|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
« Światopogląd Błędne koło samotności Autor tekstu: Michał Sobieraj
Świat to nie jest globalna
wioska. To globalny rynek, jarmark, pstrokacizna. A całe tłumy na nim
zgrupowane zajmują się mieleniem słów. Ubogim już straszliwie językiem. Te słowa,
które nie zostały nam odebrane stały się po prostu wytarte, bo są wycierane o najbłahsze myśli i w najmniej odpowiednich kontekstach przechowywane. W ten
sposób już człowiek nie może nazwać żadnego swojego uczucia nie zanurzając
swych ust w splugawione wody, z których pija pysk tłumu. Ale dziś już nie ma
podziału na „motłoch" i resztę — wszyscy używamy przecież słów.
Toteż trzeba się ratować, a jedyny ratunek to samotność. „Uciekaj
przyjacielu do samotni swej". Ale czy na pewno?
Jeśli ktoś jadłby każde swoje śniadanie z reklamami telewizyjnymi, a każdą kolację z amerykańskimi filmami emitowanymi przez polskie stacje
telewizyjne to z pewnością miałby gotową odpowiedź: samotność jest zła. I oto chodzi — jakoś podświadomie bezosobowy „tłum" kierujący mediami i kreujący wszystkie dopuszczalne poglądy zabezpiecza się przed odpływem
wartościowych jednostek z „głównego nurtu" poprzez oszpecanie samotności.
Mamy dostatecznie dużo powodów, by wiedzieć, że tak istotnie jest — w byle
jakim serialu, czy filmie ludzie samotni są albo nieszczęśliwi, albo „źli",
albo „jacyś dziwni" (czyt.: również „źli"). „Każde osamotnienie
jest przewinieniem — tak oto mawia trzoda". To trzeba nie oglądać seriali, a najlepiej w ogóle nie ruszać telewizji? To nie pomoże. Osoba wychowana w tej „kulturze", nawet jeśli nie zetknęła się z jej „arcydziełami" będzie
jeszcze pełna jej wzorców. To przenika bardzo głęboko do życia.
Samotność więc jest nieszczęściem. Ale słowo jest jedno, stanów
wiele. Dlatego też różni myśliciele, publicyści, poeci etc. starali się
podzielić jakoś samotność, nadać jej różne znaczenia. I ja podejmę taką
próbę, aby lepiej poznać samotność kultury masowej, oraz aby poszukać może
jakiejś innej.
Wyruszę z miejsca, które już zostało wskazane — różnicy samotności i osamotnienia. Potocznie osamotnienie to stan opuszczenia człowieka przez
wszystkich innych ludzi, gdzie „nie można na nikogo liczyć", „nie ma się
nikogo". Samotność natomiast ma być niejako stanem dobrowolnego wycofania
się ze społeczeństwa, kontaktów międzyludzkich, czy głównego nurtu w kulturze.
Człowiek, który czuje w sobie wyjątkowość (czyli niemal każdy lub
każdy) nie chce brać udziału w jarmarcznych targach, mieleniu słów i idei i wycofuje się z głównego nurtu myśli ogółu. „Szuka własnej drogi".
Pcha go do tego próżność (gdy chce czuć się wywyższonym kosztem zaniżania
wartości tego, od czego ucieka) — i staje się osamotnionym, lub skłania go
do tego duma (gdy pragnie czuć się wywyższonym kosztem siebie teraźniejszego) — w ten sposób staje się samotnikiem. Dalej jest coraz gorzej — pomału
odrzuca wszystko to, w co wierzył na spółkę z „hołotą" (on już się
nie czuje jej częścią). Coraz bardziej się oddala od społeczeństwa — nie
ma z nim wspólnego języka, nie wyznaje tych samych mitów. Jak pewien młody
mieszkaniec „pstrej krowy" nagle odczuwa już tylko swe osamotnienie, to, iż
„nikt mu już nie dowierza". I tu znajduje się na rozdrożu. Tu się
okazuje, co pchnęło go do „garnięcia się ku wyżynom".
