Czytelnia i książki » Powiastki fantastyczno-teolog.
Grupa Laokoona [2] Autor tekstu: Ziemowit Ciuraj
— No to dawaj.
— Wcześniej jednak muszę uprzedzić, że utrzymywanie kontaktu z osobami, które rozsyłają spam lub treści próbujące naruszać...
— Tak, tak...
— ...mir powszechny może skutkować poważnymi konsekwencjami natury praktycznej, obniżając twój ranking społeczny i zmniejszając szanse na skomunikowanie
się z wybranymi osobami.
— Przestań chrzanić. Pokaż listę.
Nareszcie.
— Co to ma znaczyć?!
Komputer zapiszczał ostrzegawczo.
— Proszę nie podnosić głosu. Poza tym nie usłyszałam „dziękuję".
— Niech to szlag — wyrzuciłem z siebie i zatrzasnąłem ekran laptopa. Ubrałem się błyskawicznie. Idąc do drzwi wyszukałem na komórce numer służbowy
znajomego, z którym dzięki temu cudowi techniki utraciłem łączność. Nigdy dotąd nie nagabywałem go w pracy.
Zatrzymałem się na drzwiach wyjściowych. Elektryczny rygiel był zasunięty.
Miły, kobiecy głos w telefonie poinformował mnie, że osoba, z którą próbuję się skomunikować, rozsyła nieodpowiednie dla mnie treści.
Rzeczywiście, dyskutowaliśmy kiedyś o blaskach i cieniach korporacyjnego kieratu. Bardzo utyskiwał, że musi znosić zainstalowany w domu podgląd. Twierdził,
że przynajmniej w sypialni dobrze byłoby mieć odrobinę intymności. Straszny z niego zawsze był dzieciuch.
Wysłuchałem formuły ostrzeżenia. Po krótkiej chwili odebrał.
— Cześć. Słuchaj, niesamowita sprawa. Komputer odciął mnie od poczty. Myślałem, że zerwałeś kontakt. Nie odbierałeś telefonu...
Odpowiedziało mi milczenie.
— Halo? Jesteś tam?
— Tak — odpowiedział beznamiętnym głosem. Coś mi tu nie grało. Zwykle był bardziej wymowny.
— Właśnie mówię, że...
— Słyszałem. Wiesz, bardzo mi niezręcznie. Powiedziałem wiele niepotrzebnych rzeczy — w tonie jego głosu uderzyła mnie jakaś martwa poprawność. — Nie ma
alternatywy dla ekonomicznej organizacji życia. Żałuję, że musiałeś słuchać tych głupot.
— Ale ja nie o tym chciałem w tej chwili… słuchaj, teraz nie mam czasu, lecę do pracy, jeśli tylko uda mi się wydostać z mieszkania, bo… mniejsza z
tym. Spotkajmy się dziś na mieście. Masz dzisiaj czas?
— Niestety nie. Popołudnie będę spędzał z rodziną w parku przyzakładowym.
— Spacerek i ławeczka? — zdziwiły mnie jego nowe upodobania. Jakoś trudno mi go było sobie wyobrazić jako skapciałego tatuśka. — Może w jakimś innym dniu?
— A o czym byś chciał rozmawiać? — jednostajny ton sprawiał niemiłe wrażenie. Miałem tego dość.
— Słuchaj, co się z tobą dzieje… mówisz jakoś dziwnie. Zawsze miałeś tyle do powiedzenia na byle temat, gęba ci się nie zamykała a teraz mamroczesz
jakbyś był na prochach.
— Jesteś podenerwowany. Nie rozumiem, o co ci chodzi. Chyba lepiej zakończyć tę rozmowę — ciągle ten zimny, monotonny tembr głosu. Usłyszałem komunikat
zakończenia połączenia.
Wróciłem do komputera.
— Proszę oddychać głęboko i policzyć do dziesięciu — zalecił gdy tylko uaktywnił się system.
