|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
« Felietony i eseje Domorosłe przemyśliwania Autor tekstu: Wojciech Hawryluk
Poniższy tekst bynajmniej nie pretenduje do
miana jakiegoś odkrycia filozoficznego, jeśli już, to tylko osobistego. Jest on
też nawiązaniem do dyskusji toczonej na tutejszym forum. Będzie to szkicowy opis
(pewne zagadnienia zostały zaledwie zasygnalizowane) tego, w jaki sposób jakiś
czas temu zacząłem patrzeć na świat, opis stanowiący w dużej mierze kompilację
poglądów kilku filozofów.
Zacznę nieco w kartezjańskim stylu, czyli
spróbuję zwątpić we wszystko. Uczynię to w następujący sposób: spróbuję wymazać
wszelką moją wiedzę o świecie, zlikwidować sobie dostępność zmysłową i umysłową
do świata, a następnie, będę stopniowo wracał do stanu obecnego. Oczywiście
wszystkie te czynności wykonam tylko teoretycznie, czyli niestety będą one już
na starcie obarczone wadą czczych spekulacji. Choć może operacja ta doprowadzi
jednak do ciekawych wniosków.
Zacznę od uwagi niemal banalnej, że chyba niemal
każdy człowiek miał w swoim życiu choć raz taką sytuację, w której zauważył
coś i, chociaż przez krótką chwilę, nie wiedział czym to coś jest.
Interesujące uczucie. Ta chwilowa niewiedza często wynika np. ze słabej
widoczności obiektu. Miałem do czynienia z takim „problemem" poznawczym. Wynikał
on właśnie ze słabego oświetlenia przedmiotu. Zagadką okazał się dla mnie
hydrant owinięty grubą folią i okręcony sznurkiem. Jednak przez dłuższą chwilę
nie wiedziałem, co widzę. Szukałem w umyśle przedmiotów, zjawisk, które
najbardziej przypominały to tajemnicze coś i wyobraźnia podsuwała mi
następujące pomysły: dziwny cień lub troll. Nie mogłem nawet w miarę
prawdopodobnie stwierdzić, czy widzę przedmiot, osobę czy cień. Na upartego
można by powiedzieć nawet, że przecież mogłem śnić. Chciałbym teraz stworzyć
taką sytuację, w której nie mógłbym w swoim umyśle poszukiwać przedmiotów czy
zjawisk podobnych do tego nieznanego. Rozszerzę więc tę moją niewiedzę z hydrantu na cały świat z sobą włącznie. Dalej, tracę wszystkie zmysły, potrzeby
fizjologiczne, przestaje funkcjonować mózg, niknie wszelki ruch, ja także
zostaję unieruchomiony, gaśnie światło. Można powiedzieć, że nie żyję. A teraz,
tak „oczyszczony", będę stopniowo się wskrzeszał i postaram się z perspektywy
mojej „pełnej" wiedzy o świecie wczuć się w sposób, w jaki to moje nic
niewiedzące, „rodzące się" stopniowo „ja" obserwowałoby świat, jak mój opis
świata poszerzałby się za kolejnym zniesieniem ograniczeń percepcji. Zdaję sobie
sprawę, że zabiegi te mogą wydawać się banalne, zbyt uproszczone. Mają jednak za
zadanie rzucić jakieś światło na pewne problemy epistemologiczne.
Może przedtem mała dygresja w postaci pytania
rodem z Lema: jako kto, kiedy, i gdzie mam zmartwychwstać? Oczywiście w zależności od odpowiedzi na te pytania mój przyszły opis świata diametralnie by
się różnił. Jako, że to ma być mój opis — będę powoli wracał do siebie.
Przyjmijmy, że rodzę się już dorosły. Na razie
„włączmy" tylko mózg. Ale pusty mózg, w dodatku niepotrzebujący tlenu.
