|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
Kultura » Historia
Sapere aude [1] Autor tekstu: Stanisław Smuga-Otto
"Sapere
aude" (Listy
Horacego 1, 2, 40) przejęte zostało przez Wielkiego Samotnika z Kaliningradu
jako jego sentencja i przetłumaczone na: "odważmy
się myśleć". Rozum, choć u każdego odrobinkę trochę inny, to rzeczywiście wspaniała maszynka, ale i niebezpieczna czasami. Miejmy więc
odwagę, ale miejmy i… rozwagę.
Bo Horacy mówił nie tyle o „rozumie", ile o „mądrości". O odwadze
posługiwania się MĄDROŚCIĄ.
Tej naszej wspaniałej
maszynce rozumu trzeba jednak
materiału do przemielenia, inaczej lata sobie na luzie i produkuje buble.
Potrzebna więc WIEDZA. A wiedza, czyli również i zasób informacji, bywają
czasami wielce fragmentaryczne. Też i dlatego, że zasób informacji bywa
celowo ograniczany. Ta celowość jest domeną propagandy; dobrej, bo skutecznej
propagandy. Goebbelsowskie uparte powtarzanie kłamstwa, aż stanie się prawdą
też bywa skuteczne, ale ma krótkie nogi. Natomiast wpuszczenie do
maszynki-rozumu informacji prawdziwych, ale
tendencyjnie wyselekcjonowanych daje efekty długotrwałe i trudne do
wyplenienia. Współcześni propagandyści o tym wiedzą i dlatego rzadko już
stosują metodę goebbelsowską.
Kiedyś, w początkach
ludowej Rzplitej, świetni stalinowscy propagandyści wymyślili „Notatnik
Agitatora". Ukazujące się regularnie pisemko, skierowane do świeżutko
odzyskanych dla myślącego społeczeństwa analfabetów, uczące ich podstaw
„filozofii" i bazujące na kantowskim czystym rozumie. I dające informacje — rzetelnie ocenzurowane, przefiltrowane i dobrane. Czas płynął, mijały
lata i następne pokolenie dawnych odzyskanych analfabetów pokończyło
uniwersytety, niektórzy nawet porobili
naukowe tytuły. Doktory, profesory… Racjonalny rozum święcił swe tryumfy — „sapere aude"!
Minęły więc dekady,
nadszedł czas generałów, czyli lata 80te. Jerzy Urban i jego zgraja
powtarzali do znudzenia mantrę: o rozkradzionej przez Gierka i jego ekipę
Polsce, o zmarnowanych kredytach, o samobójczym zadłużeniu, o — ale to już
tylko szeptem i do ucha — poddańczości poprzedniej ekipy Moskalom.
Pozwalam sobie, choć
wiem, że to ryzykowne w środowisku Racjonalistów, użyć metody
empirystycznej. Czyli powołać własną, subiektywną empirię do próby
dostarczenia Wam informacji, których nie znajdziecie ani w „Gazecie
Wyborczej",
ani w „Polityce", a nawet i w „Gazecie Polskiej". W jednym z poprzednich moich wpisów na tym portalu obiecałem powrót do historii
transformacji systemowej. I to do tej wczesnej, jeszcze z lat siedemdziesiątych.
Do „przerwanej dekady" — jak nazwał ją gensek Gierek w swych
wspomnieniach.
Więc co o tamtych
czasach wiemy? Bałagan, panoszenie się „nomenklatury", marnotrawstwo,
negatywny dobór kadr kierowniczych — to wszystko ,
niestety, prawda. Po pierwsze, wiemy
na pewno, że komuna Polskę
rozkradała. Prawda to! Nomenklatura wykorzystywała wszelkie możliwe sposoby, a było ich wiele, by się wzbogacić, czyli by np. przyznać sobie za
symboliczną złotówkę działkę i na niej postawić
ze „zorganizowanych" materiałów daczę nad Zalewem Zegrzyńskim, w mazurskiej wiosce. By sobie, oczywiście na dostępny tylko dla wybrańców
talon, kupić Ładę i powędrować nią na urlop do czarnomorskiego Słonecznego
Brzegu czy Złotych Piasków. Wokół wielkich inwestycji „drugiej Polski"
powstawały obwarzanki osiedli domków-potworków jednorodzinnych, zbudowanych
dla notabli z ukradzionych materiałów — to też prawda. Prawdą też jest,
że po gierkowskiej „drugiej Polsce" hulała sobie dość bezkarnie esbecja,
czyli unowocześniony klon dawnego UB. Wciąż istniał, choć mniej niż za
dawnych czasów „szczelny", nadzór Wielkiego Brata nad czystością
ideologiczną i prowadzeniem się „bratniej republiki". Była i cenzura, ta — którą oszukiwali na co dzień i za
nos wodzili liczni nie-do-końca pokorni twórcy, mistrzowie pióra. Rodziła się
opozycja, później „demokratyczną" zwana. Rządząca krajem ekipa
„katowicka" kupowała licencje i zaciągała na Zachodzie kredyty na
inwestycje, i to wreszcie ta „pętla kredytowa" zadusiła gospodarkę i kraj — na szczęście przyszli generałowie i poprzez heroiczny wybór
„mniejszego zła" uratowali nas wszystkich przed ostateczną zapaścią i bratnią rzezią… Choć do dziś nie mamy pewności i spieramy się: „weszli
by, czy nie weszli". A potem już tylko „okrągły stół" — itd.
