|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
Czytelnia i książki » Recenzje i krytyki
Kołyska przewrócona [1] Autor tekstu: Michał Zimnicki
Omówienie dostępnego w księgarniach tłumaczenia książki „Kocia kołyska"
Tekst
ten jest krytyczną oceną tłumaczenia powieści Kurta Vonneguta „Cat's
Cradle" (polski tytuł, nie do końca trafny, brzmi: "Kocia kołyska"), które
zostało dokonane przez Lecha Jęczmyka, a stosunkowo niedawno wydane przez
wydawnictwo DaCapo, a potem, z niewielkimi zmianami, przez wydawnictwo Zysk i S-ka. Swoją drogą ciekawi mnie, czy to samo pod wieloma względami średnio
udane tłumaczenie sprezentuje nam Gazeta Wyborcza w ramach swojej Kolekcji. Nawiasem
mówiąc żałuję, że GW wydała „Lolitę" w tłumaczeniu Michała Kłobukowskiego
zamiast wznowić przekład Roberta Stillera. Nie znaczy to, że krytykuję
pracę czy osobę Michała Kłobukowskiego (niewątpliwie obaj tłumacze
natrudzili się srodze przy tej trudnej do tłumaczenia książce), jednak uważam,
że wersja Stillera, dziś już tak rzadka, że wręcz wykradana z bibliotek
(tzn. pożyczają i nie oddają) zdecydowanie zasługuje na wznowienie. Przekład
Roberta Stillera zasługuje zresztą na wznowienie nie tylko dlatego, że jest
trudno dostępny, ale też dlatego, że jest niewątpliwie bardziej nastrojowy i często wierniejszy.
Niniejsza
recenzja tłumaczenia „Kociej kołyski" dla wielu będzie kontrowersyjna,
Lech Jęczmyk uważany jest bowiem za tłumacza bardzo dobrego, a szczególnie
poważany jest właśnie za swoje tłumaczenia twórczości Kurta Vonneguta. Cóż,
niewykluczone, że jest to opinia prawdziwa, i że reszta jego przekładów
jest wysokiej klasy. Jego tłumaczenie „Kociej kołyski" wysokiej klasy
nie jest, może dlatego, że było jednym z pierwszych jego przekładów.
Czytelnik
mój, który nie doczyta do końca niniejszego opracowania, odnieść może
wrażenie, że skoro tak mocno krytykuję początek tłumaczenia, to całe tłumaczenie
jest takie. Dlatego muszę z całą mocą podkreślić, że tłumaczenie jest
słabe gdzieś do strony 30, a potem jakość tłumaczenia się diametralnie
poprawia. Ponieważ zaś uważam, że moim zadaniem jest pokazanie słabości
tłumaczenia, skupiam się przede wszystkim na fragmentach słabych, czyli na
początku. Czułbym się jednak odpowiedzialny, gdyby ktoś po przeczytaniu
moich przytyków do tych trzydziestu stron przekładu pomyślał, że dalej
ten przekład jest tak samo zły. Przeciwnie, dalej jest dużo lepszy. Nie
znaczy to, oczywiście, że po 30-tej stronie nie ma już w ogóle błędów.
Aha,
będę podawał numery stron dla wydań Da Capo i Zyska; numery w wydaniu Da
Capo, tym z zakonnicą ssącą palec u nogi na okładce (to jest chyba jedyne
jak dotąd wydanie Da Capo) poprzedzać będę literami DC, a w wydaniu Zyska
literą Z. W starszych wydaniach dany fragment może być na zupełnie innej
stronie, więc ażeby i posiadaczom innych wydań (czy to wydań starszych,
czy to wydania Gazety Wyborczej, czy to posiadaczom oryginału) umożliwić śledzenie
mojego wywodu z powieścią w ręce, będę także podawał numery rozdziałów.
Tam, gdzie cytuję jakieś fragmenty polskiego tłumaczenia będę się też
starał odnotowywać różnice między poszczególnymi wydaniami, pomimo, że w większości przypadków różnice te są niewiele znaczące.
Omówienie
podzielimy na trzy części:
1)
Wierność tłumaczenia
2)
Piękno tłumaczenia i tzw. klimat
3)
Ocenzurowane fragmenty
Ad.
1 Wierność
Dedykacja,
motto i tytuł
Zacznijmy
od tego, że w większości polskich wydań omawianej powieści brak jest
dedykacji, która w oryginale brzmi tak: „For Kenneth Littauer, a man of
gallantry and taste". Wydaje mi się, że jedynym wyjątkiem jest edycja
wydawnictwa Zysk i S-ka, gdzie opuszczenie to zostało poprawione. Ową brakującą
dedykację można spróbować przetłumaczyć na przykład tak: „Kennethowi
Littauerowi, człowiekowi pełnemu rycerskości i smaku.". Trzeba tu zauważyć,
że sam brak dedykacji nie jest jakąś straszną wadą, także Maria
Skibniewska podczas tłumaczenia „Władcy pierścieni" J. R. R. Tolkiena
opuściła od czasu do czasu jakieś zdanie, a pomimo tego wielu ludzi uważa
jej przekład za najlepszy. Brak zdania zwykle jest jednak wadą, a powstają
już teraz edycje, w których opuszczenia Marii Skibniewskiej są wyszukiwane i poprawiane (robi to grupa, do której należy m.in. tolkienista Marek
Gumkowski i tłumaczka Agnieszka Sylwanowicz), więc sygnalizuję, że można
by to zrobić i w wypadku „Kociej kołyski".
Dalej w „Kociej kołysce" mamy motto. Jego fragment stanowi cytat z "Ksiąg
Bokonona" (religijne to dzieło jest wymysłem autora) i brzmi po
angielsku: „Live by the foma that make you brave and kind and healthy and
happy", czyli „Żyj w oparciu o taką fomę, która uczyni cię odważnym,
pełnym życzliwości, zdrowym i szczęśliwym". Zwracam uwagę, że „the"
oznacza w angielskim „ten", „ta", „to" (np. „the child" -
„to dziecko") [ 1 ],
który to sens jest często niezauważany. W tym właśnie wypadku pominięcie
tego znaczenia prowadzi do błędu, który popełnił Lech Jęczmyk. Nie
uprzedzajmy jednak faktów.