Oczywiście uruchamiając jedynie mózg, oddzielam (na razie), dla potrzeb wywodu, w sposób sztuczny, myśl od biologiczności. Czy w tym stanie zdaję sobie choćby
sprawę z tego, że istnieję? Wątpię. A może więc odwrócę kolejność i najpierw
włączę zmysły przed mózgiem (fizjologia wciąż wyłączona). Czy taki zabieg ma
jakieś znaczenie? Zdaje się, że także nie. Że użyję metafory: czułbym się pewnie
jak mikroskop, przez który nikt nie patrzy, czyli wciąż niejako jestem martwy.
Co się stanie, gdy jednocześnie uruchomię mózg i zmysły? Należy pamiętać, że nie
ma światła, nie mogę się ruszyć, świat też jest nieruchomy, i najważniejsze: nie
mam żadnej wiedzy, nie znam słów. Moja sytuacja nadal wydaje się nieciekawa.
Raczej nie zdaję sobie sprawy, że widzę ciemność, nie znając jasności, i słów.
Dalej, w związku z tym, że nie istnieje ruch, nic nie słyszę, nie czuję żadnego
zapachu. Włączmy światło (w sposób dosyć cudowny — tak bez ruchu). Obserwuję.
Co? Nie wiem. Czy zauważam różnice i podobieństwa między kolorami, kształtami,
ich ostrością, nie znając słów: kolor, zielony, czerwony, kształt, różnica,
podobieństwo? Czy myślę, tyle, że bez słów, a za pomocą obrazów? Można zadać
inne pytanie: po co mam obserwować, myśleć? Przecież nie mam żadnych potrzeb
(bez fizjologii). A może z tzw. czystej ciekawości? Wrócę jeszcze do tej
kwestii.
Włączmy ruch. Dostrzegam przestrzeń, poruszam
się w niej. Przyjmijmy, że wcześniej widziałem tylko barwne „płaskie" plamy o różnej ostrości, teraz mogę odczuć też głębię. Wokół siebie dostrzegam obraz:
ruchomy, wielobarwny, wielokształtny, o różnych zapachach, różny w dotyku.
Oczywiście w zależności od sprawności moich zmysłów ten obraz jest odmienny.
Zauważam swoje ciało, je także odbieram jako fragment tego obrazu, Zauważam
także inne, podobne do mojego ciała, ruchome fragmenty obrazu. Na marginesie,
można mieć również wątpliwość czy zauważam coś takiego jak podobieństwo.
Wszystko jest dla mnie nieznanym, nienazwanym
hydrantem. A filozof by pewnie powiedział: pozajęzykowymi (w tej sytuacji
„przedjęzykowymi") danymi zmysłowymi.
Upraszczając, wydaje się, że porozumiewanie się
wśród zwierząt, powstawało w drodze ewolucji, w związku z tym, że okazywało się
przydatne dla życia w grupie. Włączę tak „na próbę" mowę teraz, dla potrzeb
wywodu, mimo, że na razie nie mam żadnych potrzeb i nie wiem jeszcze nic o tym,
gdzie, kim jestem, a tym bardziej nie wiem nic o innych ruchomych fragmentach
obrazu, podobnych do mojego ciała. Czy zaczynam opisywać, to, co obserwuję?
Powtórzę pytanie: po co? Nie potrzebuję niczego, nie potrzebuję więc poznawać i nazywać. Wydaje się, że bezinteresowną ciekawość, można nazwać luksusem, który
powstał u człowieka stosunkowo późno, wtedy, gdy uporał się on względnie z podstawowymi potrzebami, niebezpieczeństwami. Ta bezinteresowność okazywała się
później często jednak „interesowna", praktyczna. Dlatego współcześnie naukowcy
tak zabiegają o tzw. badania podstawowe.
Załóżmy jednak, że jeszcze nie mając potrzeb,
posiadam w sobie właśnie coś takiego, jak bezinteresowną ciekawość — chęć
poznania. Czy mam jakieś wskazania, co nazwać i jak? Wydaje się, że żadnych. Mam
dookoła siebie wielki nienazwany obraz. Mogę nazwać go dowolnie: jednym słowem
lub podzielić ten obraz na pewną ilość części wybraną przeze mnie, według
kryteriów podyktowanych tylko przeze mnie w sposób niczym niewymuszony i te
części nazwać słowami wymyślonymi przeze mnie. Żaden wymóg: kształt, kolor,
smak, zapach, ruch czy bezruch, podobieństwo czy różnica, wcale mnie nie
zobowiązuje do wyłonienia danego fragmentu obrazu z całości. Inna osoba, ale w tym samym stanie poznawczym, mogłaby nazwać ten obraz w całkowicie inny sposób.
