|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
« Felietony i eseje Mało nas Autor tekstu: Jerzy Neuhoff
Odnoszę
wrażenie, że, obok rzekomego podgrzewania klimatu, nową idée fixe staje się
demografia i wizja wyludnienia, jak nie całej Europy, to naszej, najlepszej z ojczyzn. Jeśli wszystko pójdzie dalej, tak jak idzie, a wiadomo, że idzie jak
najgorzej — argumentuje się — wtedy nasz kraj już za 50 lat będzie krajem
wymierających niedołężnych staruszków. Większość z nich nawet nie doświadczy
dobrodziejstw wycugu, bo wszyscy młodzi rozpierzchną się po całym świecie,
gdzie zatracą swoje słowiańskie dusze, język i więzi z ziemią ojczystą.
Ziemia, ale orna, legnie odłogiem, resztki przemysłu definitywnie znikną,
autostrady zarosną perzem, miasta popadną w ruinę, dyskoteki i kościoły
opustoszeją, jednym słowem — apokalipsa. Nie będzie nawet zbyt wielu tych,
którzy by mogli cieszyć się świeżym powietrzem, krystalicznie czystymi
wodami i zielenią lasów.
Martwią
się, więc tą przerażającą przyszłością, dziennikarze, związkowcy,
biskupi i profesorowie, bo na emerytury, oczywiście zasłużone, dla tych
zniedołężniałych staruszków, nie będzie skąd wziąć pieniędzy, a te,
jak wiadomo, biorą się z przymusowych składek, pobieranych od pracujących. W celu opanowania tego zsuwania się po równi pochyłej powołał się nawet jakiś
instytut, ale nie jest to instytut studiów zaawansowanych. Tak się też jakoś
dziwnie składa, że w parze z wszystkimi możliwymi zachętami idą różne
sposoby utrudniania życia tym, którzy dzieci akurat chcą mieć.
Niektórzy
podsuwają nieśmiało rozwiązanie w postaci tanich imigrantów z Ukrainy,
Wietnamu albo z innych, nawet zamorskich krain. Nie muszę wskazywać, że jest
to rozwiązanie nienarodowe, antykatolickie i kosmopolityczne. Ze swej strony
proponowałbym, aby już od dziś zacząć przyjmować wyspiarzy z zalewanych
wodą państw Pacyfiku, bo jest ich niewielu i wystarczy im dać parę wysepek
na mazurskich jeziorach, aby czuli się prawie jak u siebie w domu. Skoro, jak
to doniósł „Przekrój", jesteśmy w kwestii dzietności na poziomie Nauru, więc
coś nas łączy z dzielnymi wyspiarzami (czy to słowo, jest, aby poprawne
politycznie?) Byłoby to, jak mi się wydaje, po chrześcijańsku i europejsku.
Można by w tym celu np. ogłosić zapisy, wprowadzić docelowe książeczki
oszczędnościowe, czy coś w tym stylu. Ale od czego jest pomysłowość
ministerstwa finansów?
Przed
kilku laty dokonano reformy emerytalnej, kierując się zasadą, tak na oko
logiczną i sprawiedliwą, by każdy zapracował sam na swoją emeryturę, nie
zaś, żeby żył na koszt swoich wnuków lub oglądał się na pomoc innych.
Temu miał służyć nowy system, wsparty na trzech solidnych filarach, ale dziś
nikt już o tym jakby nie pamięta albo udaje, że nie pamięta.
Myśl,
aby każdy pracował na swoją emeryturę, ma jednak zasadniczą wadę, bo niby
skąd mają się wziąć pieniądze dla tych, którzy nałogowo wręcz nie
pracują, a znowuż system, w którym to dzieci i wnuki mają pracować na
rodziców i dziadków, uderza w osoby samotne z musu lub wyboru. Chyba dlatego,
przy każdej nadarzającej się okazji, niczym jakaś mantra powtarzane są słowa
'mało nas'.
Przekonanie,
że zawsze ktoś musi pracować na
kogoś, ma rodowód starszy od epoki niewolnictwa, przetrwało feudalizm i kapitalizm, trwało w realnym socjalizmie, a i dziś jest pieczołowicie
kultywowane przez współczesną klasę próżniaczą. Kasta polityków, bo do
klasy to im coraz dalej, też nie jest zainteresowana w jego wykorzenieniu, bo
ktoś z rozpędu może posunąć się za daleko i uznać, że nie tylko praca,
ale i żadna władza do szczęścia nie jest mu potrzebna.
