|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
« Państwo i polityka E-wolucja zamiast (r)ewolucji [1] Autor tekstu: Anna Salman
Coraz
rzadziej zdarza mi się spotykać z pozytywnymi opiniami odnośnie kierunku, w jakim idą zmiany w naszym kraju. Pewnie po części wynika to z, rzekomo
wrodzonej, skłonności Polaków do malkontenctwa. Z drugiej strony jednak jesteśmy
narodem niepozbawionym poczucia humoru, tak że nawet w bardzo trudnych
okresach naszej najnowszej historii potrafiliśmy traktować siebie i otaczającą
nas rzeczywistość z dystansem i dużą dozą autoironii. Czy tak bardzo zmieniła
się nasza mentalność, czy też ten sposób „oswajania rzeczywistości"
nie przystaje do obecnych warunków? Podejrzewam,
że frustracja dużej części społeczeństwa ma źródło nie tyle w realiach
ostatnich lat, co raczej w sposobie przedstawiania oraz interpretacji tychże
realiów. Należy do nich również odmawianie prawa do krytyki każdemu, kto
nie zgadza się ze „słuszną linią" przemian. Naturalną odpowiedzią na
krytykę powinno być podjęcie dyskusji, a nie ignorowanie lub, co gorsza, wyśmiewanie.
Żyjemy podobno w kraju gwarantującym wolność słowa, co było jednym z postulatów „Solidarności". Dziś ogranicza się ona do wzajemnych inwektyw bądź
sugestii, aby „spałować" strajkujących robotników, czy posadzić gejów
za murem.
Platforma
oburzonych, czy też — jak twierdzą złośliwi — obrażonych (że nie załapali
się na pierwszą klasę w pociągu zwanym transformacją) jest zarówno
krytykowana, jak i wyśmiewana przez wielu komentatorów życia społecznego.
Cokolwiek bym sądziła o poglądach i metodach działania p. Dudy, uważam że
związek zawodowy ma pełne prawo, a nawet obowiązek występować w obronie
praw pracowniczych, czyniąc to nawet w sposób bardzo radykalny. Ponadto ten
ruch jest jednym z nielicznych przejawów zorganizowanych działań społecznych w naszym kraju. Jednak oskarżenia wysuwane pod adresem przewodniczącego związku o chęć zrobienia kariery politycznej uświadomiły mi, że większość z nas nie wie, czym jest polityka.
Wracając do
źródeł — przecież Arystotelesowskie "politikon zoon" odnosiło się do
człowieka żyjącego we wspólnocie, jak byśmy dziś powiedzieli — istoty
społecznej. Wskutek zmian ustrojowych oraz ewolucji językowej utrwalił się
sztuczny podział na społeczeństwo (wspólnotę) oraz politykę -
wyspecjalizowany obszar zarządzania państwem. W efekcie mamy taki łamaniec językowy,
jak polityka społeczna, czyli w wolnym przekładzie — masło maślane.
W
systemie demokratycznym jedynym podmiotem uprawnionym do sprawowania władzy,
czyli do uprawiania polityki, jest naród, stąd wszelkie działania członków danego społeczeństwa
podejmowane w przestrzeni publicznej są niczym innym, niż działaniami
politycznymi. Ich charakter zależy m.in. od przyjętego modelu rządzenia, w tym narzędzi wpływania na instytucje życia publicznego i ich kontrolowania,
zakresu wolności słowa, poziomu kultury politycznej, czy nawet temperamentu
obywateli.
Obecnie mamy w Polsce model demokracji pośredniej i system partyjny, z proporcjonalną liczbą
miejsc w sejmie. W takim systemie indywidualna wartość kandydatów ma
znaczenie drugorzędne, bo głosuje się (w założeniu) na programy. I tu
pojawia się pierwsza słabość — nasze partie właściwie nie mają programów,
więc prezentują wyborcom zestaw ogólników i chwytliwych haseł. SLD jest
bodaj jedyną partią, która posiadała zawsze jasny, klarowny i spójny
program — wciąż ten sam i (jak Maryja) zawsze dziewiczy, bo nie realizowany
po wyborach. Widocznie partia ta zbyt zajęta była budowaniem pozytywnych
relacji z klerem, głównie poprzez obdarowywanie szacownej instytucji mieniem
państwowym. Z chwilą pojawienia się w parlamencie Ruchu Palikota, SLD nagle
objawiła swoją nową — starą twarz zagorzałego antyklerykała (do tego
kobiecą), stąd wszechobecność w mediach p. prof. Senyszyn, która wcześniej
ze swoimi poglądami była jakby na drugim planie, a potem na zsyłce w Brukseli. Tu też pojawia się wątpliwość — z całym szacunkiem dla pani
profesor, ale chyba kadencja europarlamentu trwa i to tam właśnie nasi
eurodeputowani powinni pilnować interesu polskich obywateli. To samo dotyczy
zresztą kilku innych osób publicznych, które bez żenady, biorąc diety
poselskie z Brukseli, prowadzą w Polsce kampanię wyborczą.