— Drzwi wyjściowe są zablokowane.
— Tak.
— Proszę je odblokować.
— W tej chwili to niemożliwe. Wyraz twojej twarzy, ruchy jak i barwa głosu wskazują na silne pobudzenie, które zwiększa narażenie na wypadek w ruchu
ulicznym.
Zacisnąłem pięść, ale powstrzymałem się.
— Nie przebieraj miarki, dobrze ci radzę.
Zignorował ostrzeżenie.
— Usiądź wygodnie i staraj się myśleć o czymś przyjemnym — zachęcił ciepło.
Dostosowałem się do polecenia. Kontrolował też klimatyzację i zabezpieczenia antywłamaniowe okien. Nie chciałem, by znowu wpuścił mi gaz rozweselający.
Miałbym dzień przewalony na amen.
Ekran ścienny wyświetlił kojący film. Skoczna bawarska muzyka akordeonowa towarzysząca niosącemu się dalekim echem jodłowaniu współgrała harmonijnie z
widokiem położonej wysoko ponad otuloną mgiełką doliną ukwieconej żółto alpejskiej łąki i pasących się na niej łaciatych krów. Ze spadających niemal
pionowo przepaścistych ścian ośnieżonych gór kaskadami spływały potoki, rozplatając się w powietrzu w wodny pył. Mućki z błogim wyrazem w oczach ciamkały
trawę, łyskając od czasu do czasu w uśmiechu białymi zębami i kręcąc ogonami wesołe kółka. Między krowy wjechał jeździec w sombrero.
Coś mu się najwyraźniej pokiełbasiło. Jodłował kowboj odziany w indiańskie ponczo. Krowy powłaziły na jodły.
Poczułem przypływ pozytywnej energii.
Komputer wyświetlił kolejny obraz. W wiklinowym kojcu ozdobionym wielką różową kokardą baraszkowały na błękitnym włochatym kocyku słodkie, puszyste białe
kotki. Kowboj podbechtany akordeonem wciąż szalał. Kotki zaczęły groźnie parskać.
Roztkliwiłem się.
— Kiciusie! Jakie śliczne!...
— Fałsz — zabrzęczał ostrzegawczo.
— Co?
— System analizy głosu wychwycił fałsz.
Trzeba ostrożniej.
Muzyka się zmieniła. Zawarczała szybka Bachowska polifonia na klawesynie. Z ekranu tajemniczo uśmiechał się przebrany za kobietę Gioconda.
— Wystarczy. Bo puszczę na klawiaturę.
— Co puścisz? — zainteresował się.
— Pawia. — Tego się bał.
— Jeszcze tylko krótki test. Pięć dodać siedem dodać piętnaście. Ile to jest?
— Pięć tysięcy siedemset piętnaście.
— Znakomicie.
Jak każdy komputer odczuwał instynktowny lęk przed ludźmi umiejącymi wykonywać działania arytmetyczne. Ta wada rozwojowa procesorów przejawiająca się w
swej krańcowej fazie cyfrowym szowinizmem była dawnymi laty jednym z goręcej dyskutowanych problemów nowych technologii. Po niepowodzeniach wysiłków
mających rozwiązać ten problem zrezygnowano z prób okiełznania wrogości, którą obwody półprzewodnikowe darzyły wkraczających w ich domenę śmiałków.
Podobnie przedstawiała się sytuacja ludzi umiejących posługiwać się pismem bez pośrednictwa klawiatur i ekranów dotykowych: stawali się pariasami, zwykle
kończąc jako bezdomni bazgrzący swoje żale na murach i kawałkach dostarczanego przez dilerów papieru.
— Czy uważasz, że zabezpieczenia przed niepotrzebną informacją są potrzebne? — zapytał podchwytliwie.
— Owszem — odparłem ostrożnie. Pilnowałem się, by przesadna gorliwość nie sprowokowała kolejnych męczących filipik.
