|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
« Światopogląd Autorytet Autor tekstu: Barbara Stanosz
Łatwo uświadomić sobie, jak wiele naszych przekonań, decyzji i działań
ma u podstaw zaufanie do kompetencji i dobrej woli ludzi, którzy udzielają nam — osobiście lub jakoś inaczej — rozmaitych informacji. Już samą zdolność
do odbierania informacji — znajomość języka — osiągamy dzięki temu, że
jako "dobrą monetę" przyjmujemy zabiegi, za pomocą których uczy się
nas mówić i rozumieć cudze wypowiedzi. Zaufanie to musi więc być
predyspozycją wrodzoną, należącą do naszego wyposażenia genetycznego. Jest
ona niewątpliwie produktem ewolucji, stanowiąc ważny warunek przetrwania
jednostki i gatunku tak dalece stadnego, jak ludzki. Odpowiedniki tej predyspozycji występują także u innych gatunków
stadnych. Wolno jednak być zdania, że tym, co stanowi o "niezwykłości"
homo sapiens, jest właśnie nieporównywalnie większy niż w innych gatunkach
zakres informacji, które jedni przekazują drugim — zwłaszcza pośrednio i bez
granic pokoleniowych, dzięki wynalazkowi pisma. Gdyby każdy musiał zdobywać
samodzielnie całą swą wiedzę o świecie (lub choćby znaczącą jej część),
nigdy nie powstałaby nauka ani cywilizacja ludzka. Gdybyśmy zaś w pewnej
chwili stracili zaufanie do siebie nawzajem i zaczęli starannie sprawdzać
wszystko (lub choćby znaczącą część tego), o czym informują nas inni,
nauka i cywilizacja nie tylko przestałyby się rozwijać, lecz nastąpiłby ich
szybki regres.
Ale nasze wzajemne zaufanie nie jest bezwarunkowe i bezgraniczne, co również
dyktuje nam instynkt przetrwania. Wszak obok kooperacji we wspólnym interesie
występuje w naszym gatunku — jak w wielu innych — rywalizacja o dobra, których
dla wszystkich nie wystarczy, w tym o taką pozycję w stadzie (jeśli ktoś
woli — we wspólnocie czy w społeczeństwie), która ułatwia dostęp do owych
dóbr, tj. o prestiż czy władzę. Świadome wprowadzanie innych w błąd jest
jednym ze środków ułatwiających sukces w tej rywalizacji, przegranej zaś może
zapobiec odpowiednia doza nieufności. Nierzadko też ponosimy szkody z powodu
zaufania ludziom, którzy przekazują nam fałszywe informacje nieświadomie, w dobrej wierze — dlatego, że sami padli ofiarami cudzej dezinformacji, albo własnej
niewydolności poznawczej, na przykład — myślenia życzeniowego. Łatwowierność
jest postawą równie niepraktyczną, jak skrajna nieufność.
Uczymy się więc ufania innym w sposób wybiórczy, przyswajając sobie
rozmaite kryteria wiarogodności informacji i spolegliwości jej źródła.
Zwykle stosujemy te kryteria w sposób intuicyjny, ale refleksja pozwala sformułować
je explicite, ustalić ich porządek i zakres zastosowań, a także ocenić
wartość każdego z nich.
Na ogół uważamy za wiarogodną informację pochodzącą z wielu niezależnych
źródeł i przez nikogo nie zakwestionowaną. W szczególności łatwo wierzymy w to, o czym -jak mamy podstawy sądzić — przekonani są wszyscy inni. To
niewyszukane kryterium jest w istocie bardzo przydatne na co dzień; zawodzi
stosunkowo rzadko i raczej tylko w sprawach "niecodziennych", w których
wspólne przekonania ogółu ludzi zmieniają się wraz z rozwojem wiedzy
naukowej (klasycznym przykładem jest powszechne niegdyś przekonanie o centralnym położeniu Ziemi we wszechświecie).
Gdy odbieramy informację "nową" w tym znaczeniu, że nie należącą
do przekonań powszechnie podzielanych, albo gdy z różnych źródeł dochodzą
nas informacje wzajemnie niezgodne, sięgamy po kryteria, które można nazwać
dyskryminacyjnymi. Istnieje kilka takich kryteriów. Najbardziej uniwersalnym
jest spójność wewnętrzna: jeśli chcemy myśleć racjonalnie, odrzucamy
informacje pozbawione uchwytnego sensu (bełkotliwe) lub logicznie niekoherentne.