Na
dole strony wydania angielskiego widnieje przypis informujący, że foma to
„nieszkodliwe nieprawdy", a jak dowiadujemy się w dalszej części powieści,
fomą — owymi nieszkodliwymi nieprawdami — mogą być religie. W tym
kontekście motto oznaczałoby w uproszczeniu, że winniśmy tak dobierać swe
wyznanie (czyli zbiór nieprawd, w które wierzymy), aby czyniło ono z nas
lepszego człowieka.
Niestety,
opublikowane przez DaCapo i wydawnictwo Zysk i S-ka tłumaczenie brzmi:
„Kierujcie się w życiu fomą, czyli nieszkodliwym łgarstwem — ono da
wam odwagę, dobroć, zdrowie i szczęście". Tłumacz pominął w swoim tłumaczeniu
słowo „the", więc nie otrzymał sensu, że człowiek powinien kierować
się takim zbiorem nieprawd, który byłby jak najbardziej pożyteczny („Żyj w oparciu o taką fomę, która uczyni cię (...)"). Zamiast tego otrzymał
sens, że człowiek powinien polegać na jakichkolwiek nieszkodliwych
nieprawdach, a one go zaraz uczynią zdrowszym, lepszym i go uszczęśliwią
("Kierujcie się w życiu (...) nieszkodliwym łgarstwem — ono da wam
odwagę, dobroć, zdrowie, szczęście").
Poza
tym, jak każdy widzi, napisany przez autora przypis został przez tłumacza
inkorporowany do tekstu głównego, moim zdaniem bezzasadnie.
Kwestia
motta jest o tyle ważna, że jest to fragment książki, który może
znacznie wpłynąć na jej interpretację przez czytelnika, może być wręcz
odbierany jako klucz do jej całości. Poza tym wykrzywione tutaj zdanie jest
częścią idei bokononizmu, bardzo ważnego tematu książki. W dodatku, jak
pokażemy, nie jest to jedyne wykrzywione w przekładzie zdanie tyczące się
bokononizmu.
Jeśli
zaś jesteśmy przy potencjalnych kluczach do odbioru powieści, omówmy też
tytuł. Jego polskie tłumaczenie („Kocia kołyska") też nie jest najszczęśliwsze:
otóż użyte w tytule słowo „cradle" oznacza nie tylko kołyskę (urządzenie
do kołysania małych dzieci), ale i kolebkę w sensie miejsca pochodzenia
(np. jak w zdaniu „Grecja jest kolebką kultury europejskiej"). Tytułowa
„Kocia kolebka" to być może nie tylko figura ze sznurka ułożona przez
dr Felixa Hoenikkera (zwana w polskim przekładzie kocią kołyską), nie
tylko metafora czegoś udawanego, nieistniejącego w rzeczywistości („-
Widzisz tu kota? — zapytał Newt — Widzisz tu kolebkę?"), czegoś,
czego nie ma, ale też źródło i przyczyna katastrofy, która następuje w finale książki. Nie mogę wykluczyć, że przeinterpretowuję, ale być może
polski czytelnik ma prawo, by na podstawie przekładu samemu prowadzić takie
dywagacje, tzn. samemu rozmyślać i badać, na ile taka interpretacja ma
sens. Więcej, przyjemnie byłoby, gdyby na podstawie polskiego przekładu dało
się napisać artykuł broniący takiej interpretacji (lub taką interpretację
obalający) [ 2 ]. Jeśli zaś o dywagacje chodzi, to nawet jeśli
ktoś wie, co oznacza znajdujące się w tytule słowo „cradle", przekład
Lecha Jęczmyka takich dywagacji nadal nie ułatwia. Oto bowiem słowo „kołyska",
będące częścią polskiego tytułu, w polskiej wersji książki nie występuje w tych samych miejscach, w których w oryginalnej wersji występuje jego
odpowiednik w tytule angielskim, słowo „cradle". W wersji angielskiej
bowiem mały Newt ze swoją kochanką Zinką „kołysał (ang. cradled) się w starym, białym, plecionym fotelu Felixa Hoenikkera" (rozdział 58). W wersji Lecha Jęczmyka w tym miejscu jest: „(...) siedząc w starym, białym,
wiklinowym fotelu Feliksa Hoenikkera (...)" (tylko w wydaniu Zyska jest "Felixa", a nie „Feliksa", ale w porównaniu ze znaczeniem omawianej tu kwestii jest
to zaiste drobiazg). Ów fotel jest przypuszczalnie fotelem bujanym i stąd
owo kołysanie, mogę tylko przypuszczać, że tłumacz takiego fotela nie znał
(ja taki pleciony fotel na biegunach miałem w dzieciństwie) i dał do tekstu
„siedzenie" zamiast „kołysanie", chcąc uwiarygodnić opis.
W
polskim tłumaczeniu słowo „kołyska" jest jednak dodane w innym miejscu;
oto panna Faust służyła doktorowi Breedowi „niemal od kołyski" podczas
gdy w wersji angielskiej służyła „przez prawie całe jego życie, jak i jej życie" (rozdział 17).
A
przecież dociekliwy badacz i czytelnik ma prawo przypuszczać, że jeśli w polskiej wersji znajduje się w jakimś miejscu słowo z tytułu (z tytułu więc
kluczowe), to w tym samym miejscu znajduje się i w oryginale, prawda?
Co
to jest karass i czy da się go lepiej poznać?
Tłumaczenie
Lecha Jęczmyka w ogóle nie jest za wierne, co szczególnie wykrzywia myśl
oryginału przy fragmentach tyczących się stworzonej przez autora religii:
bokononizmu. Ponieważ atak na tłumaczenie zacząłem dość ostro: od tytułu,
motta i dedykacji, możemy teraz zwolnić i wziąć pod lupę jedną z piosenek w tym tłumaczeniu. Będzie to też dla nas możliwość, by
powiedzieć o tłumaczeniu także coś dobrego. Nawiasem mówiąc w starszych
polskich wydaniach oraz w wydaniu Zyska znajduje się informacja, że wiersze
tłumaczył Janusz Jęczmyk, tej informacji brak w wydaniu da Capo.
