|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
« Felietony i eseje Powrót [1] Autor tekstu: Ziemowit Ciuraj
Tym, którzy pokochali morze bardziej, niż ja
Kilka kilometrów za ostatnim zejściem plaża pustoszeje. Na szerokiej
połaci udrapowanego wiatrem drobnego i jasnego, burczącego pod piętami piasku
widać jedynie pojedyncze grupki uchodźców ze strefy plażowej ciżby,
poszukiwaczy świętego spokoju, przedstawicieli introwertycznych peryferii społeczeństwa.
Pod lesistym pasmem wydm, sto metrów od wody wybielony solą i światłem, wygładzony
sztormami, leży częściowo zasypany piaskiem spękany pień dużego drzewa.
Jeszcze dalej już tylko jakiś gnany zachodnim wiatrem rowerzysta; przystanął,
aby odpocząć, popatrzeć na dwa rdzewiejące w morzu maszty wraku, zrobić
kilka zdjęć i zebrać siły do nierównej walki z powietrzem w drodze
powrotnej.
A potem wokoło już tylko piasek, fale i wiatr niosący delikatny zapach
oceanu, ryb, planktonu i wodorostów. Biel plaży i błękit nieba. W tym
miejscu, daleko od portu i ujścia rzeki, woda pyszni się prawdziwie
krystaliczną czystością: słońce prześwietla ją na przestrzał, ujawniając
podwodne garby rew i nadając jej pocztówkowy, lazurowo-szmaragdowy odcień.
Nagle dno ożywa: małe flądry, spłoszone moim cieniem, poderwały się w obłoczkach
piasku z dna i trzepotliwymi ruchami śmignęły na głębię.
Witaj. A więc znów się spotykamy.
Widziałem cię w furii. Wtedy prężyłeś muskuły hydrodynamiki, długimi
zagonami spienionej siły gryząc ofaszynowane wydmy, brnąłem przez zbełtane
żywioły na skraju chaosu i zobaczyłem, jak łatwo otwierasz pod stopami wirującą
głębię, próbując zagarnąć nowy łup. Nabrałem pokory; tej nie mieli ci
ratownicy, którzy w kapokach rzucali się wtedy dla zabawy w czterometrowe
fale. Ludzi zabierałeś najczęściej po cichu, przy spokojnej pogodzie, jak
tego łysiejącego kulturystę, który w tłumie kąpiących się ludzi wspiął
się na oślizgłe od glonów pale drewnianego falochronu i wypłynął dziesięć
kilometrów dalej po trzech dniach. Albo
tych dwóch żołnierzy, którzy poszli popływać po skończonej służbie i pozostawili po sobie tylko mundury.
Widziałem cię w twoim zdumiewającym śnie. Nie uwierzy nikt, kto tego
nie widział: morze nieruchome. Tak nieruchome, jak szkło: można było widzieć,
jak taflę marszczy najmniejszy spadający na nią owad lub pyłek. I kaczki pływające
jak w miejskiej sadzawce.
Widziałem cię w niesamowitości nagłej mgły: gdy znikł horyzont, biały
całun niesiony lodowatym frontem z północy nie wzbudzał lęku, raczej
zaciekawienie. Kiedy wchłonął plażę widoczność spadła do kilku metrów,
wystraszeni ratownicy wybiegli w morze ostrymi gwizdkami przepędzając
ludzi na brzeg.
Morze wciąga, nad morzem zawsze trzeba się mieć na baczności.
Niewiele trzeba, aby zniknąć w otchłani.
Piłka
Trzech młodych ludzi, czerwona gumowa piłka, gra, pływanie. Już są
na piasku. Piłka została na wodzie tuż przy brzegu. Południowy, jednostajny
wiatr.
Po chwili odpoczynku zbierają się. Jeden z nich idzie po piłkę, która
pchana wiatrem oddaliła się kilkanaście metrów. Żaden to problem, dno nad
polskim morzem opada bardzo łagodnie i można wejść kilkadziesiąt metrów w wodę. Ale słabiutki wiatr nie ustaje, raczej minimalnie tężeje, piłka
powoli, bardzo powoli żegluje na północ. Chłopak ma wodę już po piersi,
ale piłka jest tuż-tuż, dosłownie pięć, może siedem metrów. Zaczyna płynąć.
Wiatr wchodzi w rolę scenarzysty dramatu, morze subtelnie zaprasza,
syreny zaczęły swój kuszący śpiew.
Młodzieniec płynie. Piłka płynie. Oboje płyną jednakowym tempem.
