|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
« Felietony i eseje Zabić Drozda Autor tekstu: Dagmara Planutis
Zabić
drozda Harper Lee to naprawdę wspaniała książka. Książka o tym (między
innymi) jak trudno jest zrozumieć, że nierozłącznym prawem drugiego człowieka
jest jego prawo do prywatności. Banał, prawda? Banał powielony nie tylko
przez konstytucje wielu demokratycznych krajów. W iluż to językach istnieją
idiomy czy przysłowia stojące na straży tego właśnie prawa. Nie wtykaj
nosa w nie swoje sprawy! Mêle-toi à tes affaires! No te pongas la
nariz donde no te llevan! Keep your nose out of their business! Jeder soll sich
an die eigene Nase fassen. Ciekawe jak wiele z nich ku przestrodze używa właśnie
nosa. No, ale zostawmy lingwistykę w spokoju.
Jem i Scout to przeurocze dzieciaki. I jak to dzieciaki — niezwykle
ciekawe. Ciekawskie wręcz bym powiedziała. Mieszkają w małym miasteczku
Maycomb, gdzie każdy każdego zna. I gdzie każdy wszystko o wszystkich wie. W owym miasteczku mieszka także pan Radley. Pan Radley nie jest jednak zwykłym
mieszkańcem Maycomb. Pan Radley nie wychodzi z domu, nie chodzi do kościoła,
nie odwiedza sąsiadów i z nikim nie chce rozmawiać. Okiennice w jego domu są
zawsze zamknięte, a drzwi zaryglowane na cztery spusty. I cóż to za legendy o nim krążą po mieście! Nic dziwnego, że pod natłokiem tych wszystkich
plotek i opowieści wyssanych z palca niewinne (i naiwne) dzieci widzą w panu
Radley’u psychopatycznego mordercę. Wszyscy wiedzą, że orzechy z jego podwórka
są trujące. Na pewno! Jeden ze
szkolnych kolegów Jema i Scout raz zjadł kilka, a potem cały dzień bolał go
brzuch. Na szczęście miał mocny żołądek i nic mu się nie stało. Ale trujące
orzechy to nic w porównaniu do okrutnych zbrodni jakich się pan Radley dopuścił! W domu na pewno trzyma jeszcze narzędzia tortur i skalpy
swoich ofiar. Czy trzeba czegoś jeszcze, żeby zachęcić dziecięcą
wyobraźnię do wetknięcia kija w mrowisko?
Im większa tajemnica, tym większa ciekawość i tym większe powstają
wokół niej mity. Dzieci są tu bogu ducha winne, one tylko pogłębiają na swój
dziecięcy, magiczny sposób, mity które tworzą dorośli. Bo przecież człowiek o drugim człowieku wszystko musi wiedzieć. A tego czego nie wie, to dopowie,
na ogół na niekorzyść bliźniego.
Ale nie trzeba mieszkać w Maycomb, żeby znać taką sytuację z autopsji. Zdarzyło mi się, będąc
dzieckiem, mieszkać na wsi. Ot taka mała wioska pośrodku niczego, gdzie
ledwie docierała cywilizacja. W tej wioseczce mieszkała żydowska rodzina. W tamtych stronach określało się ich mianem „kocuchów". Naprawdę nie wiem
skąd się wzięło to słowo. W tej rodzinie było kilkoro dzieci, wśród nich
dziewczynka trochę starsza podówczas ode mnie. Wszystkie dzieci w szkole biegały
za nią krzycząc „kocuch", oczywiście nie mając najmniejszego pojęcia co
to dokładnie znaczy. Kiedyś spytałam moją koleżankę o co właściwie
chodzi z tymi „kocuchami". Odpowiedziała, że tamta dziewczynka to „kocuch"
bo nie chodzi do kościoła, przynajmniej tak twierdziła jej mama. A skoro coś
twierdzi jakiś dorosły to dla dziecka jest prawdą.
Jednak pewnego razu moja mama usłyszała jak razem z koleżanką
przezywamy tę trzecią. I wspominam do dziś jak trudno było mi zrozumieć,
jej słowa, kiedy kategorycznie
zabroniła mi wyzywać kogokolwiek od „kocuchów" tłumacząc, że to czy
ktoś chodzi do kościoła czy nie, nie ma najmniejszego znaczenia. Nie tak
dawno zresztą dowiedziałam się, że gdyby nie presja społeczna jaka panowała w wiosce R., gdzie ksiądz był Bogiem i co roku zmieniał samochód na nowszy,
ale ten sam model (żeby oczywiście parafianie nie spostrzegli zmiany), to ja również
nie musiałabym chodzić do kościoła. Mama jednak bała się (i to całkiem słusznie)
ostracyzmu.
Małe dziecko jest niewinne i nie czuje, że dzieje mu się krzywda kiedy
idzie co niedzielę na mszę. Ba! W takiej wiosce kościół zapewnia rozrywkę, w szczególności dla małych pobożnych dziewczynek, które mogą sypać
kwiatki w Boże Ciało, pleść wianki na Matki Boskiej Zielnej i śpiewać
piosenki pod figurką na majówce. Dorosły człowiek zdaje sobie jednak całkowicie
sprawę z absurdu sytuacji. I mogę chyba tylko się domyślać jak trudno jest
przełknąć taką gorzką pigułkę rodzicowi, który chcąc ustrzec dziecko
przed ostracyzmem zmusza i siebie i potomka do
farsy. I jak trudno nauczyć dziecko, które chce być takie jak jego rówieśnicy,
żeby myślało inaczej.
