|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
Społeczeństwo » Narkotyki
O narkotykach, gekonach i granicach interdyscyplinarności Autor tekstu: Oskar Wiśniewski
Człowiek rozumny prawdopodobnie nie jest, jak chcieliby niektórzy autorzy,
jedynym gatunkiem na Ziemi, który odurza się wyłącznie dla przyjemności.
Niemniej jednak w poszukiwaniu kolejnych intoksykantów zaszliśmy dalej niż
jakikolwiek inne stworzenie. Istnieje, oczywiście, zróżnicowanie geograficzne i społeczne w dostępności różnych specyfików, ale ogólnie rzecz biorąc wystarczą
znajomi znajomych, a jak ktoś znajomych nie posiada, to dostęp do internetu i mniej lub więcej gotówki, aby stać się posiadaczem dowolnej, zakazanej bądź nie,
substancji psychoaktywnej. No, może czasami trzeba się jeszcze gdzieś
przejechać.
Żyjemy jednak w tak dziwnych czasach, że nawet zaawansowani użytkownicy
narkotyków podchodzą z mniejszą rezerwą i zdziwieniem do kolejnych atomów chloru i jodu wciskanych przez chemików w strukturę, chociażby, mefedronu (który, swoją
drogą, zsyntetyzowany został już w latach dwudziestych minionego stulecia), niż
do doniesień o odurzaniu się tak egzotycznymi substancjami jak np. jad węża.
Informacje z rodzaju tych ostatnich wzbudzają raczej uśmiech politowania i pytanie, czy nie było w tej bajce smoków. Wyjątkiem jest może
jenkem — osobom spożywającym akurat jakiś posiłek lub nieco bardziej wrażliwym
stanowczo odradzam sprawdzanie w tym momencie cóż to takiego. Chociaż akurat ten
niecodzienny sposób na odurzenie utorował sobie drogę do mediów tylko i wyłącznie ze względu na swoją immanentną obrzydliwość, to wydaje mi się dobrym
przyczynkiem do zobrazowania pewnego ogólnego problemu. Nie mam, niestety, dość
kompetencji ani zbytniej ochoty na zagłębianie się w to, czy
jenkem
rzeczywiście działa, a jeśli tak, to jaki, precyzyjnie opisany, mechanizm
biologiczno-chemiczny za tym stoi. Mając jednak pewne pojęcie o składzie
ludzkich ekskrementów oraz o działaniu ludzkiego układu nerwowego, przypuszczam,
że jest bardzo prawdopodobne wystąpienie jakiegoś odczuwalnego doświadczenia
chwilowo zmieniającego świadomość.
Oczywiście nie spodziewam się, że jakakolwiek grupa naukowców-biologów,
stosująca ogólnie przyjęte metody badania naukowego, będzie tak szalona, że
wystąpi o grant na prowadzenie badań nad skutecznością
jenkemu.
Przykład ten, obrzydliwy i dość naiwny, dobrze ilustruje jednak pewną kwestię,
do której zamierzam teraz przejść. Z jednej strony jest to niechęć do stawiania w naukach przyrodniczych hipotez bardzo, ale to bardzo „odrealnionych". Używając
tego przymiotnika mam na myśli takie hipotezy, które nie wynikają wprost i nie
są kontynuacją wcześniejszych badań, których wyniki prezentowane są w recenzowanej literaturze naukowej, a przynajmniej nie w tej „dziedzinowej".