Widząc, że w ten sposób nie osiągnie celu, zwiększa wysiłek i zbliża się
do niej, wreszcie osiąga odległość na wyciągnięcie ręki. Już kilka razy
osiągnął był prawie swoje trofeum i za każdym razem złośliwy podmuch
odbierał mu zgubę właśnie wtedy, kiedy próbował ją dosięgnąć.
Tym razem się udało. Cóż to, pływak chyba jest zbyt wyczerpany i swoim spazmatycznym wyrzutem ramion wbił piłkę zbyt głęboko pod wodę. Ciśnienie
wyrzuciło ją w powietrze a tam w swoje ramiona porwał ją południowy zefir.
Odpłynęła.
Czerwona plama piłki i jej bliskość sprawiły, że pływak zatracił
poczucie odległości. Płynąc w ten sposób nie miał żadnych punktów
odniesienia poza hipnotyzującym doskonałą kulistością kształtem plażowego
gadżetu. Już ma dość. Jest zmęczony tą grą i porzucił ambicję
dzieciaka, który próbował iść w zawody z bezkresem.
Koniec zabawy
Zawraca. Jest ponad dwieście metrów od brzegu i płynie pod wiatr, który
tężeje, bo zaczyna wiać bryza nocna. Słońce zaszło, zmierzch, trudniejsza
orientacja, niesprzyjający nastrój. Płynie wolniej, jest zmęczony. Wszyscy
stoimy nad wodą, świadomi, że żaden z nas w razie czego nie będzie w stanie
ruszyć z pomocą. Odpoczywa leżąc na plecach. Raz, drugi, trzeci.
Narasta obawa. Wyraźnie widać, że z trudem utrzymuje tempo, zmienił
styl. Próbuje płynąć na plecach, może łatwiej mu oddychać, ale rezygnuje.
Znowu odpoczywa na wznak. Dłużej niż dotąd. I znów płynie.
Próbuje zgruntować, zanurzył się. Jeszcze kilka metrów, wyczuł dno,
stanął na pierwszej płyciźnie w wodzie po szyję i szedł aż do przegłębienia,
gdzie znów kilkanaście metrów metrów płynął. Ale już byli przy nim,
pomogli mu dotrzeć na plażę, usiadł.
Żył.
Potem wstał, odwrócił się w stronę morza i patrzył dłuższą chwilę w dal na czerwieniejący w granatowoszarym przestworze znikający punkt.
Wszystko, co sprzyja życiu, jest kwestią właściwej miary. Warto więc
stawiać pytania o sens wszelkich działań. Również w kontekście przeżycia
dobrej zabawy. Przeżycia.
***
A życie, które wyszło z morza powróciło doń, aby je pokonać,
czynem albo myślą. Filozofia jest wysublimowaną substancją świadomego życia.
Czyż nie było tak, że niektórzy greccy kupcy, żeglarze, zaczęli snuć
rozmyślania o żywiołach, Bezkresie, Pierwszym Tworzywie, za które jedni uważali
wodę, inni powietrze, jeszcze inni słoneczny ogień — w obliczu tego zapierającego
dech w piersiach, niewyczerpanego w swym zdumiewającym ogromie źródła
natchnień jakim jest widok rozpościerającego się aż po niedosiężny
horyzont morskiego przestworu? Czy można wątpić, że człowiek myślący, człowiek
wrażliwy, człowiek, który potrafi się dziwić — staje na brzegu morza jak
nad wielką zagadką, nad Przestrzenią Ukonkretnioną, namacalną, groźną i obiecującą zarazem, dającą i odbierającą życie i stanowiącą granicę,
poza którą kończy się bezwzględne władztwo największych ludzkich potęg, a zaczyna panowanie żywiołu, którego nie sposób okiełznać ani obłaskawić?
Tam, gdzie tylko niebo pełne gwiazd śmiałym żeglarzom przewodzi, Kosmos
dotyka tafli oceanu, nigdzie indziej dojmująca obecność otchłannej
Przestrzeni nie jest tak bardzo odczuwalna. Wielkie wody, które zrodziły życie,
po miliardach lat zapłodniły je myślą o tym, co bezgraniczne.
Morze to skroplona nieskończoność.
Ale nad Bałtykiem nie ma białych marmurów. Krajobrazu nie obejmują
szlachetnymi ramami ruiny świątyń o zachwycająco zrównoważonych
proporcjach stanowiących po wsze czasy wzorce klasycznego piękna. Tu i ówdzie,
pośród pochylonych sztormowymi wiatrami sosen, brzóz i śródleśnych wydm,
widać pozostałości innych budowli, na wskroś doczesnych i do szczętu
materialnych, kpiących z ducha i piękna, których inspiracją nie było
poszukiwanie doskonałości, lecz siły, których źródłem nie była łagodność
przyrody, lecz wrogość, nie z marmuru wzniesione, lecz z betonu zbrojonego
stalą.