Na
stronie 8 wydania da Capo (rozdział 2) narrator objaśnia nam jeden z podstawowych terminów religii zwanej bokononizmem, tj. karass. Karass to
grupa ludzi wspólnie — niekoniecznie zdając sobie z tego sprawę -
realizujących wolę Bożą. Autor przedstawia nam też jedną z piosenek
napisanych przez Bokonona (twórcę bokononizmu) i pokazujących, co to karass
(swoją drogą pomysł, by w świętej księdze zamiast psalmów były
piosenki calypso jest kapitalny i według mnie zrozumiały w polskim tłumaczeniu). W każdym razie, oto piosenka o karassie (dostępne wydania różnią się
interpunkcją, co nie wydaje się wpływać na sens):
Oryginał
|
Tłumaczenie
Janusza Jęczmyka |
Oh, a sleeping
drunkard
Up in Central Park,
And a lion-hunter
In the jungle dark,
And a Chinese dentist,
And a British queen -
|
Pijak, który w parku śpi,
Królowa
brytyjska,
Łowca, który
tropi lwy
I Chiński
dentysta, |
Jak
widać, na razie w tłumaczeniu Janusza Jęczmyka utracone zostaje tylko to,
że pijak jest w Central Park, natomiast łowca jest w dżungli, inaczej mówiąc,
że ludzie ci są w zupełnie innych miejscach. Tłumacz będzie jednak próbował
odzyskać tę stratę w dalszej części piosenki, co trzeba mu niewątpliwie
zaliczyć na plus.
Oryginał
(c.d.) |
Tłumaczenie
Janusza Jęczmyka (c.d.) |
All fit together
In the same machine.
Nice, nice, very nice;
Nice, nice, very nice;
Nice, nice, very nice -
So many different people
in the same device. |
Mędrek, przygłup,
pracuś, leń,
Tyran i poddany,
Chcąc czy nie
chcąc tworzą ten
Przedziwny
mechanizm.
Och, tak, właśnie
tak!
W świecie
rozsypani
Funkcjonują
razem jak
Przedziwny
mechanizm. |
Tutaj w tłumaczeniu polskim dodana została informacja, że członkami karassu mogą
być osobniki antypatyczne lub z wadami (przygłup, pracuś, leń). Jakby się
zastanowić, to pewnie jest to prawda, i w bokononizmie każdy ma swój własny
karass… Niemniej w oryginalnym tekście piosenki czegoś takiego nie ma, a dodanie takiej informacji w polskim tekście niestety pozbawia karass otoczki
mistycyzmu, co wpływa na odbiór idei bokononizmu przez czytelnika. W dodatku
dzieje się to akurat w miejscu, gdzie bokononizm jest czytelnikowi dopiero
przedstawiany [ 3 ].
Trzeba
nadmienić, że „w świecie rozsypani" w polskim przekładzie nie jest błędem — jest przypuszczalnie próbą tłumacza (chyba udaną!), by nadrobić
utraconą wcześniej informację, że pijak może być w Central Parku, a łowca
lwów — w dżungli.
Czy
dało się to zrobić lepiej? Według mnie udało się to Pawłowi Sowiźrałowi
(przy mojej niewielkiej pomocy). Oto
jego wersja:
Oryginał |
Tłumaczenie:
Paweł Sowiźrał |
Oh, a sleeping
drunkard
Up in Central Park,
And a lion-hunter
In the jungle dark,
And a Chinese dentist,
And a British queen -
All fit together
In the same machine.
Nice, nice, very nice;
Nice, nice, very nice;
Nice, nice, very nice -
So many different people
in the same device. |
Och, więc śpiący
pijak,
gdzieś tam w Central Park
i pogromca
zwierza
co gdzieś w dżungli
trwa,
i chiński
dentysta,
brytyjska królowa,
Tak różni
ludzie pasują
w jednej
maszyny koła.
Miłe, miłe,
bardzo miłe;
Miłe, miłe,
bardzo miłe;
Miłe, miłe,
bardzo miłe -
Tylu różnych
ludzi
w tej samej
maszynie. |
W
rozdziale 3 (str. DC: 9, Z: 11) znajduje się także następujący
fragment:
„Bokonon
nigdzie nie ostrzega przed próbami ustalenia, kto wchodzi w skład naszego
karassu i jakie zadanie zostało mu przydzielone przez wszechmogącego Boga.
Bokonon stwierdza po prostu, że wszelkie takie próby są z góry skazane na
niepowodzenie." [ 4 ]
Fragment
ten w polskim tłumaczeniu zniechęca czytelnika do badania świata,
stwierdzając bezcelowość wszelkich ludzkich badań i dociekań (tekst,
zdawałoby się mówi tylko o dociekaniach na temat naszego karassu i danej
nam od Boga misji, ale można to przecież rozumieć jako inaczej nazwane
odkrywanie naszego miejsca w świecie i naszego powołania). Drugie z cytowanych zdań brzmi w oryginale jednak: „Bokonon simply observes that
such investigations are bound to be incomplete" czyli „Bokonon po prostu
zauważa, że badania takie skazane są na bycie niepełnymi." Tak więc w oryginale ludzkie dociekania i próby zrozumienia skazane są na „bycie
niepełnymi", a nie „na niepowodzenie", czyli oryginał książki nie
zniechęca do badań i dociekań, a jedynie przestrzega przed przeświadczeniem,
że człowiek poznał lub może poznać wszystko. Tymczasem wersja polska kładzie
nacisk na niepowodzenie (a zatem bezcelowość) wszelkich prób poznania
naszego karassu i naszej misji. Wypacza to w sposób istotny interpretację
fragmentu.
Jest
tu jeszcze druga istotna różnica: jako się rzekło w tekście angielskim
jest mowa, że Bokonon „zauważa", natomiast w polskiej wersji Bokonon
„stwierdza"; wobec tego w wersji angielskiej narrator wyraźnie zgadza się w tej kwestii z Bokononem (zauważyć można tylko coś, co istnieje),
natomiast w polskiej niekoniecznie.
Rozdział 4 (str. DC: 10, Z: 13)
Narrator
używając nazewnictwa bokononistycznego — narrator podaje się za
bokononistę — poetycko porównuje splatanie się życiorysów grupy ludzi
ze splataniem się roślin: "Dr Hoenikker himself was no doubt a member of
my karass, though he was dead before my sinookas, the tendrils
of my life, began to tangle with those of his children."