Takie podejście jest w jakimś stopniu uzasadnione — żaden naukowiec nie będzie
traktował takich badań jako pierwszorzędnych z tej prostej przyczyny, że nikt
nie da mu na to pieniędzy. Idea ideą, ale nie kupi się za nią chleba, ani tym
bardziej termocyklera do przeprowadzania łańcuchowej reakcji polimerazy. Wszyscy
rozumiemy potrzebę interdyscyplinarności, tym bardziej w naukach przyrodniczych,
ale bardzo często kończy się ona w momencie sugestii, że będąc biologiem
molekularnym może warto zainteresować się badaniami np. antropologów czy
językoznawców — no bo bez przesady! Oczywiście, przetarto już pewne szlaki, stąd
katedry socjobiologii, archeogenetyki czy kognitywistyki rozsiane po całym
świecie. Jednak nie o nazewnictwo i sztukę dla sztuki tutaj chodzi, a o ciągłe
upowszechnianie pewnej postawy intelektualnej — dopuszczającej możliwość
wyjaśnienia kwestii będących domeną jednej dziedziny nauki poprzez metody
stosowane w innej, pozornie zupełnie odległej. Pisząc o „naukach" mam na myśli
również te, które zajmują się rzeczami zupełnie (pozornie?) nienaukowymi -
wierzeniami, tradycjami, przesądami i mitami. Cudownie — stwierdzą PT Czytelnicy — ale jaki ma to związek z substancjami psychoaktywnymi? A taki, że z naukowego
punktu widzenia są one wyjątkowo wrednym i niewdzięcznym tematem badań.
Pomijając tak trywialne problemy, jak np. restrykcje prawne albo uzależnienie
eksperymentatora skutkujące regularnym brakiem materiału badawczego, występują
też inne, bardziej złożone.
Po pierwsze: brak świadomości społecznej na temat podstawowych kwestii. Widać to
na gorącym przykładzie „marihuany medycznej". Po drugie: traktowanie przekazów
uwznioślających i uszlachetniających substancje psychoaktywne jako a priori
szalonych, złych i demoralizujących. Niestety, przysłużyli się temu niektórzy
twórcy kultury. Po trzecie: metodyka prowadzenia badań. Neurobiolodzy badający
wpływ różnych związków na pracę mózgu mają stosunkowo łatwo — ta dyscyplina,
całe szczęście, jest uznawana za niewątpliwie „ścisłą". A co z dziedzinami, w których wiadomo, że dzwoni, ale nie do końca w którym kościele?
Weźmy na przykład takie enteogeny — substancje tradycyjnie używane do
wywoływania przeżyć mistycznych. Te znane, o określonym działaniu i pochodzeniu,
stały się potencjalnymi lekami na różne schorzenia, nie tylko psychiczne, ale i typowo somatyczne. O ile marihuana i grzyby halucynogenne przemówiły do
wyobraźni (naukowej, rzecz jasna) badaczy niemalże od razu, co poskutkowało
doskonałym opisaniem i zastosowaniem zawartych w nich substancji czynnych, o tyle np. psychodeliczne ropuchy, o których pisałem w jednym z poprzednich
artykułów, musiały długo i mozolnie przekopywać się swoimi płazimi łapkami przez
zwały ignorancji leżące gdzieś pomiędzy antropologią kulturową, a biologią
molekularną. Jednakże, drodzy Czytelnicy, lizanie
Bufo alvarius
jest niczym w porównaniu z tym, do czego przejdę teraz.
Otóż istnieją w literaturze (naukowej i popularnej) opisy przypadków palenia
ogonów jaszczurek w celach rekreacyjnych. Precyzyjnie rzecz ujmując, taki ogon
jest suszony, następnie rozdrabniany i dodawany do ziela konopi zdecydowanie
innych niż włókniste. Proceder ma miejsce w Indiach, głównie w Bombaju. Jeden z opisów, pochodzący z recenzowanego czasopisma
The American Journal On Addictions:
do miejscowego szpitala został przyjęty mężczyzna uzależniony od marihuany i alkoholu. Znajomi wprowadzili go w praktykę dodawania do
ganji
ogonów jaszczurek (konkretnie
Hemidactylus flaviviridis,
bardzo powszechnego na tym terenie przedstawiciela gekonowatych). Spróbowawszy,
tak opisuje swoje doznania: „Na początku moje myśli były bardzo jasne. Trwało to
przez jakiś czas. Następnie moje myśli gdzieś odeszły. Całość doświadczenia była
bardziej intensywna niż przy paleniu samej marihuany, trwała także dłużej".