Gdy zbierze się razem
te, skądinąd informacje prawdziwe i wrzuci do maszynki rozumu, obraz
wychodzi klarowny.
A czy można by trochę inaczej? Gdyby tak przyjrzeć
się bliżej pewnym zdarzeniom, poznać szczegóły, uzyskać więcej — też
przecież prawdziwych — informacji...
Dla niezbyt dobrze, lub w ogóle nie pamiętających tamtych czasów w tamtym odległym kraju, warto chyba pokrótce przypomnieć, jak to wtedy było.
Tym bardziej, że nawet pokolenie ciągle jeszcze coś tam pamiętające, powoli
pamięć tę traci i zastępuje ją mitami. Ludzie, którzy wtedy masowo
„budowali drugą Polskę", którzy posłusznie chodzili do lokali wyborczych i wrzucali swe kartki „bez skreśleń" — teraz często podświadomie (?)
odreagowują swą ówczesną polityczną bierność i zniekształcają obraz
tamtych czasów. Często też, malując jednoznacznie ponury obraz tamtej
rzeczywistości, nieświadomie zapewne powtarzają kłamstwa propagandy ekipy
generałów, rządzących w stanie wojennym..
Zacznijmy więc nieco wcześniej — końcówka lat sześćdziesiątych. Społeczeństwo w stanie coraz to głębszego letargu, jakakolwiek nadzieja na poprawę losu na
lepszy, swobodniejszy byt umierała powoli od pamiętnego Października 56.
Epoka „Po prostu" skończyła się bezpowrotnie. Kraj pogrążał się w siermiężnej szarzyźnie. Nadziei na coś lepszego nie stało; ważne było, by
starczyło na kupno kiełbasy, tzw. „zwyczajnej" i pół litra z „czerwoną
kartką". Ale i tego nieudolny reżym nie był w stanie zagwarantować. Bo i nawet tę szansę odebrał ludziom w grudniu 70, wprowadzając drastyczne podwyżki
cen na „towary podstawowe" tuż przed Świętami.
No i wreszcie pękło. Wybrzeże — strajki w stoczniach — masakra. Ludowe
Wojsko Polskie wali z karabinów do powracających do pracy
stoczniowców.
Tak to, po gomułkowskiej gospodarczej bylejakości, po marcowych polowaniach na
odszczepieńców od jedynie słusznej ideologii, na rewizjonistów, syjonistów;
po szaleńczej obronie straconych szańców, czyli masakrze stoczniowców
dokonanej przez żołnierzy Ludowego Wojska Polskiego dowodzonego przez młodego i świetnie się zapowiadającego generała w ciemnych okularach, nadeszła era
„śląskich reformatorów". Gierek, podczas swego pierwszego publicznego
spotkania ze stoczniowcami zapytał: „pomożecie?". I odpowiedziało mu
gromkie: „pomożemy!". Tak, to było dosyć niezwykłe, ludzie naprawdę
dosyć już mieli bylejakości; chcieli wierzyć i chcieli pomóc. A Gierek obiecał: „nigdy już polskie wojsko nie będzie strzelało do Polaków".
To przyrzeczenie wydaje nam się dziś banalne. Wtedy banalnym nie było. A co
dziwniejsze, Gierek starał się dotrzymać słowa. Gdy w dziesięć lat później,
26go sierpnia 1980 bezpieka przedstawiła mu realny plan siłowego rozwiązania
konfliktu w Gdańsku, a Moskwa niedwuznacznie parła do tego… ten krnąbrny
gensek odmówił i wybrał negocjacje ze strajkującymi. Kosztowało go to
natychmiastową utratę pozycji, wyeliminowanie z życia publicznego, kosztowało
go kampanię oszczerstw i później internowanie. I aż dotąd, do chwili
obecnej, uparte szkalowanie przez jego ówczesnych wrogów politycznych. Jego
osobiście i członków jego ekipy; ich dokonań; powtarzane potem i dzisiaj
jeszcze przez niczego nie rozumiejące tłumy. Opowieści o zaciągniętych
przez Gierka zagranicznych kredytach, co to zadławiły Polskę, znane są dziś
prawie każdemu polskiemu dziecku i powtarzane w setkach felietonów
wspomnieniowych drukowanych często i w poważnych publikatorach.