Chodzi
właśnie o to musi, czyli współczesną
formę niewolnictwa, a system emerytalny, oparty na założeniu, że to dzieci i wnuki muszą składać się na
emerytury rodziców i dziadków, jest taką formą niewolnictwa. Jak każde
niewolnictwo, tak i ten system jest niemoralny, gorzej, jest krótkowzroczny, do
nikąd nieprowadzący, przez to społecznie coraz bardziej szkodliwy.
Wobec
zauważalnej niechęci rodaków do nadmiernie licznych rodzin, politycy obecni
oraz in spe, także rozliczni samozwańczy
ojcowie narodu uznali, że stoi przed nimi poważny problem, — co zrobić, aby
Polacy chętniej się mnożyli, a dokładniej, — co zrobić, aby niewolnicy chętniej
się mnożyli, a wszystko pod hasłem uszczęśliwienia narodu. Skąd im to
ideologiczne urojenie przyszło do głów, trudno dociec, bo wystarczy spojrzeć
na listę krajów ułożoną wg długości życia ich mieszkańców, by
dowiedzieć się, że jest ponad pięćdziesiąt takich, w których społeczeństwa
są starsze od polskiego. Czy w tych kilkudziesięciu państwach też biją w demograficzne dzwony alarmowe, tego nie wiem, ale wątpię, aby np. dla Szwajcarów,
Szwedów czy Norwegów był to najważniejszy problem.
Jeśli
tej liście przyjrzeć się dokładniej, to wśród nich jest tylko kilka
takich, których mieszkańcy mogą nam czegoś zazdrościć. Także przykłady
społeczeństw, tzw. młodych, czyli tych, które zajmują dalsze miejsca w tabeli, powinny być bardzo pomocne w wyciągnięciu ogólniejszych wniosków.
Wydaje
się, że problem zwiększenia dzietności i przy dzisiejszym systemie można złagodzić
zupełnie bezkosztowo, ku chwale, rzecz prosta, ojczyzny i radości
odpowiedzialnych za budżet; należy po prostu odebrać prawa emerytalne
wszystkim samotnym i bezdzietnym, wszak na ich emerytury nikt nie pracował ani
nie pracuje. Jest to chyba konsekwentne rozwinięcie obowiązującej zasady, a przynajmniej zgodne, po części, z logiką. Kto nie pracuje, niech nie je — głosił
pewien święty, więc podstawa teoretyczna do takiego działania jest, może
nawet zgodna z Konstytucją.
Ale
to byłoby za proste. Zwołuje się, więc uczone sympozja, pomstuje na emigrację i rząd, który do niej zmusza, Sejm uchwala becikowe, ale nic z tego jakoś nie
wychodzi. Społeczeństwo jakby nie dorosło, i to po raz kolejny. Mamy więc
kolejny pomysł z tej samej serii — stypendium fundowane. Każdy rodzący się
obywatel, a właściwie to jego rodzice, ma dostawać tysiąc złotych miesięcznie i to aż do uzyskania pełnoletniości, czyli razem dwieście szesnaście tysięcy.
Ma to być ta marchewka, na którą połakomią się liczne panny, rozwódki,
nawet wdowy, może nawet mężatki, bo choć rozpusta w kraju szaleje, ogarniając
coraz to szersze kręgi społeczeństwa, w tym takie, które od niej stronią
jak mogą lub jest im zakazana, jest to jednak głównie rozpusta jałowa, bezpłodna.
Pomysł
jest znakomity, tylko mu przyklasnąć, a każdy chętny do klaskania będzie mógł
to zrobić po prostu wrzucając w odpowiednim czasie, który przecież
nadejdzie, prawidłowo zakreśloną kartkę do wiadomej urny; jestem przekonany,
że właśnie taka myśl główna przyświecała jego autorom. Po wyborach, twórcy i propagatorzy, jako pierwsi chętnie i szybko o nim zapomną. Kilku naiwnych na
kawał da się nabrać, ale potem będą krzyczeć, że ich oszukano i chcą
bezzwłocznie wyemigrować.
Pomysł
ma pewną szansę trafienia na podatny grunt, choć bez kłopotów i bez
niezadowolonych się nie obędzie. Pierwszymi zaskoczonymi będą zapewne
statystycy i demografowie, gdy skonstatują, że po wygranych już wyborach,
liczba urodzeń gwałtownie spadnie, a przy kasach Biedronki zabraknie tych
kolorowych opakowań, które przez kilkulatków są niekiedy brane za gumę do
żucia. Każdy rozsądny, kto będzie miał jakieś demograficzne zamiary, w oczekiwaniu na tę ustawę, weźmie sobie przecież na wstrzymanie.