Badamy też spójność danej informacji z resztą naszych przekonań: na ogół
odrzucamy informację sprzeczną z przekonaniem, które niebezpodstawnie
przyswoiliśmy sobie wcześniej, zwłaszcza gdy pełni ono ważną rolę w systemie naszych przekonań (na przykład, jest teorią lub hipotezą ogólną,
dobrze tłumaczącą znane nam fakty); zdarza się jednak, że rewidujemy wówczas
to wcześniej nabyte przekonanie.
Postawieni wobec spełniającej te warunki informacji "nowej", albo
wobec dwóch (lub więcej) informacji wzajemnie niezgodnych, z których każda
spełnia warunki spójności, oceniamy wiarogodność źródeł tych informacji.
Są to często oceny względne, wyrażane w kategoriach porównawczych. Jeśli
ktoś nigdy dotąd nie wprowadził nas w błąd (lub czynił to rzadko), uważamy
go na ogół za bardziej wiarogodnego niż ten, komu się to wielokrotnie zdarzyło.
Nie zawsze jednak: jego wiarogodność zależy także od innych czynników, na
przykład od tego, czy w danym przypadku może on być zainteresowany — osobiście
lub jako przedstawiciel pewnej grupy czy instytucji — w przekazaniu nam fałszywej
informacji. Sędzia łatwiej wierzy bezstronnemu świadkowi niż sprawcy czynu
przestępczego i jego bliskim. Historyk preferuje źródła pochodzące od
niezaangażowanych obserwatorów. Rozsądny wyborca "między bajki wkłada"
większość deklaracji i obietnic, które składają kandydaci do parlamentu
czy urzędu prezydenckiego. A wszyscy darzymy w danej sprawie największym
zaufaniem tych, o których wiemy, że przekazanie nam prawdziwej informacji w tej sprawie leży w ich własnym interesie.
To ostatnie kryterium jest w istocie podstawą racjonalnego wyboru autorytetu w sprawach określonego rodzaju. Specjalistom w danej dziedzinie, wśród nich
uczonym i nauczycielom, rozsądnie jest ufać w kwestiach należących do tej
dziedziny nie po prostu dlatego, że wiedzą o niej więcej niż niespecjaliści,
lecz i dlatego, że w normalnych warunkach ludziom tym opłaca się informowanie
nas zgodnie z prawdą, a co najmniej zgodnie z ich najlepszą wiedzą. Stanowi o tym ich sytuacja społeczna: to, że ich zachowania jako informatorów są
systematycznie kontrolowane i odpowiednio nagradzane lub karane.
W przypadku uczonych kontrolę tę sprawują inni uczeni w ramach wzajemnej
rywalizacji. Każdy z nich jest zainteresowany w znalezieniu błędu lub luki w twierdzeniach kolegów, jest to bowiem naturalna droga rozwoju kariery naukowej.
Przypadki środowiskowej korupcji, w formie mniej lub bardziej szerokiej
"zmowy" uczonych, są bardzo rzadkie i — w odróżnieniu od korupcji
urzędniczej — zawsze w końcu (raczej wcześniej niż później) zostają
zdemaskowane. Zapewnia to właśnie mechanizm karier naukowych i zasadniczo
otwarty charakter tej profesji: błąd lub
lukę w nauce może wykryć każdy, kto zechce poświęcić pracy naukowej
odpowiednio dużo czasu i trudu, l każdy może przekonać innych, że ma rację w tej sprawie, gdyż ostatecznym dowodem fałszywości twierdzenia, hipotezy czy
teorii naukowej są niezgodne z nimi świadectwa naszych zmysłów.
Intersubiektywna kontrolowalność nauki oddzielają ostro od wszelkiej
pseudonauki, w tym teologii. Twierdzenia pseudonauk formułowane są w sposób
na tyle niejasny, by doświadczenie nie mogło ich obalić; mówimy, że są one
zasadniczo niefalsyfikowalne i jako takie pozbawione sensu empirycznego.
Specyfika teologii polega na tym, że przyjmuje się w niej objawienie jako źródło
prawdy niezależne od rozumu i doświadczenia, a nawet nadrzędne wobec nich.
