Postanowiłam napisać, choć po przeczytaniu wielu z felietonów ogarnęło mnie poczucie czystej bezradności. Pomimo to porywam się na tę walkę z wiatrakami. Jestem zwykłą szesnastolatką (zapewne już po tych słowach moje poglądy zostaną zdyskredytowane, ale trudno, liczę się z tym) i od pewnego czasu zauważam pewien fenomen, nie wiem czy istnieje on tylko w społeczności, w której przebywam (gdyż jak zauważyłam państwo mają dokładnie odwrotny problem), ale nikt nie chce podjąć ze mną polemiki na temat wiary. Pisząc polemiki mam na myśli "racjonalną" rozmowę, bez subiektywnych emocji. Nawet tutaj, wśród tytułowanych głów, za którymi podąża długa lista sukcesów, wśród tysięcy elokwentnych słów. Od pewnego czasu spotykam na swojej drodze (być może wynika to z czystego pecha) dwa typy ludzi. Pierwsi to ci, którzy zagorzale atakują wiarę chrześcijańską, drudzy są jej bezkrytycznie poddani. Oba fronty przyjmują niejako te same zasady: są tak samo nachalne w stosunku do przeciwnika i nie potrafią wyrażać swoich poglądów bez złośliwych podtekstów. Wrogowie religii nazywają wierzących głupcami, gdyż sadzą że wiara ich wynika ze zwykłej niewiedzy. Nie pojmują tego, że katolik prawdziwie wierzący (proszę zauważyć, że używam słowa wierzący, a nie WIEDZĄCY jak napomina jeden z autorów felietonów), który czasem zastanawia się nad sensem zaufania Bogu, zdaje sobie sprawę ze wszystkich nieścisłości związanych ze świętymi księgami, rozbieżności co do dat i poddawania w wątpliwość faktyczne zaistnienie niektórych zdarzeń. Wierny wie, że kościół nie zawsze był instytucją szerzącą dobro i krzywdził wielu. Pomimo tego decyduje się na zawierzenie w boską moc. Twierdzenie, że takie postępowanie wynika z głupoty ludzi jest zwykłą obrazą. Nikt nie jest w stanie udowodnić, że Boga nie ma, tak samo jak nikt nie może pokazać, że istnieje. Każdy z nas może dokonać wyboru, który nie ma prawa być zbędnym balastem dla nikogo.
Druga grupa ludzi uważa teoretyczne pytania, wątpliwości, czy nawet zwykłe myśli za herezję, unikając odpowiedzi na jakiekolwiek z nich.
Tak wygląda moja szkolna codzienność dotycząca wolności wyznania i słowa. Pierwszą lekcją jest religia (na którą przychodzi około 9 osób z 36 osobowej klasy), na której to ksiądz wykłada swoje mozolnie napisane, zapewne w godzinach wieczornych wypociny, nie przyjmując kontrargumentów, nie podejmując rozmowy z duszami łaknącymi oświecenia. Natomiast drugą godzinę spędzam na francuskim gdzie nauczycielka ewidentnie drwi, raniąc uczucia religijne (niewielkiej bo niewielkiej) grupy osób.
Niech mi ktoś wytłumaczy czy wiara musi być nieustannym sporem, walką o to kto ma rację, a kto się myli? Czy nie powinno być to wewnętrzne przeżycie każdego z nas, intymna rzecz, którą można się podzielić, zapytać, poprosić o pomoc, bo ja - głupia szesnastolatka nie potrafię szybko i jednoznacznie odpowiadać na pytania dotyczące sensu mojego życia. |