Jeśli
ustawa zostanie uchwalona, a sądząc po sposobie wprowadzenia becikowego, nikt
nie odważy się głosować przeciw, to też przewiduję wystąpienie nader
interesujących zjawisk. Po wielomiesięcznej urodzeniowej luce nastąpi niebywały
wysyp urodzeń, i to jednego niemal dnia, przekraczający wielokrotnie wszystkie
dotychczasowe maksima. I tu pojawi się pierwsza grupa niezadowolonych, a będą
nimi oczywiście ci, którym dzieci urodzą się przed wprowadzeniem tej premii,
zwłaszcza ci, którym się to zdarzy na dzień przed terminem wejścia jej w życie.
Chciałbym wiedzieć, ile wtedy będzie kosztować stosowny dokument stwierdzający,
że dziecko urodziło się pięć minut albo i cały kwadrans po północy właściwego
czasu, mimo że, tak na oko, ma już z miesiąc.
Będą i inni niezadowoleni, czyli wszyscy pozostali, bo wcześniej czy później
trzeba będzie wprowadzić, obok już dość licznych istniejących, nową składkę,
kwotowo zbliżoną do emerytalnej, potrącaną z pensji, ale o tym przekonają
się dopiero po czasie. Nie ma, jak wiadomo, darmowych obiadów, a nie wierzę,
że profesorowie ekonomii nie umieją liczyć, bo na ekonomiczny cud trwający
dziesiątki lat chyba nie liczą.
Przyjmijmy,
że pomysł wejdzie w życie i rzeczywiście da pożądane owoce i za kilka lat
demograficzny niż zamieni się w tak pożądany wyż. Pieniędzy będzie wtedy
potrzeba z każdym rokiem coraz więcej, emerytów wciąż też będzie przybywać,
zaś ci narodzeni stypendyści do pracy ruszą najwcześniej gdzieś około roku
2035, albo później. Skąd je brać w tzw. międzyczasie, i co potem, gdy już
będzie nas tylu, ilu potrzeba? Stypendium się przecież nie zlikwiduje, bo to
oznacza przegrane wybory; wszyscy widzą, z jakimi kłopotami przychodzi
likwidacja przywilejów, choćby kolejarskich. A jeśli pomysł nie spełni
zadania? Też się stypendium nie zlikwiduje, pieniądze zostaną jednak wydane, a dług publiczny wzrośnie. Inna sprawa, że za lat osiemnaście — dwadzieścia,
dzisiejsze 1000 zł będzie warte góra 600, zakładając 3 procentową inflację.
Zaraz jednak pojawi się problem żłobków, przeszkoli, potem szkół. Ponieważ
wszystkie, zapodziane gdzieś tysiąclatki z epoki Gomułki, na nic się nie
przydadzą, bo w ich okolicach akurat dzieci nie będzie, więc trzeba będzie
zbudować nowe, a potem zaraz te trzy miliony mieszkań. Zajęcia więc starczy
dla wszystkich, ale tylko w marzeniach, bo bezrobotnych raczej też przybędzie.
Niedawno,
tuż przed spotkaniem w Brukseli, dowiedziałem się, że polskie rolnictwo
upadnie bez unijnych dopłat, więc premier musi zrobić wszystko, aby tych
miliardów wydrzeć jak najwięcej, najlepiej by było, aby cały budżet Unii
znalazł sobie miejsce u nas. Nikt jednak nie zapytał, — po co nam rolnictwo,
które nie może istnieć bez pomocy zagranicznej?
Wziąwszy
to wszystko do kupy, zaproponowano wejście już nie na ścieżkę, ale na pewną
drogę do ekonomicznego samobójstwa. Konsekwencją będzie powtórka greckiego
scenariusza, ale tym razem w naszej, rodzimej wersji, a do tego czasu będzie się
wyklinać na Unię i euro, aby potem pójść na żebry albo wyciągać rękę
po prośbie, najlepiej do następczyni Angeli Merkel.
Pomysł
'stypendium' jest pomysłem typu 'jak się niektórym zdaje, że być
powinno', już chciałem napisać, że żywcem z minionej epoki, ale wtedy aż
takich fantastów nie było. Rzeczywistość gospodarcza zupełnie się w nim
nie liczy, nie liczy również i demograficzna, choćby dlatego, że w latach
50. kilka krajów europejskich przeżywało ten problem, jednak żaden naród
nie wyginął, w każdym razie nie dlatego, że rządy nad tym się specjalnie
trudziły.
Pamiętam
czasy, gdy zbuntowano się przeciw zasadzie prymatu polityki nad ekonomią.