Włączmy fizjologię. Ten moment oczywiście wydaje
się mieć fundamentalne znaczenie w kwestiach poznawczych. Muszę oddychać,
zaspokoić pragnienie i głód; odczuwam sytość, zmęczenie, przyjemność, ból,
ciepło, chłód, skwar, popęd płciowy itd. Znajduję się chyba w stanie zbliżonym
do człowieka pierwotnego. Pojawia się przymus poznania: na pewno zaczynam wnikać w ten obraz, żeby zaspokoić potrzeby, unikać niebezpieczeństw. Gdy uznam, że w grupie łatwiej, pojawiają się konkretne wskazania, co i jak nazwać. Jak?
Najprościej, zrozumiale dla innych. Co? Wydaje się, że w pierwszej kolejności
nadajemy nazwy tym fragmentom obrazu, dającym się odróżnić od innych, które
właśnie są źródłem bądź zaspokojenia potrzeb, bądź zagrożenia. Rozpoznawanie to
następuje oczywiście metodą prób i błędów. Rola ludzkich potrzeb, pragnień,
zagrożeń, lęków wydaje się więc podstawowa w poznaniu. Fizjologia stawia wobec
opisu świata w sumie jedno najważniejsze wymaganie: skuteczność. Najlepszym
podsumowaniem tej części rozważań będą słowa filozofa W. V. Quine′a:
"[...] jako laicki naturalista wierzę w przedmioty fizyczne, nie wierzę natomiast w bogów Homera. Jednakże pod względem podstaw epistemologicznych bogowie różnią
się od przedmiotów fizycznych tylko co do stopnia, nie zaś co do rodzaju. Obydwa
te typy przedmiotów znalazły się w naszym poglądzie na świat jako twory ludzkie,
byty postulowane. Mit przedmiotów fizycznych posiada głównie tę epistemologiczną
przewagę nad innymi mitami, iż okazał się bardziej niż one skuteczny w roli
narzędzia służącego nadaniu operatywnej struktury strumieniowi doświadczenia
zmysłowego." [ 1 ]
Quine dalej twierdzi konsekwentnie:
"Ponadto przedmioty abstrakcyjne, o których traktuje matematyka — klasy, klasy klas itd. — są w tym samym sensie
bytami postulowanymi. Pod względem epistemologicznym są to mity oparte na takich
samych podstawach, jak przedmioty fizyczne i bogowie, ani lepsze, ani gorsze;
różnice dotyczą tylko stopnia, w jakim mity te ułatwiają opracowywanie danych
doświadczenia." [ 2 ]
Spróbuję teraz spojrzeć na pewne zagadnienia
tego strumienia oczyma człowieka quasi pierwotnego.
Zacznę od siebie. Nazwę siebie, dla
uproszczenia, człowiekiem, chociaż mógłbym przecież użyć dowolnego słowa.
Istnieję. Istnieję? Na razie przecież tylko stwierdziłem, że obserwuję obraz
(nazwijmy go, też prosto, światem), którego fragmentem jest także moje ciało
(nazwijmy je tym słowem). A może jestem tylko bohaterem czyjegoś snu, programu
komputerowego? Należy zauważyć, że nie mając żadnej wiedzy o złudzeniach, nie
mógłbym stwierdzić, że złudzenia zachodzą. Przed pierwszym przebudzeniem nie
znam różnicy między jawą a snem. Przed wymyśleniem komputerów człowiek nie miał
wątpliwości czy żyje w matriksie. W tym stanie poznawczym różnica między
realnością a nierealnością dla mnie nie istnieje. Przyjmijmy, że już mam wiedzę o złudzeniach. Mimo, że nie zauważam u siebie żadnych wątpliwości związanych ze
złudzeniami: codziennie rano budzę się, czasami nawet pamiętam, co mi się w nocy
śniło itp., nie mogę jednak z całą pewnością stwierdzić, że nie ulegam jakiemuś
permanentnie trwającemu złudzeniu, którego jednak nie mogę zauważyć. Mamy więc
dwa stwierdzenia: obserwuję świat oraz mam złudzenie, że obserwuję
świat, a tak naprawdę to śnię lub jestem w matriksie lub mam halucynacje itp.,
ale nie mogę tego wykazać.