Wariant pierwszy. Uwaga młodzieńca była skupiona na ludzi, nawet, gdy
ich opuszczał, gardził nimi, uciekał od nich. Widział siebie przez oczy
„rynku much". Taki byt-dla-innych. Jeśli przyjmiemy tezę Sartra, iż człowiek
ten jest taki, jakim widzą go inni, to zrozumiemy, dlaczego jego
„wspinaczka" musi się zakończyć upadkiem. Rozpoczynał ją mając w sobie
wiele jeszcze cech obowiązujących na jarmarku. Odrzucał je, lecz nigdy w pełni
nie odrzuci, gdyż jego najwyższe dobro, to być w określony sposób
postrzeganym. Aby odczuwać to postrzeganie, musi postrzegać tak samo, jak ci,
od których uciekł. Jego „dzikie psy rwą się na swobodę", jego
odrzucenie zasad ogółu może jeszcze tylko oznaczać poluzowanie jego woli i uległość wobec zakazanych instynktów, skłonności. I zamiast stać się
„człowiekiem wyższym" stanie się tylko kryminalistą (i to również w swoich oczach). I, albo wróci do
„nizin hałaśliwych", gdyż nie do zniesienia będzie mu wolność i osamotnienie („Nie mam już z wami wspólnego sumienia — będzie to głosem
skargi i bólem"), albo stanie się zwierzęciem pozbawionym godności („kto
szuka, łatwo sam się zgubi"). Rzecz jasna pozostaje jeszcze kwestia tego, co
się wniesie do samotności. Gdy się nie ma zgoła nic w sobie, będzie to
zawsze osamotnienie (ale to mógłby być raczej temat artykułu o jałowości
współczesnej kultury masowej).
Lecz istnieje jeszcze drugi wariant. Oto wycofał się, gdyż nie mógł
siebie znieść, a darzył siebie samego szacunkiem. Wtedy, mimo wszelkich
przeciwności, czarnych wieczorów rozpaczy, będzie dalej „brnął" wzwyż.
Ale musi on się wtedy wyzbyć „rynkowego spojrzenia". Dlatego też często
się mówi, że Nietzsche stworzył moralność człowieka, który jest
wielkoduszny nawet dla „maluczkich". To dlatego, iż oparcie swoich dążeń
na pogardzie dla „niższego" jest zgubą właśnie dla „wspinającego się".
„Dużo jeszcze jest pochutliwości ku wyżynom" — wcale nie powinniśmy
wymagać od nikogo tego wysiłku. Zaratustra wymaga go, żąda, tylko od tych,
którzy są „nową siłą i nowym prawem". Jest to skierowanie uwagi na wnętrze
człowieka, uniezależnienie „poszukujących" od opinii i myśli pozostałych
ludzi. Samotność staje się esencją egzystencji. Nie może to być
wysublimowana potrzeba akceptacji, lecz pragnienie samorealizacji, gdyż tylko z niego, mimo wszystkich przeciwności, człowiek potrafi czerpać satysfakcję i upojenie ze swych trudów, niejako sam z siebie, wtedy do szczęścia nie
potrzebni mu są ludzie. Dlatego też warunek, jaki stawia Zaratustra brzmi:
„Czyś jest (...) z siebie toczącym się kołem?". To perpetuum mobile,
ten prawdziwie wolny duch będzie sam napędzał siebie, aby w dalsze cierpienia i radości się zagłębiać, coraz to kolejne „przeskakując stopnie".
Wtedy to człowiek dopiero odkrywa głębię prawdy, iż „jeden razy jeden,
gdy trwa dłużej, daje dwa". Wtedy też, prawdopodobnie, zbliża się do
tego, co dla Fryderyka Nietzsche było najwyższym i najbardziej przerażającym
dobrem — Ogromu (Das Ungeheure). Zapuszczając się na terra incognita własnego
ducha „poznający" odkrywa nie tylko prawdy o człowieku, lecz i poznaje,
„przeczuwa" to, co niezmierzone, nie poznane, to, czego symbolem był dla
filozofa Dionizos.