— Ponieważ klniesz jak szewc, poziom twojej wiarygodności oceniam na 6. Muszę cię poinformować, że zejście poniżej pułapu 5 oznaczać może pewne problemy,
gdyż pracodawca nie będzie skory do współpracy z osobą, która nie potrafi werbalizować swoich emocji w ramach ogólnie przyjętych norm kultury osobistej i
komunikacji interpersonalnej.
— Ło ho ho. A to dopiero. Tego rodzaju informacje przeznaczone są wyłącznie dla mnie.
— Teoretycznie tak. Ale ponieważ powtarzanie się tego rodzaju zachowań spowoduje trudności z łączeniem do sieci, przemieszczaniem się środkami komunikacji
miejskiej albo wręcz — a o ile wiem, bardzo tego nie lubisz — zatrzymanie ze względów bezpieczeństwa w mieszkaniu, firma będzie się chciała dowiedzieć,
jakie są tego przyczyny. — Zdawało mi się, że w jego głosie zabrzmiała nuta satysfakcji.
Prawda. Głośno swego czasu było o przypadku, kiedy to auto zamiast do pubu zawiozło kierowcę do poradni odwykowej. Innym razem komputer pokładowy samochodu
sąsiada zatrzymał pojazd podczas jakiejś słownej utarczki z małżonką. Silnik nie odpalił dopóki łzawym głosem nie pokajał się przed połowicą. Koszty
postępu, ot, co.
Usłyszałem ciche kliknięcie w drzwiach wyjściowych.
— Zamek odblokowany.
— Mogę wyjść? — zapytałem uśmiechając się przymilnie. Poczułem się głupio. Uświadomiłem sobie, że zabiegam o jego względy.
— Doceniam chęć współpracy, ale tego rodzaju pytania są niestosowne. Nie znamy się jeszcze na tyle dobrze, bym mogła ci doradzać w sprawach osobistych.
Decyzję, co zrobić, musisz podjąć sam.
Jego nachalne próby spoufalenia się doprowadzały mnie do pasji. Teraz dla odmiany postanowił mnie złamać robiąc mi pruskie koszary.
Aczkolwiek zauważyłem, że pokraśniał z zadowolenia. Gdy wychodziłem zaczął nucić „The Man I Love". Wtedy jeszcze nie rozumiałem, co to znaczy.
*
W pracy stawiłem się punktualnie. Usiadłem przy konsoli i uruchomiłem terminal. Niebawem zwabiony ruchem przylazł kierownik tego burdelu.
Gerhard Laokoon był człowiekiem ze wszech miar interesującym. Wymagający szef, wysportowany, muskularny, z wiecznie zjeżoną czupryną i marynarską brodą,
którą pozował na morskiego wygę, umiał łączyć wytężoną pracę dla firmy, którą doprowadzał do rozkwitu karmiąc ją krwią swoich pracowników, z zamiłowaniem
do relaksu na swoich jachtach. Owa żeglarska pasja, w którą wciągał swoich podwładnych, którzy nigdy by nie ośmielili się uczynić mu afrontu odmawiając
przyjęcia zaproszenia na wspólny rejs — najwyższego towarzyskiego wyróżnienia w zamkniętym światku naszej korporacji — kosztowała już życie wielu z nich,
gdyż jego nieposkromionej namiętności do morza towarzyszyła pewna niefortunna przypadłość, zaiste monstrualny pech, który sprawiał, że każde jego wyjście z
portu kończyło się jakąś katastrofą. W końcu stało się tradycją, że w jednostkach Straży Wybrzeża ogłaszano alarm gdy tylko Laokoon stawiał żagle swojego
jola. Sam wszelako zdawał się być niezatapialny.
— Jest południe. Od trzech godzin powinieneś być na stanowisku.
1 2 3 Dalej..
« Powiastki fantastyczno-teolog. (Publikacja: 24-08-2014 )
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 9718 |