|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
Religie i sekty » Inne
Pocztówki z kraju Mormonów część druga Autor tekstu: Małgorzata Dobrowolska
Widok z okien dziekanatu
na uniwersytecie w Utah może być nieco mylący dla kogoś, kto mieszka
daleko od tego ośrodka nauk ścisłych i humanistycznych, leżącego wśród czerwonych
piaskowców Navajo, w odległych od autostrad kanionach. W dziczy, która
przypomina plenery z westernów, mieszkają zwykli ludzie, dla których życie kręci
się wokół ich pracy na farmie, rodziny i kościoła. Mormoni w większych
grupach żyją również poza Utah. Największymi skupiskami tej religii jest
Idaho oraz Kalifornia. Istnieją też spore grupy w Teksasie, dokąd wyniosły się
odłamy LDS po śmierci J. Smitha. Po śmierci założyciela religii, solidny
blok Mormoński rozpadł się na wiele kawałków. Wielu wiernym np. wcale nie
podobała się idea wielożeństwa, z ponad 10 tysięcznej populacji, która
urosła od „objawienia", do śmierci proroka Smitha, tylko około 3-4 tysięcy
wyszło ze swojego „domu niewoli", przepędzani przez „tłum farmerów z pochodniami" z Illinoi, do Missouri, a następnie na dziki zachód, prowadzeni
przez następcę Josepha, Brigham'a Young'a. W okolicy Salt Lake odnaleźli
swój Syjon.
Dzieci tych przeciętnych,
nie specjalnie wykształconych Mormonów, coraz częściej zostają studentami
uczelni w Utah lub poza ich stanem. Ci najbardziej oddani kościołowi, wierni
swojej religii, oraz najzdolniejsi dostają się do prestiżowej tu, jak i w całym
mormońskim świecie, Brigham
Young University. Wstęp na tę uczelnię wymaga polecenia lokalnego biskupa, co
wiąże się z regularnym płaceniem dziesięciny przez rodziców, częstych
spowiedzi u biskupa, jak również nieskazitelnej moralności narzuconej przez
świadectwo Josepha Smith'a. Studiująca tam młodzież ma stanowić awangardę
LDS (Latter Day Saints) — wykształceni, światli, a jednak wierni kościołowi,
swojej kulturze i tradycji. Absolwenci BYU chętnie zatrudniani są prze CIA,
gdyż stanowią unikalną grupę Amerykanów, którzy władają więcej niż
jednym językiem. Językiem, poznanym przez dwa lata życia w kraju, w którym używa
się go na co dzień.
Misjonarze są starannie
przygotowywani do tych dwóch lat, które mają spędzić z dala od rodzin, na głoszeniu swojej
religii w świecie. Około 3-4 miesiące spędzają w BYU na intensywnych kursach językowych
kraju, do którego mają się udać, i studiowaniu Księgi Mormona, oraz, jak łatwo
się domyśleć, intensywnym praniu mózgu, które redukuje do minimum liczbę dezerterów. Oni nie jadą za granicę, w celach turystycznych, aby
poznawać inne kultury. Ich życie na misji podlega znacznym ograniczeniom
narzuconym przez kościół, mimo, że te dwa lata finansowane są przez nich
samych lub przez ich rodziców. Mieszkają parami, lub w większych grupach,
pod ścisłą kontrolą tych, którzy już w danym kraju zbudowali przyczółek
LDS. Pary misjonarzy rywalizują między sobą kto więcej rozda Ksiąg Mormona,
kto odbędzie więcej rozmów na ulicy, wizyt domowych, a najbardziej, o upragnione nawrócenia.
Te jednak nie zdarzają się zbyt często, i raczej stanowią niezwykłe
wydarzenie tych „najlepszych dwóch lat". Przebywając na misji nie mogą
czytać gazet lokalnych, oglądać telewizji ani czytać niczego, co nie jest
Księgą Mormona. Wieczory przeznaczone są na wspólne studiowanie pisma świętego,
modlitwy i odpoczynek. Jest to niemal wojskowy rygor, któremu sprzyja grupowość
kwatery, gdyż jedni drugich pilnują i umacniają w pełnieniu często trudnej
misji, która najczęściej polega na znoszeniu niechętnych spojrzeń, czy
nieprzyjemnych uwag pod adresem ich samych oraz ich religii.
Dezercje z szeregów kościoła
nie są oczywiście reklamowane przez hierarchów, lecz czasem w lokalnej
gazecie, w rubryce ogłoszeń, można znaleźć informację o spotkaniu
„Ex-Mormon Support Group", albo kobiet, którym udało się uciec z poligamicznego związku FLDS (fundamentaliści mormońscy).
Rozmowa z jednym z tych
dezerterów, którą odbyliśmy przy butelce whisky, była niezwykle interesująca,
gdyż nasz rozmówca ujawniał szczegóły, mało znane ludziom spoza kręgów
LDS.
Dla mnie absolutną
rewelacją była ich wersja odkrycia Ameryki. Otóż Amerykę, być może
pierwszy odkrył Kolumb w 1492, jak podają katolickie źródła historyczne.
Jednak Mormoni wiedzą, że ten kontynent został odkryty przez...
Wikingów? Nie. Chińczyków od strony Pacyfiku? Nie. Amerykę odkryło dwunaste
„zagubione" żydowskie plemię około 600 BC, które przepłynęło w łodziach
podwodnych przez Atlantyk, aby założyć kolonie na terenach obecnej Ameryki Południowej.