Powyższy
fragment można by przetłumaczyć na przykład tak: "Osobiście doktor
Hoenikker był bezsprzecznie członkiem mojego karass, jednakże umarł,
zanim moje sinookas, pnącza mego życia, zaczęły się plątać z pnączami
życia jego dzieci" [ 5 ].
Podany
wyżej przekład nie oddaje wprawdzie tego, że „tendrils" to bodaj
jedynie te organy rośliny pnącej, które służą do oparcia się, a nie cała
roślina (takie przynajmniej przeświadczenie wyniosłem z kilku angielskojęzycznych
słowników, ale przy mojej biologicznej indolencji to jeszcze niczego nie udowadnia), ale przynajmniej oddaje to, iż we fragmencie chodzi o splatanie
się roślin pnących.
Lech
Jęczmyk nie tłumaczy tej metafizyki, ale wydaje się ją parodiować: „Sam
doktor Hoenikker musiał być również członkiem mojego karassu, mimo że
nie żył już, kiedy moje sinuki, czyli czułki mojego życia, zaczęły
splatać się z czułkami jego dzieci."
Nie
wykluczam, iż tłumacz odniósł wrażenie, że w słowie „tendrils"
pobrzmiewa w pewnym stopniu słowo „tender", czyli „czuły" i starał
się to oddać. Nie wydaje się jednak, żeby odzwierciedlenie tego niuansu
znaczeniowego było na tyle ważne, by dawać do tekstu polskiego jakieś
splatające się czułki, zmieniając tym samym tekst metaforyczny w tekst
absurdalny.
Rozdział 39
(Str. DC: 68, Z: 73)
„W
tym miejscu sprawdziłem w encyklopedii, co to jest fatamorgana, i dowiedziałem
się, że jest to miraż, czyli mamidło, nazwane tak od Morgana le Fay,
czarownika mieszkającego na dnie jeziora. Słynął on z tego, że pojawiał
się w Cieśninie Messyńskiej pomiędzy Kalabrią a Sycylią." — tak
brzmi fragment rzeczonej powieści w tłumaczeniu Lecha Jęczmyka.
Ów
„Morgan le Fay" w oryginale powieści Vonneguta nazywa się dokładnie tak
samo: „Morgan le Fay".
Osoba
znająca trochę legendy arturiańskie skojarzyć może, iż Morgan le Fay to
postać żeńska z tychże legend. Po odszukaniu opisu owej postaci w „Świecie
króla Artura" Andrzeja Sapkowskiego, kompendium o legendzie arturiańskiej,
znajdujemy następujący fragment: „Morgana, Morgaine, Morgian, Morgan la Fée
(Le Fay) była czarodziejką. Złą czarodziejką".
Wynikałoby z tego, że Morgan le Fay, pomimo imienia — dla polskiego ucha — męskiego,
była kobietą. Zgadza się też co do tego mój słownik Webstera [ 6 ],
definiujący hasło „Morgan le Fay" jako „an enchantress in Arthurian
legend" (czarodziejka z Arturiańskiej legendy). Nie jest to więc „ów"
Morgan le Fay, ale „owa" Morgan le Fay. W tekście polskiego tłumaczenia
powinno więc być nie: „nazwane tak od Morgana le Fay", ale na przykład:
„nazwane tak od Morgan le Fay". Nie wiem, czy można o ten błąd mieć
pretensje do tłumacza: gdy to tłumaczył, nie było „Światu króla
Artura" Andrzeja Sapkowskiego, nie było encyklopedii na CD, w których
wiele rzeczy można teraz szybko sprawdzić, nie było Internetu…
Jako
ciekawostkę podaję, że nie tylko Vonnegut, ale także słownik Webstera
zgadza się co do tego, iż „Fata Morgana" wzięła swą nazwę od Morgan
le Fay. Ale gdy zacząłem szukać w Internecie informacji na temat owej
czarodziejki (chciałem sprawdzić pewne swoje przypuszczenie, które o tyle
jest nieważne, że się nie potwierdziło) dowiedziałem się, że to nie
sama Morgana le Fay, lecz Fata Morgana (zjawisko) zasłynęła pojawieniem się w Cieśninie Messyńskiej [ 7 ].
Do tłumacza nie mam tutaj pretensji; nie miał Internetu, kwestia nie była
szczególnie ważna, a zdanie w oryginale rzeczywiście jest dwuznaczne,
zresztą sam pewnie też dałbym się na to złapać.
Rozdział
44 (Str. DC: 77-78, Z: 83-84)
W
mojej recenzji skupiam się głównie na wpadkach tłumaczenia, wydaje mi się
jednak, że powinienem też przeanalizować, krok po kroku, jakiś większy
jego fragment, pokazując Czytelnikowi zarówno odejścia od oryginału (jak
to czyniłem dotychczas), jak i miejsca o szczególnej wierności czy też
ponadprzeciętnej urodzie, czy też po prostu miejsca dobrze zrobione. Gdybym
tego nie uczynił, gdybym nie wskazał palcem fragmentów lepiej przetłumaczonych,
Czytelnik mógłby odnieść niesłuszne wrażenie, że takich fragmentów tu
nie ma, a ja po prostu wskazuję kilka błędów z olbrzymiej sterty. Myślę
też, że wskazywanie ciekawszych błędów z jednych fragmentów książki, a miejsc dobrze zrobionych z innych fragmentów książki nie do końca sprawę
załatwia, bowiem nie uzmysławia Czytelnikowi proporcji między jednym i drugim. Dlatego tutaj dokonam dokładniejszej analizy jednego fragmentu,
pokazując zalety i wady. Fragment niekoniecznie jest szczególnie
reprezentacyjny, ale nie jest też dobrany szczególnie złośliwie (choć
przy wyborze zadbałem, by było w nim przynajmniej jedno grubsze odstępstwo
od oryginału). W zasadzie robię to w dziale mojej recenzji poświęconym głównie
wierności, ponieważ jednak w tym wypadku analizujemy większy fragment,
postaram się rozpatrzyć go także od strony nastroju.
Prawie
cały rozdział przetłumaczony jest porządnie; tłumaczenie jest ogółem
wierne myślą i ma niezłą dramaturgię.
W
rozdziale zdarzają się fragmenty o dużym stopniu wierności, i tak na przykład:
„I had some new information about them" zostało przetłumaczone jako
„miałem na ich temat pewne nowe informacje"; tłumacz odwzorował tu
nawet słowo „some", tłumacząc je jako „pewne", choć w zasadzie,
jak Czytelnik sam widzi, można je było ominąć bez większych ubytków
sensu (chociaż przypuszczalnie brzmienie by wtedy trochę straciło).