"Prawdy objawione", zawarte w odpowiednim "świętym piśmie",
nie są więc, oczywiście, intersubiektywnie sprawdzalne. Ich interpretacji zaś
dokonuje grono teologów, które jest zamknięte w tym znaczeniu, że kwestię,
kto w takim gronie jest autorytetem i czyja interpretacja jest prawomocna,
rozstrzygają wedle własnego uznania przywódcy danej religii czy instytucji
wyznaniowej. Wolno założyć, że czyniąc to kierują się praktycznymi
interesami owej instytucji, gdyż żadnych stosowanych przez siebie reguł o charakterze poznawczym nikt z nich nigdy nie wskazał. Aby ochronić ich przed kłopotliwymi
pytaniami o takie reguły, niektóre z tych instytucji po prostu zadekretowały
nieomylność swoich przywódców. Jednakże dekret (czy dogmat) tego rodzaju to
nic więcej, jak tylko akt przyznania komuś prawa swobodnej decyzji; wszak
niczyjej nieomylności w zwykłym sensie tego słowa nie można spowodować
dekretem (ani w żaden inny sposób), podobnie jak nie można sprawić, by ktoś
stał się nieśmiertelny czy niewidzialny.
Tak więc, w zwrocie "autorytet w sprawach religii" słowo
"autorytet" ma całkiem inne znaczenie niż w zwrocie "autorytet w sprawach astrofizyki" lub "autorytet w sprawach kardiologii". W pierwszym przypadku słowo to oznacza osobę, którą ktoś lub jakaś grupa
ludzi czyni władną wypowiadać się wiążąco w sprawach danego rodzaju; w tym sensie wszelki zwierzchnik jest autorytetem (w odpowiednio ograniczonym
zakresie) dla swoich podwładnych. Natomiast w pozostałych dwóch przypadkach
(i we wszystkich podobnych kontekstach) pojęcie autorytetu nie implikuje
posiadania jakiejkolwiek władzy czy swobody decyzji w kwestiach należących do
danej dziedziny; przeciwnie, słowo to oznacza osobę, o której mamy podstawy sądzić,
że pochodzące od niej informacje z tej dziedziny nie są efektem arbitralnej
decyzji, lecz adekwatnym odbiciem stanu wiedzy, jaką w tej dziedzinie dysponuje
ludzkość — wiedzy nie zawsze bezbłędnej, lecz skrupulatnie sprawdzonej przez
wielu ludzi i zasadniczo sprawdzalnej przez każdego.
Do najbardziej kontrowersyjnych należy pojęcie autorytetu moralnego. Domenę
moralności stara się zawłaszczyć niemal każda religia, przedstawiając własną
doktrynę etyczną jako Jedynie prawdziwą". Doktryny te różną się między
sobą, a przy tym wiele z nich poddawane jest kolejnym reinterpretacjom; i nie
istnieją żadne intersubiektywne kryteria wyboru między konkurencyjnymi
doktrynami lub odmiennymi ich interpretacjami. Z drugiej strony, refleksja
filozoficzna nad naturą moralności prowadzi wielu ludzi do wniosku, że w tej
dziedzinie nie ma miejsca na dychotomię prawdy i fałszu: tzw. zasady moralne są
co najwyżej wyrazem naszych życzeń co do tego, jak mamy odnosić się do
siebie nawzajem — a życzenia, w odróżnieniu od zdań, które opisują świat,
nie są ani prawdziwe, ani fałszywe. Nadto, zakres zachowań podlegających
ocenie moralnej bywa rozmaicie ustalany: na przykład, doktryny o proweniencji
religijnej obwarowują szczegółowymi zakazami życie seksualne człowieka,
podczas gdy laicka wizja moralności traktuje tę sferę życia jako moralnie
neutralną, podlegającą jedynie ogólnym restrykcjom etycznym, takim jak zakaz
stosowania przemocy.
Co zatem można mieć na myśli, nazywając kogoś autorytetem moralnym?
Chyba chce się przez to powiedzieć, że poglądy czy postawę moralną owego
kogoś wybiera się jako wzór do naśladowania. Ale skoro tak, to pojęcie
autorytetu wymaga tu relatywizacji: zamiast "X jest autorytetem
moralnym" powinno się mówić "X jest dla mnie autorytetem
moralnym". A dla moralności ogólnej, zakładającej wzajemny szacunek i akceptację, byłoby najzdrowiej, gdyby ludzie nie dokonywali jednoznacznych i trwałych wyborów swoich autorytetów moralnych, te bowiem, zwłaszcza gdy są
równocześnie autorytetami religijnymi, często starają się umocnić swój
"rząd dusz" przez rozbudzanie w nas poczucia wyższości, a nawet
wrogości wobec myślących inaczej. Nie stronią też od przemocy, zabiegając — nierzadko skutecznie — o nadanie swoim idiosynkratycznym normom etycznym
statusu powszechnie obowiązujących, policyjnie strzeżonych praw.
*
[Publikowane w Bez Dogmatu nr 46. Publikacja w Racjonaliście za zgodą
Autorki.]
« Światopogląd (Publikacja: 26-01-2004 )
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 3217 |
|