Do tejże kolonii przybył Jezus Chrystus, świeżo po zmartwychwstaniu, aby ogłosić
„dobrą nowinę". Misjonarze LDS nawracając plemiona południowo-amerykańskie,
przywołują tę historię. Powołując się na Księgę Mormona stwierdzają,
że Indianie są potomkami tych żydowskich przodków, Alleluja! Radujcie się,
nie jesteście gorsi niż biały człowiek.
Od moich mormońskich sąsiadów
dowiedziałam się, że kościół LDS sponsoruje badania historyczne i archeologiczne, które mają udowodnić niezbicie, że dzieje ujęte w Księdze
Mormona są faktami historycznymi. Jak dotąd, dowodów na istnienie
jakiejkolwiek przed-kolumbijskiej cywilizacji pochodzenia semickiego nie
odnaleziono. Moj sąsiad wytłumaczył mi, że ta kolonia podzieliła się i prowadziła krwawe wojny, które doprowadziły do tego, że się wzajemnie
wybili. Nie umiał mi jednak wytłumaczyć, ani czemu brakuje fizycznych dowodów
tej kultury, lub choćby zabłąkanego słówka języka hebrajskiego w jakimś
indiańskim narzeczu, ani jak w takim razie wyjaśnić mit, że Indianie są ich
potomkami.
Pranie mózgu, które
Mormonom fundowane jest od dziecka, jak również
oddalenie od innych ośrodków kultury, sprawiają, że niemal wszyscy żyją w zgodzie z tym w co wierzą. To jeszcze młoda religia, której członkowie
jeszcze nie zaczęli kwestionować swojej hierarchii kościelnej. Jeszcze nie
nastąpiły w niej zasadnicze rozłamy (poza FLDS, o którym poniżej). I chociaż
już ma na swoim sumieniu (zbrodnie jak widać są cechą charakterystyczną dla każdego
większego wyznania monoteistycznego), to jest to nadal religia z wieloma
cechami małej sekty — ludzie są ze sobą bardziej związani, niż w kościołach
mających setki milionów wiernych, powiązani są również więzami
rodzinnymi. Sądzę, że
przez te rodzinne układy, panuje w LDS dużo większa lojalność wobec władz
kościelnych, kiedy wujek, czy kuzyn jest biskupem, zaś lokalna młodzież
wykazuje duże podobieństwo fizyczne do ich proroka, poczucie wspólnoty jest
zapewne silniejsze. Np. nauczycielka muzyki
mojej córki przyznała, że jej babka była jedną z wielu żon swojego męża.
Powiązania rodzinne są tu wiec znacznie ściślejsze niż wśród innych wyznań.
Wśród sąsiadów mam
też ex-mormonów, którzy urządzają October Fest w swoim ogródku. Przyznaję
jednak, że tam gdzie mieszkam, Logan Ut, jest wyjątkiem, ze względu na
uniwersytet. Na prowincji zdarzają sie objawy ksenofobii, znanej nam z Polski.
Czarni zostali wprawdzie dopuszczeni do mormońskiego kapłaństwa (co wywołało
wybuch płaczu późniejszego mormońskiego kandydata na prezydenta, Mitt'a Romneya — że oto
odchodzą stare dobre porządki — kiedy dowiedział się o tym jako młody chłopak), w mormońskim „Watykanie" więcej jest dziś kolorowych niż białych
hostess, lecz tradycyjny farmer z wsi utańskiej, ma swoje zdanie na ten temat, i jest ono podobne do tego, wyznawanego również przez wielu naszych rodzimych „patriotów").
Między południową
granicą Utah, a Wielkim Kanionem Colorado, w Arizonie, jest małe miasteczko
Colorado City. Miasteczko to może zdziwić przypadkowego turystę widokiem
kobiet ubranych niemal jak bohaterki filmów o dzikim zachodzie — długie
jasne sukienki w kwiatuszki, falbankowe czepeczki na głowach. Nie widać tam
zbyt wielu męskich reprezentantów tej społeczności, gdyż jest to kolonia
fundamentalistów mormońskich, którzy nie odrzucili „jedynej prawdziwej
doktryny" LDS, nakazującej wielożeństwo. W tej kolonii dominują kobiety,
gdyż młodzi mężczyźni przeważnie przepędzani są przez zazdrosnych
przywódców kościoła, z których każdy jest mężem dla około 20 kobiet i ojcem
odpowiedniej ilość dzieci (60-100). Odosobnienie Colorado City sprawia, że mało
kto, poza nielicznymi mieszkańcami tej okolicy, wie o istnieniu tego osobliwego
miejsca. Na chwilę rozsławiło je aresztowanie Warren'a Jeffs'a w 2006
roku. ów prorok i wizjoner FLDS ścigany był listami gończymi FBI za udział w seksualnych przestępstwach (narzucanie poligamicznych małżeństw nieletnim,
oraz seks z nieletnimi przedstawicielami, i przedstawicielkami kolonii).
Mormoński
„Watykan", czyli Temple Square w Salt Lake City, jest największą atrakcją
turystyczną Utah poza parkami narodowymi tego stanu, i chętnie wita przybyszów z całego świata modlitwą w ich własnym języku. Główna świątynia
przypomina architektonicznie Disneyland, z białymi strzelistymi więzami, oraz
złotym aniołem z trąbką, na szczycie najwyższej z wież. Tuż obok Temple Square stoi wielopiętrowy budynek LDS, w którym
zasiada „dwunastu apostołów" oraz rezyduje prezydent kościoła.
Ale to już początek
innej opowieści.
« Inne (Publikacja: 08-04-2011 )
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 1158 |
|