Podobnie „A bicycle manufacturer" zostało przetłumaczone na „Fabrykant
rowerów"; zauważcie Państwo, nawet nie „producent", jakby odruchowo
można było przetłumaczyć. Rzeczywiście, uważam, że słowo
„fabrykant" lepiej tu pasuje, jako że jest wierniejsze i bardziej
literackie zarazem. Zwraca też moją uwagę moment, gdy Minton uśmiecha się
„gorzko-słodkim" uśmiechem i uważam, że właśnie dobrze, że tłumacz
nie przeprawiał tego na „słodko-gorzkim". Ta druga wersja jest bardziej
osłuchana i wydaje się, że aż się o nią prosi, ale ponieważ — jak się
dowiadujemy z treści rozdziału — jest to uśmiech człowieka zwolnionego z pracy za przekonania żony, który był z tego powodu przesłuchiwany, a być
może także cierpiał różne bezsensowne i bezpodstawne szykany, ta gorycz w tekście jest ważna, i dobrze, że tłumacz zachował — idąc za angielskim
„bitter-sweet smile" — gorycz na pierwszym miejscu.
Są
też drobne odejścia od tekstu oryginału. Pokażę teraz trzy fragmenty z takimi właśnie drobnymi odejściami. W pierwszym z poniższych przypadków będę
tłumacza bronił, pokazując, co mogło nim powodować:
1) W tekście oryginału dwukrotnie pojawia się fragment „the Crosbys",
czyli „państwo Crosby". Tłumacz zręcznie unika tu problemu,
powodowanego przez to, że to w polskim źle brzmi. Fragment oryginalny brzmi
bowiem jak następuje:
"I
got it from the Crosbys.
The
Crosbys didn't know Minton, but they knew his reputation."
Tłumaczenie
Lecha Jęczmyka brzmi tak:
„Uzyskałem
je od Crosbych. Nie znali oni Mintona osobiście, ale wiele o nim słyszeli."
[ 8 ]
Pozostaje
oczywiście pytanie, czy „nie znać" kogoś to to samo, co „nie znać
osobiście", oraz czy „znać czyjąś reputację" to to samo, co
„wiele o kimś słyszeć". Przypuszczalnie jednak zmiana tekstu w tłumaczeniu
ma na celu uniknięcie źle brzmiących w polskim powtórzeń; drugie z cytowanych zdań Lecha Jęczmyka brzmi o wiele lepiej, niż wierniejsze:
„Nie znali oni Mintona, ale znali jego reputację". Tłumacz postawił tu
więc na brzmienie i chyba trzeba mu przyznać, że odstępstwo sensu nie jest
tu ani duże, ani ważne. Myślę, że nawet jeśli mój Czytelnik jest fanem
wierności, musi przyznać, że tłumacz miał tu powody, by zrobić, jak
zrobił.
2)
„We went back there for a drink (...)" tłumaczone jest jako "Poszliśmy
tam z żoną". Rzeczywiście fakt, że Menton poszedł z żoną jest
bezsprzeczny, a ponieważ mógłby on uciec mało uważnemu czy zmęczonemu
czytelnikowi, nie mam pretensji do tłumacza o ten dodatek. Można by chyba
jednak zaznaczyć, że Mintonowie poszli do baru w samolocie się napić, a nie — na przykład — coś zjeść. Zdanie: „Poszliśmy tam z żoną
czegoś się napić i w progu usłyszeliśmy, jak pan z nim rozmawiał" jest — moim skromnym zdaniem — nawet lepsze niż zdanie z polskiego tłumaczenia:
„Poszliśmy tam z żoną i w progu usłyszeliśmy, jak pan z nim rozmawiał".
3) W tekście angielskim napisane jest, że jedynym prawdziwym dowodem („The
only piece of real evidence") wysuniętym przeciwko Mintonowi był pewien
list. Sformułowanie „jedyny prawdziwy dowód" sugeruje, że były też
inne dowody (naciągane), jak i jakieś wstrętne pomówienia, a wszystko to,
byle pogrążyć tego człowieka. W tłumaczeniu Lecha Jęczmyka mowa jest
tylko o „jedynym dowodzie".
Jak
widzimy, są pewne różnice między tłumaczeniem a oryginałem, lecz nie na
tyle duże, by rozdzierać z tego powodu szaty. Na końcu rozdziału następuje
jednak nieprzyjemny zgrzyt. Pojawia się mianowicie następujący cytat
(wycinam ze środka fragment mówiący, kto to cytuje): „Americans are
forever searching for love in forms it never takes, in places it can never be.
It must have something to do with the vanished frontier" czyli:
„Amerykanie wiecznie szukają miłości w formach, jakich ona nigdy nie
przyjmuje i w miejscach, w których jej nigdy być nie może. Musi to mieć coś
wspólnego z pograniczem, którego już nie ma".
Teraz
podaję tłumaczenie Lecha Jęczmyka:
„Amerykanie
zawsze szukają miłości nie takiej i nie tam, gdzie trzeba. Możliwe, że
jest to związane z tym, że nie mamy już Dzikiego Zachodu."
Zacznijmy
od pozytywów tłumaczenia. Polski tłumacz domyślił się (sądzę, że słusznie),
że owo pogranicze to Dziki Zachód, i tę akurat ingerencję w tekst możemy
mu chyba zaliczyć na plus (zmienia, ale nie odchodzi za bardzo od sensu i w
pewnym stopniu uprzystępnia sens) [ 9 ].
Jednak pierwsze z tych zdań — to o miłości — w dużym stopniu tłumacz wykrzywił.
Podsumowując,
tłumacz w tym rozdziale kilka razy odszedł od oryginału, przy czym w większości
były to zmiany mało ważne, czasem były to zmiany uzasadnione, jednak jedna
zmiana była i dość ważna, i dość duża, i chyba nieuzasadniona.
Można
argumentować, że zdanie Lecha Jęczmyka jest bardziej dobitne od tłumaczenia
podanego przeze mnie. Można jednak podawać przykłady tłumaczeń tego
zdania, które od tłumaczenia Lecha Jęczmyka byłyby wierniejsze i dobitniejsze zarazem, np.: „Amerykanie wiecznie szukają miłości takiej,
jakiej nie ma i tam, gdzie jej nie ma."