Nie trzeba zresztą jechać na polską wieś, żeby doświadczyć tej
religijnej presji społecznej. Większość dzieci nawet w miastach chodzi na
religię od pierwszej klasy podstawówki. A w drugiej klasie wszystkie idą
przecież do komunii. Cóż się takie dziecko zna na religii kiedy meandry
wiary są czarną magią nawet dla dorosłego człowieka? Dziecko chce mieć
swoje święto. Chce się wystroić w białą sukienkę z falbankami, chce dostać
rower, czekoladki, a nade wszystko być w centrum zainteresowania rodziny. Poza
tym wszystkie koleżanki i koledzy idą do komunii. Nie pójść do kościoła
oznacza nie tylko brak roweru i sukienki, ale także odmienność i wyalienowanie z grupy rówieśników. Znajoma opowiadała mi ostatnio, że
rodzice nie ochrzcili jej kiedy się urodziła i nie dbali nigdy o jej
„edukację" religijną, zostawiając jej po prostu wolny wybór. Dopiero pod
wpływem religii w szkole, na którą wszyscy chodzili, mając siedem czy osiem
lat (no i rzecz jasna zbliżającej
się komunii), sama wzięła chrzest i poszła do komunii. Wspominała również, że było jej wtedy wstyd za rodziców,
że nie chodzą do kościoła, bo przecież rodzice innych dzieci chodzili, a jej nie. Dopiero później zrozumiała dlaczego.
Oczywiście, nie przeczę, są też i takie dzieci, które potrafią po
pierwszej lekcji religii powiedzieć, że one takich bzdur uczyć się nie będą,
ale wydaje mi się, że te należą do mniejszości. A większość ulega
presji, z której ciężko się później oswobodzić. W Wariacjach
enigmatycznych pada w pewnym momencie bardzo ciekawe zdanie. Parafrazując,
ideę Boga poznajemy zbyt wcześnie, żeby móc ją racjonalnie osądzić.
Dziecko pojmuje jedynie strach i widzi Boga jako kogoś kto je ukarze za każdym
razem gdy coś przeskrobie. No ale cóż to za ciężkie grzechy może popełnić
ośmiolatek, który idzie do komunii? Tymczasem, ileż to rodziców straszy
dzieci mówiąc: „ Nie rób tego, bo bozia się będzie gniewać!" w nadziei, że wymogą na dziecku posłuszeństwo. Być może w niektórych
wypadkach to skutkuje, są jednak na pewno inne, mniej „inwazyjne" metody
wychowawcze. Bo strach przed tajemną, wszechwiedzącą istotą towarzyszy później
przez całe życie. I chyba dlatego wielu osobom tak trudno jest z Bogiem zerwać,
nawet jeśli mają co do niego poważne wątpliwości. Umysł dziecka jest
bardzo plastyczny.
Jem i Scout oraz ich wakacyjny przyjaciel Dean obmyślają zatem plan jak
wygonić Boo Radley’a z domu. Plan, który za każdym razem spotyka się z gorącą
krytyką Atticusa, ich ojca. Dzieci nie pojmują dlaczego nikt jeszcze nie
zaaresztował pana Radley’a, skoro krąży o nim tyle mrocznych opowieści. I tak samo trudno jest im zrozumieć dlaczego jury skazuje na śmierć niewinnego
Toma Robinsona za gwałt, którego nie popełnił, tylko dlatego, że jest
czarnoskóry. Dopiero z czasem
dociera do nich, że jeśli pan Radley nie wychodzi z domu to być może dlatego, że po prostu nie chce i że ma do tego całkowite
prawo, którego nikt i nic nie powinno naruszać. I bynajmniej nie świadczy to o jego złym charakterze. Tak samo bezwartościowy
jak plotki o panu Radley’u jest więc wyrok dla Toma Robinsona.
Obalenie mitu o nieomylności społeczeństwa to chyba najtrudniejsza
lekcja całego dzieciństwa. Tę lekcję odrobiły dzieci pana Fincha, który
zadbał o to, żeby wychować je w poszanowaniu dla wolności i odmienności drugiego człowieka, pomimo presji społeczeństwa
Maycomb. Bez pomocy nauczyciela trudno te lekcje odrobić. A szkoła, która
toleruje nauczanie jedynie słusznej prawdy objawionej wcale nie ułatwia tego
zadania.
Naruszanie wolności drugiego człowieka to nie tylko zakazy na papierze.
To też cały szereg działań społecznych, szereg społecznych przekonań,
przekonań jedynie słusznych i jedynie poprawnych. Ostracyzm krzywdzi w równej
mierze co dyskryminujący artykuł w konstytucji. Tolerancji nie da się uchwalić w parlamencie. Państwo, które uważa się za demokratyczne, powinno ten proces
wspierać. A przynajmniej — nie przeszkadzać. Jaki więc wniosek wyciągną
dzieci, kiedy w przestrzeni publicznej dominuje jeden kościół, kiedy
uprzywilejowane jest jedno oficjalne wyznanie? Dzieci w swej ufności dla dorosłych
pojmą tylko jedną rzecz — że katolikiem być trzeba bo to się opłaca. Bo w społeczności nietolerancyjnej myśleć inaczej to ściągnąć na siebie kłopoty.
« Felietony i eseje (Publikacja: 27-09-2012 )
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 8384 |
|