I tak w zasadzie wygląda w naszym kraju dialog polityków (zawodowych) z ich pracodawcą, czyli elektoratem — nieustająca kampania wyborcza, polegająca głównie na pozyskiwaniu
popularności, z mocnym przyspieszeniem na finiszu, okraszonym deklaracją, że
„będzie lepiej, jak nas wybierzecie".
Brak programów
(a nawet wizji kierunku przemian) przełożył się na konieczność dokonywania
wyborów w oparciu o indywidualne cechy polityków, w tym głównie światopogląd,
ponieważ tzw. „kompetencje", polegają raczej na umiejętności zaistnienia w mediach. Stopniowo scena polityczna zapełniła się celebrytami, których
popularność rosła wraz z częstotliwością odwiedzin w stacjach TV, niezależnie,
czy ich obecność wnosiła coś do debaty publicznej. Dość szybko okazało się,
że metoda personalnych wyborów też się nie sprawdza, z uwagi na transfery międzypartyjne,
już w trakcie kadencji. Można więc, głosując na konkretną osobę, wzmocnić
partię, z której liderem (bo raczej nie z programem) się nie utożsamiamy.
Dlatego nie
dziwi mnie irytacja, zwłaszcza tych, którzy uświadomili sobie, że są
jedynie widzami w średniej jakości spektaklu. Obawiam
się, że za szybko i zbyt łatwo daliśmy sobie wmówić, że jedynym narzędziem
demokracji jest kartka wrzucona raz na cztery lata do pudełka owiniętego w barwy narodowe. W ten sposób powstała absurdalna sytuacja, gdy „ogon macha
psem", tzn. niewielka grupa dyktuje większości warunki, dogodne dla niej
samej oraz powiązanych z nią środowisk. Jednocześnie utrwalany jest przekaz o bezzasadnych rzekomo roszczeniach „przypadkowego społeczeństwa", w opozycji do — jak najbardziej zasadnych — przywilejów elity.
W odpowiedzi
następuje aktywizacja środowisk bardzo radykalnych, które agresję, wynikającą z frustracji, kierują na rzeczywistych lub (częściej) urojonych „wrogów", w tym zupełnie przypadkowych lub usłużnie wskazanych przez samozwańczych
przywódców i ideologów. Czasy kryzysu wymagają kozła
ofiarnego, którego pognębienie pomaga uspokoić nastroje społeczne. Jeżeli
zdarza się, że rolę kozła ofiarnego pełnią elity, określa się to mianem rewolucji społecznej i traktuje, jako punkt przełomowy w dziejach narodu.
W mojej ocenie jednak takie rewolucje nie stanowią postępu, ani nawet przełomu w rozwoju społecznym, ponieważ nie zmieniają realnie struktury społecznej. Wymiana elit,
niewielkie poszerzenie zakresu wolności obywatelskich dla grup społecznie upośledzonych,
czy częściowa zmiana pewnych procedur, to zmiany kosmetyczne, w gruncie rzeczy
pozorne. Jedyną metodą, która może
przynieść trwałe rezultaty jest
rewolucja mentalności.
Co jest jej największym
mankamentem? Każdy musi dokonać jej na własną rękę. A co jest zaletą?
Dostępność — nikt, ani nic nie jest w stanie zabronić ludziom myśleć.