Kwestia
naukowców
Narrator
podczas swych dwóch podróży odwiedza laboratorium naukowe oraz wyspę, na
której prawie wszyscy wyznają religię zwaną bokononizmem. Są to dwa zupełnie
odrębne światy. Oto w laboratorium panuje pogarda dla rzeczy nadnaturalnych
(dr Breed ochrzania pannę Pefko za użycie terminu „magia"), a bokononizm
chętnie posługuje się mistycyzmem (rozdział 85 i 118, oraz cały koncept
rytuału boko-maru). Doktora Breeda (w rozdziale 18) a przypuszczalnie
również i dra Hoenikkera (w rozdziale 25) cechuje umiłowanie prawdy i wiedzy. Bokononizm natomiast opiera się na nieszkodliwych nieprawdach, co sam
przyznaje.
Vonnegut
kontrastuje tu więc naukę i religię (religię co prawda jedną, ale -
przynajmniej z punktu widzenia racjonalisty, dla którego chrześcijaństwo to
taki sam zbiór nieprawd, co bokononizm — w dużej mierze reprezentatywną).
A
skoro ważna dla książki jest nauka — bo stanowi kontrast bokononizmu, bo
powoduje w finale zagładę znanego nam świata — to i ważni są naukowcy
(ang. "scientist"). Tłumacz jednak konsekwentnie tłumaczy słowo
„scientist" jako „uczony", a gdy zaznaczenie związku z nauką jest
bardziej potrzebne, tłumacz dokonuje najprzeróżniejszych akrobacji, by związek
ten oddać bez używania wyrazu „naukowiec".
Przykładem
takiej akrobacji jest wypowiedź: „Powiedział, że wszystko, nad czym
pracuje naukowiec, na pewno w ten czy inny sposób skończy jako broń" („said
anything a scientist worked on was sure to wind up as a weapon, one way or
another") jest tłumaczony jako: „powiada (...), że każda praca naukowa
kończy się wynalezieniem nowej broni". Ale tutaj sens został akurat
oddany, pokażmy fragment, gdzie jest z tym gorzej.
Oto
jeden z bohaterów jest bliski śmierci i lekarz, dr von Koenigswald, zgłasza
gotowość do przeprowadzenia przedśmiertnego rytuału bokononistycznego. Ktoś
zadaje pytanie, czy jako naukowiec (ang. „a scientist") nie ma obiekcji co
do przeprowadzania rytuału, w który nie wierzy (bo von Koenigswald nie
wyznaje bokononizmu). Von
Koenigswald odpowiada (rozdział 98):
„I
am a very bad scientist. I will do anything to make a human being feel better,
even if it's unscientific. No scientist worthy of the name could say such a thing."
Czyli:
„Jestem
bardzo złym naukowcem. Zrobię wszystko, by człowiek poczuł się lepiej,
nawet jeśli to coś byłoby nienaukowe. Żaden naukowiec godny tego miana by
czegoś takiego nie powiedział."
Jest
to zdanie ważne, bo podsumowujące to, co Vonnegut pisze o nauce i to, co
pisze o religii; dla nauki ważna jest prawda, choćby szkodliwa — sugeruje w powieści Vonnegut portretem doktora Breeda — religia zaś daje kłamstwa,
które czynią życie lepszym (sugeruje Vonnegut opisem bokononizmu). Kontrast
nauki i religii jest rozłożony po prawie całej książce — tu jest
podsumowany jednym zdaniem. W polskim wydaniu owo wyżej wymienione podsumowujące i kluczowe zdanie tłumaczone jest tak (str. DC 169, Z: 180, rozdział 98):
„Jestem
bardzo złym uczonym. Zrobię wszystko, żeby ulżyć człowiekowi, nawet jeśli
będzie to nienaukowe. Żaden prawdziwy uczony godny tej nazwy nie przyznałby
się do czegoś takiego."
Tak
więc, jeśli rozumieć słowo „uczony" jako „człowiek, który dużo
wie", „człowiek, który się dużo nauczył", ważne dla książki
zdanie o kontraście między religią a nauką przesunęło się w kierunku
zdania o kontraście między religią a wiedzą, czy też między religią a rozumem. Dla mnie jest to dopisywanie Vonnegutowi sugestii, czy nawet
twierdzenia, że rozum i religia stoją wobec siebie w sprzeczności, że człowiek
rozumny i wykształcony (człowiek uczony, inaczej mówiąc) nie powinien być
człowiekiem wierzącym, i że człowiek wierzący nie powinien być człowiekiem
mądrym i wykształconym.
Ja
natomiast uważam, że o ile nauka rzeczywiście toczyła długie boje z religią, to wiedza i religia mogą całkiem skutecznie współpracować ze
sobą w polepszaniu naszego losu.
Rozdział
99 (Str. DC: 170-172, Z: 181-183)
Zacznijmy
od tego, że według bokononizmu Bóg stworzył ludzi z błota. Dlaczego z błota?
Bokonon przypuszczalnie wzorował się na Biblii. Oto fragment jednego z biblijnych opisów stworzenia człowieka (podaję dwa tłumaczenia):
Biblia
Warszawska:
"W dniu, kiedy Pan Bóg uczynił
ziemię i niebo, A jeszcze nie było żadnego krzewu polnego na ziemi ani nie wyrosło żadne
ziele polne, bo Pan Bóg nie spuścił deszczu na ziemię i nie było człowieka,
który by uprawiał rolę, A tylko mgła wydobywała się z ziemi i zwilżała całą powierzchnię gleby,
Ukształtował
Pan Bóg człowieka z prochu ziemi i tchnął w nozdrza jego dech życia.
Wtedy stał się człowiek istotą żywą."
Biblia
Poznańska:
"Gdy Jahwe-Bóg stworzył ziemię i niebo, nie było jeszcze żadnego krzewu polnego na ziemi ani nie wzeszło
jeszcze żadne ziele na polu, Jahwe-Bóg nie spuścił bowiem deszczu na ziemię;
nie było też człowieka, aby uprawiał rolę. Lecz spod ziemi wypływał zdrój,
który zwilżał całą powierzchnię roli. I ukształtował Jahwe-Bóg człowieka,
proch z roli, i tchnął w jego nozdrza oddech życia, i tak stał się człowiek
istotą żywą."