A jak to ja zapamiętałem?...
Edward Gierek, syn robociarzy z Zagłębia (więc jednak nie Ślązak), jako
dziecko znalazł się w Belgii a potem w północnej Francji. Został, tak jak
jego ojciec i ojczym, górnikiem. Zaangażował się tam w ruchu komunistycznym.
Ale, gdy tak po latach i na chłodno analizuję jego sylwetkę, to widzę, że
poglądy miał raczej socjaldemokratyczne.
Po powojennym powrocie do kraju (za działalność komunistyczną wydalony z Francji) zaangażował się w robocie partyjnej. Jako ''głównodowodzący"
na Śląsku zdobył sobie mir dobrego gospodarza, dbającego o rozwój regionu.
Gdy obie liczące się wtedy w Peerelu partyjne frakcje, gomułkowskich
„ortodoksów" i moczarowskich „partyzantów" wykończyły się
wzajemnie, pozostawiając po sobie gospodarczą ruinę, trupy zamordowanych
stoczniowców i rzesze „syjonistycznych" uchodźców, Moskwa nie miała
innego wyboru i zgodziła się na Gierka i jego ekipę. Nigdy jednak nie darzyła
tego „towarzysza Edwarda" zaufaniem. Nie mówił po rosyjsku (ale biegle znał
francuski) i nigdy nie posiadał obywatelstwa sowieckiego. Dodano mu więc do
ekipy generała Jaruzelskiego, bo spełniał on oba te warunki i Ruscy mogli na
niego liczyć, jak na Zawiszę.
Dekada lat siedemdziesiątych zwiastowała nowe podejście do krajowej ekonomii,
częściowego — przynajmniej — otwarcia się na świat. Nie było to łatwe
zadanie, bo kadry kierownicze wszystkich szczebli Peerelu przeżarte były
korupcją, kumoterstwem, nieudolnością. Jedynym uświęconym tradycją językiem
komunikowania się władzy ze społeczeństwem była komunistyczna nowomowa.
Ludzie byli otępiali, zrezygnowani i zdemoralizowani. Panujący w PRLu system
tzw. „realnego socjalizmu" nie sprzyjał wprowadzaniu mechanizmów rynkowych
do gospodarki, a tzw. „dobór kadr", czyli mechanizm awansu w strukturach państwowych
(a innych przecież nie było) — nie preferował wartości pozytywnych i umiejętności zawodowych. A jednak...
Gierek szukał ludzi do swej ekipy. „Przywiózł" więc ze sobą z Katowic
kilku, którym ufał — czego nigdy nie wybaczyła mu warszawska nomenklatura. W Warszawie znalazł młodego i ambitnego inżyniera Wrzaszczyka, dyrektora żerańskiej
Fabryki Samochodów Osobowych. Wrzaszczyk natychmiast został awansowany na
dyrektora zjednoczenia — które miało zostać pierwszym poletkiem doświadczalnym
odbudowy i przebudowy gospodarki.
Pierwsza znacząca inicjatywa techniczno — przemysłowa, zakup i wdrożenie
licencji na fiatowskiego „malucha" 126P, powiodła się nadspodziewanie
dobrze. Zbudowano ogromną, nowoczesną montownię samochodów w Tychach.
Zmodernizowano istniejącą już fabrykę w Bielsku — Białej, doinwestowano i zmodernizowano dziesiątki mniejszych zakładów i zakładzików rozsianych po
kraju.
Powiecie: „tak, to prawda,
ale… robiono to za zagraniczne kredyty". Powiecie: „część z tych pożyczonych
pieniędzy rozkradziono i zmarnowano". To prawda. Ale prawdą też jest, że
za lwią część tych pożyczonych pieniędzy zmodernizowano polski przemysł
elektro — maszynowy. Że w ramach tej współpracy z firmami i instytutami
zachodnimi tysiące polskich inżynierów i techników po raz pierwszy miało
szansę spotkać się z zachodnimi technologiami, wyjechać na Zachód. Ale,
przede wszystkim prawdą do tej pory publicznie nie znaną jest, że kredyty
inwestycyjne zaciągnięte na ten projekt w konsorcjach bankowych Zachodu zostały
spłacone w ciągu następnych czterech (!) lat. I to nie tym słynnym
wyfedrowanym węglem, masłem czy polską szynką, ale zespołami do małego
fiacika, produkowanymi w Polsce i przekazywanymi do Turynu w ramach zawartych umów
kooperacyjnych.
1 2 3 Dalej..
« Historia (Publikacja: 03-03-2013 )
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 8790 |
|