Łatwo chyba zauważyć, że przy takim postawieniu
sprawy, także nie ma różnicy między realnością a nierealnością mnie czy świata.
To rozróżnienie nie ma znaczenia. Obserwuję coś, co jest wielobarwne,
przestrzenne, ruchome, i nazwałem to światem. Zauważam różne powtarzające się
prawidłowości między różnymi fragmentami tego czegoś i na ich podstawie
potrafię skutecznie tworzyć sprawdzające się przewidywania. Złudzenia, które
znam, też rządzą się prawidłowościami. Póki w świecie nic nie wskazuje na to, że
burzy się pewien ład, który w nim zauważam, to nie mam żadnego uzasadnienia dla
wątpliwości, co do realności: mojej i świata. Więcej, nawet, gdy zaobserwuję
jakieś „nieprawidłowości", to być może po prostu będę zmuszony zmienić porządek
świata, czyli zmienić jego opis, może język opisu, zmienić tak, żeby był
skuteczny. Chyba, że owe nieprawidłowości okażą się nie do uzgodnienia z resztą
świata. Powstaje wówczas kwestia niewiedzy — dłużej lub krócej trwającej.
Oczywiście, za Humem, nie będę bynajmniej
absolutyzował panujących, jak na razie, prawidłowości w świecie. Z tego, że do
tej pory, co roku na wiosnę wschodziła trawa o kolorze zielonym, przewiduję, że i w tym roku też będzie zielono, ale stuprocentowej pewności mieć nie mogę. W przyszłości zawsze owe prawidłowości mogą zawieść. Żartując, jutro może Neo
rozedrzeć obłoki i obwieścić, że jednak żyliśmy dotąd w matriksie.
A czy te fragmenty świata, które zauważam,
przypominające swoim wyglądem moje ciało, to też ludzie, tacy jak ja? Przecież
tylko o sobie mogę powiedzieć, że myślę, obserwuję. O innych mogę najwyżej
powiedzieć, że poruszają się, mówią. Może to tylko ruchome obrazki? Zauważyłem
jednak, że i moje ciało to też tylko fragment obrazu. Czy tylko moja świadomość
to ja? A może inni to też jednak ludzie? Co przemawia za tym ostatnim
stanowiskiem? Inni zachowują się tak, jakby myśleli, jakby mieli te same
potrzeby fizjologiczne. Mają podobne ciała do mojego.
Problem istnienia można potraktować jako
problem wyłaniania (opisu) fragmentów pozajęzykowego strumienia danych
zmysłowych z jego całości. Główną przyczyną owego wyłaniania okazują się być
ludzkie potrzeby. Potrzeby te skłoniły człowieka także do tego, by wyłaniał on
fragmenty danych zmysłowych także poprzez różnego rodzaju przekształcanie
tych fragmentów. W ten sposób „stworzył" istnienie krzeseł, samochodów,
komputerów. Potrzeby bywają mniej lub bardziej wysublimowane, dlatego też
przykładowo z drzew wyłonione zostały nie tylko strzały, ale i rzeźby czy
instrumenty muzyczne.
Przypisy: [ 1 ] W.V. Quine, Z punktu widzenia logiki,
przeł. B. Stanosz, Fundacja Aletheia, Warszawa 2000, s. 73 i nast. « Felietony i eseje (Publikacja: 01-12-2009 Ostatnia zmiana: 02-12-2009)
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 6979 |
|