Powyższy
fragment mówi, że człowiek powstał z nawilżonej gleby — stąd błoto
lub glina. Myślę, że powyższe wyjaśnienie jest konieczne, by lepiej
zrozumieć rozdział 99, który przytaczam poniżej w moim tłumaczeniu. Jest
to przedśmiertny rytuał bokononistyczny: prowadzący rytuał (w tym
wypadku dr von Koeningswald) mówi tekst jako pierwszy, a osoba spodziewająca
się śmierci powtarza za nim.
99 Bóg zoczył błoto
— Gott stwozyl bloto — dr von
Koeningswald rozpoczął zaśpiewem. — Bóg zoczył błoto — powtórzył
„Papa" Monzano. — Bóg stworzył błoto — mówili w ten sposób, każdy w swoim dialekcie. Od tego miejsca nie będę przekazywał
dialektów litanii. — Bóg poczuł się samotny -
powiedział von Koenigswald. — Bóg poczuł się samotny. — Więc Bóg powiedział do części
tego błota: "Wstań!" — Więc Bóg powiedział do części
tego błota: "Wstań!" — Zobacz wszystko, co stworzyłem, rzekł
Bóg: wzgórza, morze, niebo, gwiazdy. — Zobacz wszystko, co stworzyłem, rzekł
Bóg: wzgórza, morze, niebo, gwiazdy. — I ja byłem częścią tego błota,
które usiadło i rozejrzało się. — I ja byłem częścią tego błota,
które usiadło i rozejrzało się. — Szczęściarz ze mnie, szczęściarz z tego błota. — Szczęściarz ze mnie, szczęściarz z tego błota. — łzy spływały po policzkach „Papy". — Ja, błoto, usiadłem i ujrzałem,
jaką pracę wykonał Bóg. — Ja, błoto, usiadłem i ujrzałem,
jaką pracę wykonał Bóg. — Nieźle Ci poszło, Boże! — Nieźle Ci poszło, Boże! -
„Papa" rzekł to z całego serca. — Nikt oprócz Ciebie nie potrafiłby
tego zrobić, Boże! Ja na pewno nie potrafiłbym. — Nikt oprócz Ciebie nie potrafiłby
tego zrobić, Boże! Ja na pewno nie potrafiłbym. — Czuję się bardzo nieważny w porównaniu z Tobą. — Czuję się bardzo nieważny w porównaniu z Tobą. — Jedyny sposób, bym mógł poczuć się
choć trochę bardziej ważnym, to pomyśleć o tym całym błocie, które
nawet nie usiadło i nie rozejrzało się. — Jedyny sposób, bym mógł poczuć się
choć trochę bardziej ważnym, to pomyśleć o tym całym błocie, które
nawet nie usiadło i nie rozejrzało się. — Dostałem tak dużo, a większość błota
dostała tak mało. — Dostałem tak dużo, a większość błota
dostała tak mało. — Dziękuje za ten zas… cyt ! -
wykrzyknął von Koenigswald. — Dien… kuje zaten zaś...ćit. — wysapał „Papa".
Mówili w ten sposób: "Dziękuję za
ten zaszczyt!" — Teraz błoto kładzie się na powrót i idzie spać. — Teraz błoto kładzie się na powrót i idzie spać. — Co za wspomnienia, jak na błoto! — Co za wspomnienia, jak na błoto! — Jakie inne ciekawe rodzaje siadającego
błota spotkałem! — Jakie inne ciekawe rodzaje siadającego
błota spotkałem! — Uwielbiałem wszystko, co zobaczyłem! — Uwielbiałem wszystko, co zobaczyłem! — Dobranoc. — Dobranoc. — Teraz pójdę do nieba. — Teraz pójdę do nieba. — Prawie nie mogę się doczekać... — Prawie nie mogę się doczekać... — żeby dowiedzieć się na pewno, co
było moim wampeterem... — żeby dowiedzieć się na pewno, co
było moim wampeterem... — i kto był w moim karassie... — i kto był w moim karassie... — i wszystkie dobre rzeczy, które nasz
karass zrobił dla ciebie. — i wszystkie dobre rzeczy, które nasz
karass zrobił dla ciebie. — Amen. — Amen.
[Tłumaczył Michał Zimnicki]
Co zrobił
przy tłumaczeniu tej sceny Lech Jęczmyk? Ano słowo „mud", oznaczające
dokładnie „błoto", przetłumaczył jako „glina", w ten sposób
zarzynając sens tej sceny… Sami sobie Państwo odpowiedzcie, jakie emocje
wywołuje w Was wyraz „błoto", a jakie wyraz „glina"?
Koniec
rozdziału 123 (Str. DC: 213,Z:
226)
W
wersji polskiej „Kociej kołyski" cytowany jest fragment wiersza Roberta
Burnsa „Do myszy. Po zniszczeniu pługiem jej nowej norki w listopadzie 1785
roku", co tłumacz lub redaktor dodatkowo sygnalizuje w przypisie (notabene w wydaniach da Capo i Zyska znajduje się literówka w nazwisku „Burns",
którego to błędu nie ma we wcześniejszym wydaniu Państwowego Instytutu
Wydawniczego, czyli nie jest to błąd Lecha Jęczmyka). Problem polega na
tym, że wymieniony wiersz Burnsa nie jest tekstem cytowanym w oryginale powieści.
Zdanie
napisane przez Vonneguta znaczy mniej więcej tyle, co
"Ze
wszystkich słów myszy i ludzi
najsmutniejszymi
są: a mogło się udać",
a
zdanie Burnsa (którego polski przekład zamieścił tłumacz) znaczy:
"Najlepiej
ułożone plany myszy i ludzi
często
się nie udają i nie zostawiają niczego oprócz żalu i bólu w zamian za obiecaną radość."
Owszem,
zgodzę się, że zdanie „Kociej kołyski" przypuszczalnie nawiązywało
do zdania Roberta Burnsa, czy też było nim inspirowane (a tłumacz to zauważył),
ale to nie jest to samo zdanie (być może Vonnegut nie chciał dosłownie
przepisać tekstu Burnsa z tego powodu, że wiersz o myszy napisany jest w mało
dla Anglika zrozumiałym dialekcie szkockim).