Fakt, były to czasy, w których polityka, pisana przez bardzo malutkie p aż do
tej pisane przez największe, decydowała o wszystkim. Polityczną sprawą była
nie tylko wojna siedmiodniowa i frekwencja w Teatrze Wielkim, tudzież padające
ze scen różne słowa, ale nawet postawa kapryśnego Jacentego z „Kaprysów
Łazarza". Odtąd miało być inaczej, ale widać, że wraca nowe.
Te
nachalne napomnienia i 'zachęty' do zwiększania rozrodczości, mają dla
mnie tak niesympatyczne konotacje, znane z pewnych praktycznych kroków, jakie
wprowadzano w życie w minionym wieku, że aż krępuję się o nich wspomnieć.
Mówiąc dzisiejszym językiem, jest to chęć uczynienia z wolnych obywatelek
surogatek, tym razem za 'państwowe' pieniądze i pod patronatem państwa.
Dziwi mnie tylko, że jeśli ktoś chce to samo zrobić za całkowicie własne,
prywatne pieniądze, to chór moralistów z kodeksem karnym w charakterze śpiewnika,
czeka w pogotowiu.
Dzieci,
przynajmniej niektóre, przeżywają dramaty dowiedziawszy się, że są
adoptowane lub, że znalazły się na tym świecie z mało romantycznych powodów.
Ciekawe, co powiedzą te, które w przyszłości usłyszą, że jedynym powodem
ich zaistnienia było tysiąc złotych miesięcznie? Problem zacznie się
dopiero wtedy, gdy zaczną żądać sprawozdań finansowych za te osiemnaście
lat.
W
moim pojęciu, jest to jakaś bezsensowna próba uczynienia każdego obywatela,
jeżeli nie własnością, to przynajmniej zakładnikiem państwa, zaś własność
państwowa, co już dokładnie przerobiliśmy, zazwyczaj jest traktowana, jako
niczyja, więc i człowiek jest niczym. Sam, lat temu pięćdziesiąt, zostałem
zmuszony do wzięcia tzw. stypendium fundowanego, by potem stanąć wobec
prostej prawdy — zapłaciliśmy, więc teraz wymagamy, i tym razem nie będzie
inaczej.
Że
jesteśmy na tej drodze, przekonują swym działaniem rozliczni
'bohaterowie' programu „Interwencje" i reportaży p. Elżbiety
Jaworowicz. W każdym razie wizja Polski ludnej, której obywatele rodzą się
tylko po to, aby odrabiać państwową pańszczyznę, czyli długi zaciągnięte,
nie wiadomo dla czyjego „dobra" przez nierozważnych rodziców i dziadków,
jest mało atrakcyjna.
Jeśli
miałbym cokolwiek proponować, to niech na emerytów pracują roboty, nie
wiadomo jednak, z jakich powodów, nasi rozliczni nauczyciele wolą, aby to byli
żywi ludzie. Praca kasjerki w Biedronce albo konserwatora powierzchni płaskich
ma być bardziej odpowiednia i bardziej dochodowa, niż praca automatu spawającego
np. karoserie samochodowe albo napełniającego piwem, z szybkością karabinu
maszynowego, puszki, przynajmniej z punktu widzenia emerytur.
Czasy
pod wieloma względami nieco się zmieniły, na szczęście. Ochoczo wyklinany
liberalizm czyni pewne postępy i coraz więcej osób robi to, co chce, w najlepszym sensie tego słowa, czyli to, co im sprawia przyjemność albo to,
czego innym się nie chce zrobić, ale są gotowi za to zapłacić. Stąd tak
wiele sensownych rzeczy zrobionych przez pasjonatów zapełniających choćby
teleexpresową galerię ludzi pozytywnie zakręconych. Okazuje się też, że
ludzie wolni chcą także pracować dla kogoś; wtedy robią rzeczy dobre,
przydatne, choćby takie, jak ta migająca i brzęcząca laska, o której pisałem
wcześniej. Nie wiem tylko, czy zechcą się kochać za pieniądze?
Problem
liczności, o ile jest to naprawdę problem rzeczywisty, a nie urojony, bo przed
chwilą mignął mi przed oczyma komunikat, że jednak nas przybywa, nasila się
wraz z liczbą organizowanych sympozjów, wygłaszanych kazań i urzędowych
pomysłów. Najlepszym, co, moim zdaniem, można zrobić, to kwestie łóżkowe
pozostawić, jeśli tak to można nazwać, niewidzialnej ręce wolnego rynku, a po części czystemu przypadkowi. Przynajmniej rozczarowanych będzie mniej.
« Felietony i eseje (Publikacja: 25-02-2013 )
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 8776 |
|