Muhammad Sharif Khan — http://calphotos.berkeley.edu, Wikimedia
Owszem, na pierwszy rzut oka nie wydaje się to poważne. Tak samo jak całkowicie
niedorzeczny wydawał się paniczny strach przed gekonami, istniejący od
niepamiętnych czasów, a trwający nadal w Egipcie, Pakistanie, Południowej
Afryce, niektórych rejonach Meksyku, Hondurasie i Argentynie. Duży rozrzut
geograficzny, prawda? Weźmy dla przykładu starożytny Egipt. Występowało tam (i
nadal występuje) wiele innych jaszczurek, których wygląd powinien być odbierany
jako zdecydowanie bardziej przerażający — na przykład przedstawiciele scynkowatych — jednak to właśnie gekony, wyglądające całkiem uroczo i niegroźnie, stały się obiektem nienawiści. Oskarżano je o wywoływanie chorób
skóry i zatruwanie żywności. Oba zarzuty znalazły swoje naukowe uzasadnienie. W skrócie: hipoteza o chorobach skóry tłumaczona jest morfologią gekonów — ich
grzbiety pokryte są licznymi guzkami, natomiast w czasie okresowego linienia
odchodzą od nich płaty naskórka, co upodabnia je do trędowatych. Ponadto
występuje u nich zjawisko autotomii, czyli odrzucania ogona w przypadku
bezpośredniego zagrożenia życia. Ogon ten wije się przez jakiś czas w konwulsjach, poruszając się ruchem pełzającego węża. Fakt ten, na równi z budową
oka gekona, która ze względu na jego nocny tryb życia przypomina gałkę oczną
jadowitej żmii rogatej mógł wywołać irracjonalny strach i wiarę w to, że ze
strony tych zwierząt grozi człowiekowi jakiekolwiek niebezpieczeństwo. O ile ta
hipoteza jest prawdopodobna, ale raczej nieweryfikowalna w dzisiejszych czasach, o tyle zatruwanie żywności doczekało się całkiem konkretnego wyjaśnienia.
Spośród gadów to właśnie gekony i żółwie są najistotniejszymi, z punktu widzenia
epidemiologii, rezerwuarami bakterii z rodzaju
Salmonella. O ile zakażenie tą bakterią jest stosunkowo niegroźne dla osób dorosłych, o tyle
może okazać się ono śmiertelne dla dzieci, osób starszych bądź tych, którzy mają
obniżoną odporność — tym bardziej, że mówimy o czasach starożytnych. Jako że
gady te posiadają umiejętność wspinania się po pionowych powierzchniach, to z łatwością docierały do np. owoców, wokół których łatwo mogły znaleźć pożywienie w postaci drobnych bezkręgowców. Czemu więc nie przebadać i fizjologii ogona
pod kątem ewentualnych substancji psychoaktywnych? Nie cierpimy na nadmiar
użytecznych związków biologicznie czynnych, zawsze przyda się coś nowego. Albo
zróbmy to tak zwyczajnie, po ludzku, ze zwykłej ciekawości.
Równie interesujące jest używanie jadu węży w celach narkotycznych. W tej
dziedzinie również przodują Indie — większość raportów pochodzi bowiem właśnie
stamtąd. Pacjenci, najczęściej uzależnieni od opiatów, przyjmują ukąszenia kobry
indyjskiej jako substytut klasycznych narkotyków. Stan po intoksykacji
najczęściej definiują jako o wiele przyjemniejszy niż działanie heroiny. Nie
czują się także uzależnieni ani nie wykazują żadnych objawów abstynencyjnych -
jeden z pacjentów wyjaśnił, że nie sprawiało mu problemów odstawienie jadu kobry
wtedy, gdy nie mógł sobie na niego pozwolić. Dopuszczenie do tej praktyki wymaga
bowiem zgody osób posiadających te zwierzęta, a także uiszczenia całkiem
wysokiej opłaty. Przyjemność ta jest niedostępna dla turystów, o których mówi
się, że „z pewnością umarliby po pierwszym ukąszeniu". Najwcześniejsze przekazy
literaturowe pretendujące do miana naukowych wspominają o senności jako głównym
symptomie ukąszenia węży z rodziny zdradnicowatych, a właśnie do tej grupy
należą kobry. Badania toksykologiczne wykazały, że w następstwie ukąszenia w organizmie człowieka uwalniany jest szereg substancji czynnych farmakologicznie,
takich jak np. 5-hydroksytryptamina, bradykininy oraz prostaglandyny. Dalsze
analizy farmakologiczne składu jadów węży (prowadzone zresztą już teraz) mogą
pozwolić na opracowanie szeregu nowych środków analgetycznych, niemających tak
destrukcyjnego wpływu na zdrowie fizyczne i psychiczne, jak morfina i jej
pochodne. Roli węży w kulturze, a także drogi jaką przeszły do stania się
źródłem substancji odurzających nie podejmuję się przedstawiać, bo temat jest
tak rozległy, że niezbędny byłby osobny artykuł.