Lecz i teraz nie może jeszcze w pełni wyzbyć się kajdan ten duch
wolny. Nietzsche był syngularystą. Dla niego świat to był chaos nieskończenie
małych elementów, które rozum porządkował nadając im pewne przybliżone
pojęcia. Każde słowo jest przenośnią, za pomocą której zamiast nieskończonej
ilości linii, barw, krzywych, prostych, nieskończonej ilości małych cząstek
rzeczywistości możemy dostrzec jakikolwiek przedmiot. Utrata tej zdolności byłaby
równoznaczna z szaleństwem (niektórzy posądzali Nietzsche o takie właśnie
szaleństwo po 1896). Dlatego Nietzsche pokazywał, zarówno swym życiem jako
takim, jak również dzieląc „świat" na apoliński i dionizyjski, jak należy
naśladować Odysa, który przywiązał się do masztu, aby słyszeć śpiew
syreni, ale w nim nie „zatonąć". Otóż należy się przywiązać do
takiego masztu kultury. Umysł wtedy operuje określonymi pojęciami i obrazami,
dzięki którym czyni możliwym do pomyślenia widok, odczucie Ogromu. To, swoją
drogą, może być jeden z powodów, dla których Nietzsche jest nazywany
racjonalistą i irracjonalistą zarazem. Kochał myślenie, ale bardziej jeszcze
być może życie, które z myśleniem nic wspólnego mieć nie chciało. Za
pomocą rozumu dochodził do Ogromu, który jest zaprzeczeniem racjonalizmu, a następnie ratował się przed szaleństwem również za pomocą rozumu, wylewając
na siebie lodowaty kubeł wody logiki (ta swoista metoda leczenia widoczna była w „Ludzkie arcyludzkie", gdzie Nietzsche zapowiadał „Optymizm, w celu
powrotu do zdrowia, by kiedyś znów móc być pesymistą — czy to
rozumiecie?", burzył „wszystkie uogólniające sądy" odzierając
„naturę wyższą" z metafizycznego zabarwienia).
Dlatego wolność ta, „z siebie tocząca się kołem", ta samotność,
radująca się jeszcze ze swych trudów, wiąże się bezpośrednio z kulturą i twórczością. Ostatnim krokiem ku wolności (samotności) winno być
wypracowanie własnych „przenośni", aby móc odczuwać Ogrom, siłę życia,
aby być „tańczącym bogiem", a jednocześnie przetrwać, nie zaniknąć
(zaniknąć miał człowiek wyższy, który miał się niejako „utopić" w Ogromie, twórca prawdziwy miał mieć dość sił, aby przetrwać o swoich siłach
po spotkaniu z tą enigmą świata, jaką był Ogrom dla Nietzsche).
Samotność dla filozofii Fryderyka Nietzsche jest jednym z kluczowych
pojęć. Służy ona zarówno do „poznawania niepoznawalnego", jak również
jest drogą hartowania ducha i rozwoju światopoglądu opartego na ścisłej
logice. To dlatego filozof radzi każdej osobie, do której pisze, żeby w odpowiedzi na argumenty przeciwnika szybko uciekła do „swej samotni", co
jest równoznaczne ze stawianiem znaku równości między samotnością, a aktem
myślenia. Jest to również ponownym skierowaniem uwagi na własne ja, ten
nietzscheański egocentryzm, który stawia na rozwój siebie, a nie
przeforsowywanie swego zdania, w myśl zasady, iż prawdy bronić nie trzeba, a wiary się nie zwalcza logiką. Tu zresztą jest ta różnica między chrześcijańską
moralnością, a moralnością Nietzsche — pierwsza kładzie nacisk na innych
ludzi, druga na własne ja. Wreszcie samotność jest stanem, w którym zachodzą
przemiany osobowości człowieka („O trzech przemianach"), którego to
tematu jednak nie podejmę w tym eseju. Zresztą — nieczęsto się zdarza, aby
głosiciel własnej nauki porzucał swoich uczniów i jeszcze nakazywał im się
zaprzeć swego nauczyciela, a właśnie tak wysoko cenił sobie Zaratustra siłę
samotności, jako nauczycielki („O cnocie darzącej"), co, na marginesie,
nie udało się filozofowi w prawdziwym życiu w przypadku znajomości z Lou
Salome.
