tzw. okien życia powinna dawać co
nieco do myślenia. Dlaczego matki, skoro już decydują się na pozbycie
dziecka, to wolą je zostawiać w szpitalach zamiast w tych oknach — tego nie
wiem, ale chyba są tacy, którzy wiedzą.
Pogląd,
że państwo jest za coś odpowiedzialne łatwo daje się sprowadzić do liczb,
ale nie jakichś abstrakcyjnych iksów i igreków, lecz mianowanych, i to w złotówkach.
Rodziny też to wiedzą, bo nim państwo im cokolwiek da, jeśli usłucha apelu
kardynała, to najpierw musi im to, albo i więcej, zabrać, więc też liczą,
mimo, że matematyka szkolna przez lata była zaniedbywana. Taki dobrotliwy apel
należy, moim zdaniem, do kategorii 'ja rzucam myśl, a wy ją łapcie.'
W
roku 1956 ukazała się książka prof. H. Steinhausa Kalejdoskop
matematyczny, a w nim, na str. 294 można przeczytać krótką wzmiankę na
temat ludności Stanów Zjednoczonych. Otóż statystycy zauważyli, że ludność
tego kraju rośnie według pewnej krzywej i według pewnego równania, a z tego
wynikał dla nich wniosek, że liczba mieszkańców tego sporego terytorialnie
państwa, nigdy nie przekroczy 160 milionów. Dziś Stany liczą ponad 310
milionów.
« Felietony i eseje (Publikacja: 11-06-2012 )
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 8106 |
|