Odrębnym
zagadnieniem jest, czy przekład fragmentu wiersza Burnsa zamieszczony w polskiej „Kociej kołysce" jest przekładem wiernym, ale jest to kwestia o tyle nieistotna, że i tak w oryginalnej, angielskiej wersji powieści
przytaczany fragment jest co najwyżej parafrazą Burnsa (niewykluczone, że
Vonnegut dlatego nie zacytował Burnsa dosłownie, że chciał być
zrozumiany, Burns natomiast pisał w mało zrozumiałym dialekcie szkockim).
Na
uwagę zasługuje fakt, iż wierszem Burnsa inspirował się zapewne laureat
nagrody Nobla, John Steinbeck, w swej znakomitej powieści „Myszy i ludzie" (właściwie „Myszy i ludzi", tj. dokładnie tak, jak u Burnsa), i przy głębszej analizie tej powieści należałoby do wiersza "Do myszy
(...)" sięgnąć (angielski tekst wiersza łatwo jest znaleźć na
Internecie, nierzadko z objaśnieniem mało zrozumiałych zwrotów).
1 2 Dalej..
Przypisy: [ 1 ] To, że rodzajniki w angielskim posiadają sens, zauważa historyk Norman
Davies, który w przedmowie do polskiego wydania swej książki „Europa"
pisze: "Szczególne podziękowanie należy się mojej niestrudzonej tłumaczce,
Elżbiecie Tabakowskiej (...). Spośród ponad pół miliona słów, które
składają się na tekst, prawdziwy kłopot sprawiło jej tylko jedno: najkrótsze
ze wszystkich, nieszczęsny rodzajnik nieokreślony w samym środku
angielskiego tytułu: Europe: a history. (...) autor i tłumaczka
proponują ostatecznie polskiemu czytelnikowi tytuł Europa — rozprawa
historyka z historią." Dla Daviesa więc „a history" to historia
jedna z wielu możliwych, jeden z iluś możliwych opisów historii. [ 2 ] Muszę przyznać, że w powieści tytuł jest (dwukrotnie co najmniej) użyty
przez postać z książki jako symbol fikcji, symbol czegoś, czego nie ma
(w tym raz jako podsumowanie religii), a nie jest ani razu otwarcie użyty w sensie „miejsce powstania czegoś".
Zauważmy
jednak: narrator, jak wyznaje nam w pierwszym rozdziale, zaczął kiedyś
zbierać materiały do książki „Dzień końca świata". Jego opowieść
czytamy w książce „Kocia kolebka", rzeczywiście o końcu świata
traktującej (choć koncepcja się narratorowi po drodze zmieniła, temat
pozostał ten sam). „Dzień końca świata" możemy więc w pewnym
stopniu traktować jako tytuł roboczy powieści (nie dlatego, żeby była
to prawda, żeby to był autentyczny tytuł roboczy dla Vonneguta, ale
dlatego, że sam Vonnegut, ustami narratora, sugeruje, iż był to tytuł
roboczy). Skąd to przejście: od „tytułu roboczego" "Dzień końca
świata" do tytułu „Kocia kolebka"? Zauważmy, że to wcale nie
fikcja i nie religie są w powieści odpowiedzialne za koniec świata. Jeżeli
więc założymy, że tytuł powieści ma jakiś związek z „tytułem
roboczym" (piszę to w cudzysłowiu, ponieważ jest to tytuł roboczy
przede wszystkim dla narratora), to najprościej ten związek wyjaśnić w ten sposób, że „kolebka" to przyczyna katastrofy z końca książki. A skoro tak, to tłumaczenie „Kocia kołyska" jest nietrafione. [ 3 ] Z drugiej strony można argumentować, że to przesunięcie do pewnego
stopnia równoważy inną informację, czy właściwie równoważy fakt, że w polskich wydaniach tę inną informację opuszczono. Mianowicie na końcu
rozdziału 83 podana zostaje informacja, że do karassu narratora należał
pewien były esesman. Skoro w polskim tłumaczeniu tej wzmianki nie ma, można
przyjąć, że podana na początku książki informacja, że członkami
karassu mogą być osobniki antypatyczne, w jakimś stopniu ową brakującą
informację zastępuje. Jednak lepiej byłoby mieć i wierniejsze tłumaczenie
wiersza, i przywrócone zdanie rozdziału 83. [ 4 ] Zdanie to w wydaniu Zyska różni się od cytowanego tym, że ma
„Wszechmogącego" dużą literą, co jest wierniejsze oryginałowi, ale
nie ma związku z naszymi rozważaniami. [ 5 ] Proponowane przeze mnie w recenzji tłumaczenia zdań nie zawsze są mojego
autorstwa; bardzo często są wynikiem mojej współpracy z Pawłem Sowiźrałem. [ 6 ] Słownik Webstera dość podobny w treści do tego mojego znaleźć można
na Internecie pod adresem: www.m-w.com. [ 8 ] Posiadane przeze mnie wydanie komunistyczne ma tutaj inny podział na
akapity niż wydanie Zyska i Da Capo. Nie wpływa to jednak na niniejsze
rozważania. [ 9 ] Jeśli mój Czytelnik jest akurat fanem wierności i nie do końca zgadza się z tym, by „frontier" („pogranicze") tłumaczyć jako „Dziki Zachód",
to chciałbym go poinformować, że prezentowane powyżej dokładniejsze tłumaczenie
tego zdania („Musi to mieć coś wspólnego z pograniczem, którego już
nie ma") dzięki temu właśnie wyszło mi tak dobrze, że byłem świadom,
że może chodzić o Dziki Zachód. Wcale nie gwarantuję, że bez tłumaczenia
Lecha Jęczmyka, z samym tylko tekstem angielskim w ręce, bym się tego
domyślił. Płynie stąd taki wniosek, że nawet jeśli nie zgadzamy się z koncepcją tłumaczeń parafrazujących, to musimy przyznać, iż mogą być
one pomocą przy tworzeniu tłumaczeń wierniejszych. W związku z powyższym,
powtarzam, za „Dziki Zachód" musimy dać tłumaczeniu plus, nawet jeśli
nie zgadzamy się do końca z koncepcją przekładu. « Recenzje i krytyki (Publikacja: 30-07-2004 )
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 3542 |
|