Mimo wszystko jednak, człowiek pogodzony ze swoją samotnością, człowiek
zapuszczający się w niebezpieczne krainy poznania, wreszcie — człowiek, który
jest sam dla siebie motorem działania — jest również narażony na
niebezpieczeństwa. I tu drogi samotności i osamotnienia mogą zejść się ponownie. Człowiek
samotny, „dusza dostojna" niemogąca znieść wiedzy nabytej o człowieku,
niemogąca znieść tej samotnej walki, która wzbogaca ją o kolejne
„smutne" prawdy, człowiek przerażony i porażony swą samotnością i całą
swoją głębią odkrytą — pragnie zapomnieć o tym wszystkim, jakby uspokoić
sumienie, które nieustannie woła w rozpaczy, że jeszcze nie jest za późno,
że jeszcze może powrócić do „normalności". I tak oto człowiek samotny z wyboru, ten, który wybrał swą drogę wzgardzając pstrokacizną i krzykliwością
jarmarcznych „much", wraca do nich i upaja się towarzystwem ludzi
„gminnych", przeciętnych. Widząc fałsz wszystkich mitów i wierzeń ogółu
sam pragnie w nie uwierzyć ponownie, otacza się ludźmi wesołymi, prostymi,
„szczerymi", krótko: takimi, którzy z powrotem wciągnęliby go w krainę
ułudy, błogiego stanu niewiedzy. I wcale ten wielbiciel samotności i głębokości
ducha szukać nie będzie prawdziwie szczerych kontaktów. Zbyt dobrze jeszcze
pamięta zasadę subiektywizmu (egzystencjalistów), aby liczyć, iż ktoś go
zrozumie w takiej pełni, jak przyzwyczaił się rozumieć sam siebie w samotności.
Nie, on będzie szukał tylko zbiorów fraz, wyuczonych zachowań, „porządności" i „dobroduszności", zadowoli się prostymi grzecznościami, byle tylko być z ludźmi, ciągle być z ludźmi, nawet na chwilę nie przestawać. I podobnie człowiek zaledwie osamotniony — próbuje on „zaklepać",
zagłuszyć w sobie poczucie odosobnienia poprzez powierzchowne kontakty z innymi ludźmi. Próbuje zabić w sobie świadomość tego, iż „nie ma
nikogo". Czuje taka osoba, iż nic nie łączy jej ze światem, jeśli nie ma
ona kogoś, dla kogo warto żyć. Ten ktoś, taka wybranka, czy wybranek, byłby
wówczas swoistym zahaczeniem całego jestestwa osamotnionego o świat, poczułby
on, iż ma prawo do życia i uczestniczenia w świecie. Lecz, gdy tej osoby nie
ma, nieszczęśliwy osamotniony szuka środków zastępczych — nieszczerych więzi z ludźmi, obojętnie jakimi, aby w ten sposób choć przez chwilę mieć złudzenie,
iż życie jego ma sens (w chrześcijańskiej Europie zdaje się, że rzeczywiście
sens może wyznaczać człowiekowi tylko inna osoba, co wiąże się zapewne ze
skierowaniem uwagi na „bliźniego" przez Biblię i jej pomocników).
Tak oto, zarówno samotnik, jak i osoba osamotniona, która za słaba
jest na swoją samotność spotykają się po latach w tym samym miejscu. Tyle,
że osamotniony będzie ciągle uciekał, a samotnik w końcu znów wzgardzi sobą i „pierzchnie" nie „ku bliźniemu", lecz „do siebie". Duma samotnika
pchnie go jeszcze raz wzwyż. Jego wrażliwość jednak, zmusi go, aby zszedł
na rynek. Tam znów nie będzie chciał pić ze źródeł hołoty… Całe życie
spędzi na przemierzaniu tych samych wzniesień. Ale tak być nie musi.
Nietzsche stworzył przecież mit, który utrzymywałby samotnika cały czas z dala od „płytkich zatok"...
*
Źródła:
-
1. „Tako rzecze Zaratustra" — Fryderyk Nietzsche,
przeł. Wacław Berent, Poznań 2000.
-
2. „Nietzsche, Biografia myśli" — Rudiger
Safranski, Warszawa 2003.
-
3. „Dom chińskiego mędrca" — Jan Tomkowski,
Warszawa 2000.
« Światopogląd (Publikacja: 05-03-2005 )
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 3980 |
|