Warto wyjaśniać pewne nieracjonalne zachowania, czy to ze względów utylitarnych,
czy to dla zwykłej ciekawości. Bo co innego, niż satysfakcję, może przynieść
odkrycia racjonalnych podstaw pozornie nieracjonalnych zachowań, takich jak np.
tarantyzm? Epidemie tego przedziwnego, ekstatycznego tańca, jakby żywcem
wyjętego z bachicznych obrzędów długo przypisywano ukąszeniu tarantuli.
Czytelnicy mogą kojarzyć to określenie z wielkimi, owłosionymi pająkami, jednak
jest to błędne wyobrażenie, powstałe na skutek językowej kalki; rzeczywiście,
tarantula jest ptasznikiem, ale wyłącznie w języku angielskim. Właściwa
tarantula to niewielki pajączek o łacińskiej nazwie
Lycosa tarantula,
występujący m.in. na terenie Włoch, skąd pochodzą najstarsze doniesienia o tej
zbiorowej histerii. Ale czy rzeczywiście tylko histerii? Dla zdrowych osobników
Homo sapiens pająk
ten jest nieszczególnie groźny, zazwyczaj kończy się to opuchlizną i miejscowym
bólem. Rzeczywiście więc można by mówić o histerii, zarówno w medycznym, jak i kolokwialnym znaczeniu. To wyjaśnienie było wspierane przez endemiczny charakter
opisywanego zjawiska — pierwotnie relacje dotyczyły jedynie kilku miejsc na
południu Włoch. Jednak badania lingwistyczne i zoologiczne przyniosły
odpowiedzi, a wraz z nimi kolejne pytania. Otóż okazało się, że mianem
„tarantuli" były określane także niektóre inne pająki, takie jak także
występujący na tym terenie karakurt, będący bliskim (i groźniejszym) krewnym
czarnej wdowy. Co ciekawe słowniki języków romańskich podają „tarantulę" także
jako określenie… małej jaszczurki, a jeden z rodzajów w obrębie rodziny
gekonowatych nosi naukową nazwę
Tarentola.
Karakurt dysponuje silnymi neurotoksynami, których wprowadzenie do organizmu
wywołuje szereg objawów neurologicznych, łącznie ze spazmami i drgawkami. O ile
włoskie przypadki tarantyzmu zostały w miarę logicznie wyjaśnione pewnymi
endemicznymi zaburzeniami psychicznymi tańczących, o tyle takie samo zachowanie
obserwowano również w XVIII-wiecznej Hiszpanii. Jako że karakurt występuje
również tam, podejrzewa się, że sam taniec,
tarantella,
został po prostu zastosowany jako terapia o „potwierdzonej" skuteczności.
Zapewne w tej dziedzinie dokonanych zostanie jeszcze wiele nowych, zaskakujących i nikomu nie potrzebnych odkryć. A może potrzebnych? Pamiętajmy w końcu, że
skuteczności krwawnika nie zawdzięczamy Achillesowi, a raczej chamazulenowi. Tak
samo sprawa wygląda z wieloma innymi produktami pochodzenia roślinnego i zwierzęcego, używanymi w kulturach całego świata. Twórzmy podwaliny protonauk,
weryfikujmy wszystko tak, jak zweryfikowano homeopatię czy tzw. witaminę B17 i korzystajmy z tego, co może być użyteczne.
« Narkotyki (Publikacja: 26-11-2016 )
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 10065 |
|