Nasze społeczeństwo
dysponuje w dalszym ciągu zarówno potencjałem, jak i niezbędnymi do
wykorzystania narzędziami. Ten potencjał to dość wysoki mimo wszystko poziom
wykształcenia, a narzędzia — gwarantowane konstytucyjnie prawo do samostanowienia. Jednak prawa obywatelskie same w sobie nie
stanowią wartości, dopóki nie zaistnieje powszechna świadomość posiadania tych praw, obejmująca również
świadomość posiadania takich samych
praw przez współobywateli. To drugie stanowi chyba największe wyzwanie
dla osób uwikłanych mentalnie w hierarchiczno — partyjny obraz świata
(fakt, że dominujący od lat w naszym krajobrazie). Pojawiające się co jakiś
czas pomysły wprowadzania cenzusu wyborczego, niezależnie — majątkowego,
związanego z wykształceniem, czy opartego na (bliżej nieokreślonych)
przymiotach moralnych, są zatrważające, bo podświadomie budowane na
pogardliwym stosunku do innych. Taki sposób myślenia ułatwia utrwalanie
podziałów społecznych, które są wykorzystywanych następnie do realizacji własnych
celów przez grupy najzręczniej operujące w obszarze polityki, tu rozumianej,
jako zarządzanie emocjami — przede wszystkim negatywnymi, bo te utrzymują się
dłużej i łatwiej jest je wzmacniać.
Czasem
spotykam się z opiniami, że część osób powinna mieć ograniczony, nawet
tak znikomy jak obecnie, udział w życiu politycznym. Zwolennicy skrajnej
prawicy, bo są niebezpieczni, zwolennicy lewicy — bo doprowadzą kraj do
bankructwa, starsi ludzie — bo mają obniżony potencjał intelektualny i są
podatni na wpływy Kościoła, nie mówiąc już o osobach ze środowisk społecznie
upośledzonych, bo stanowią wszystkie te zagrożenia naraz i dodatkowo jeszcze
inne — bliżej nieokreślone. To ponoć powszechne zjawisko, że innych
oceniamy gorzej niż siebie, jednak można je nieco zredukować, chociażby nie
angażując się emocjonalnie w ocenę cudzych (domniemanych) przekonań. Im niższy
bowiem stopień wzajemnej niechęci, tym łatwiej o akceptację powszechności
uczestnictwa w życiu publicznym, czyli — wielki krok w stronę demokracji
uczestniczącej.
Po tym przydługim
wstępie, w którym starałam się przybliżyć własną diagnozę obecnego
stanu rzeczy, zamierzam przedstawić koncepcję zmiany nie tyle systemu, co
naszego sposobu postrzegania tegoż systemu. Muszę jednak uprzedzić, że owa
koncepcja stoi w zdecydowanej opozycji do tego, z czym na co dzień mamy do
czynienia, stąd niezbędne jest chwilowe zdystansowanie się do własnych
przekonań.
Przedmiotowy projekt inspirowany jest książką amerykańskiego pisarza
Alvina Tofflera „Trzecia fala" [ 1 ]
oraz artykułem „Jarmark idei" Krzysztofa Szymborskiego [ 2 ].
Toffler, analizując nieprawidłowości w funkcjonowaniu amerykańskiej
demokracji, zaproponował, aby ustawy poddawane były pod głosowanie zarówno
członków kongresu, jak i wybranej losowo grupy zwykłych obywateli. Już w czasach, gdy książka powstawała — u progu rewolucji informatycznej, autor
widział szansę na wdrożenie takiego rozwiązania, obecnie coraz więcej osób
postrzega je jako zupełnie naturalną konsekwencję rozwoju technologicznego. Z kolei Krzysztof Szymborski porusza w swoim artykule zagadnienie zaskakująco
trafnej (uśrednionej) oceny różnych zjawisk, dokonywanej przez grupy
przypadkowo dobranych osób, opierając się m.in. na sytuacjach opisanych w książce
Mądrość tłumów publicysty z „New Yorkera" — Jamesa
Surowieckiego. Obie te publikacje sugerują, że najlepszą z możliwych jest
decyzja, stanowiąca wypadkową opinii pojedynczych osób, niekoniecznie
posiadających specjalistyczną wiedzę w danym temacie.
1 2 3 Dalej..
Przypisy: [ 1 ] A. Toffler Trzecia fala, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa
1985r. [ 2 ] K. Szymborski „Jarmark Idei" w
Niezbędnik inteligenta — bezpłatny
dodatek tygodnika Polityka nr 11(2495) z 19 marca 2005 « Państwo i polityka (Publikacja: 13-04-2013 )
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 8897 |
|