Bunkry, stanowiska ogniowe, doświadczalne
bazy rakiet balistycznych, zamiast kolumn doryckich i jońskich betonowe słupy z izolatorami.
Bałtyk, północne śródziemne morze. Antyteza Morza Śródziemnego.
Tam — kolebka kultury, tu — pomniki anty-kultury. Zamiast ocieniającej słodyczy
winnej latorośli zimne smagnięcia ponurego nordwestu. A w oddali, w głębinie,
największy morski grobowiec świata: „Wilhelm Gustloff", Sąd
Ostateczny germańskich marzeń o potędze.
***
Widok nieograniczony krajobrazem, wzrok wyzwolony. Myśli uskrzydla ożywcza
bryza. Wielu chyba zna to uczucie miłego podniecenia, kiedy ścieżką pośród
wydm złakniony tego widoku przybysz zbliża się do zejścia na brzeg i wypatruje w prześwicie między drzewami ciemniejszego paska morskiej połaci.
Filozofia to sztuka szukania odpowiedzi. Pytania są już gotowe.
Na przykład ten jednostajny, nużący plusk fal. Czy miliard lat temu
fale Wszechoceanu tak samo pluskały? Czy na pofałdowanym regularnym ruchem
wody piaszczystym dnie tak samo grały refleksy słonecznego dnia?
Pytanie okazuje się nie być tak banalne, jak by mógł to uznać ktoś
nieobyty z głębią prostych pytań, które rozważa filozofia. Niewątpliwie
bowiem i woda, i lądy, i słońce istniały. Ale jeśli nie było żadnego czującego
podmiotu, który by mógł swymi zmysłami doznawać jedwabistej gładzi
polerowanej wiatrem płaszczyzny drobnego piasku, słonego smaku wody, miriad
skrzących się na powierzchni wodnej toni odblasków słonecznych, musimy na
zadane pytanie odpowiedzieć przecząco.
Nie, nie było plusku fal ani tańczących falban światła na przybrzeżnych
płyciznach. Nie było ich, chociaż przez powietrze biegły drgania cząstek,
które my odbieramy jako dźwięki, chociaż pole elektromagnetyczne przenosiło
fale, które dzięki oczom interpretujemy jako światło. Ale ani dźwięków,
ani światła nie było dopóty, dopóki nie pojawiły się pierwsze żywe
istoty wyposażone w narządy przekształcające formę fizycznych zjawisk w treść
subiektywnego przeżycia. Nie było nawet czasu rozumianego jako coś, co się
przeciąga w swoim trwaniu. Było tylko chronologiczne następstwo fizycznych
stanów. Ale poczucia upływającego czasu nic ani nikt nie posiadał. Istniała
materia, ale nie istniały wrażenia.
Kiedy filozof zaczyna odpowiadać, przestajemy rozumieć, o co pytaliśmy.
Tak przynajmniej uważał Andre Gide.
A czy można pokochać morze?
Ależ tak, chociaż rozsądnie jest założyć, że będzie to miłość
nieodwzajemniona. A jeszcze bardziej rozsądnie jest wyznaczyć granice tej miłości i w żadnym razie nie dążyć do zjednoczenia z obiektem swojego uczucia.
Miłość do morza posiada wiele odcieni: jedni zżyli się z tym żywiołem z racji wykonywanych zawodów, dla drugich jest to tylko odskocznia od
monotonnej rutyny suchego lądu i okazja do wypoczynku, innych fascynuje nieskończoność
dróg i światów, które kryje za sobą kreska widnokręgu, gromadzą więc
zapasy, sprawdzają żagle i takielunek swojej łodzi i ruszają w rejs. Szczególny
rodzaj fascynacji i zachwytu jest udziałem badaczy, dla których Wszechocean
stał się życiową pasją. Śledzą jego tajemną strukturę, upodobniającą
go do wielkiego, żywego organizmu, tropią szlaki prądów morskich, pionowe
ruchy wód o różnych stężeniach soli i temperaturze, badają termoklinę i kreślą na mapach izohaliny, oświetlają reflektorami batyskafów głębiny
abisalu, w którego mrokach wciąż kryją się niesamowite i nieodkryte morskie
potwory.
1 2 Dalej..
« Felietony i eseje (Publikacja: 05-10-2013 )
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 9319 |
|