|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
Czytelnia i książki » Recenzje i krytyki
Kołyska przewrócona [2] Autor tekstu: Michał Zimnicki
Wiersze i piosenki
Wiersze i piosenki są, jak na tekst rymowany, tłumaczone dość wiernie. O jednej
pisałem już szerzej, chciałbym jeszcze poruszyć temat dwóch innych.
Kiedy
na własny użytek i w celach treningowych tłumaczyłem fragmenty rzeczonej
powieści z Pawłem Sowiźrałem, miałem problem ze słowem „cray-dull",
pojawiającym się w piosence w rozdziale 5. Słowa tego nie było w żadnym słowniku,
zaś wyszukiwanie na Internecie dawało tylko znany mi już cytat ze znanej mi
już piosenki Vonneguta. Napisałem więc do Joanny Iwanickiej, studiującej w Stanach Zjednoczonych fanki Vonneguta (prowadzi ona serwis www.vonnegut.art.pl).
Ta wyjaśniła mi, że jest to po prostu słowo „cradle", znane mi już z tytułu, tylko zapisane nieprawidłowo, przypuszczalnie w tym celu, żeby
zasygnalizować inną wymowę. Piszę o tym, bo tak też przetłumaczył
polski tłumacz; domyślił się widać tego, do wyjaśnienia czego ja
potrzebowałem fanów zza oceanu. Chciałem
jeszcze poruszyć temat piosenki kończącej rozdział 119.
Cytuję
polskie tłumaczenie:
"Aż
kiedyś ten szalony świat dobiegnie kresu i na koniec
Bóg
poodbiera nam zabawki, które nam były pożyczone, I jeśli wtedy, w owym dniu, urągać Bogu zechcesz,
Bluźnij,
przeklinaj, rób, co chcesz — On tylko się uśmiechnie."
Początek
jest świetny, ale brakuje tego, że w oryginale Bóg zgodzi się z ludzką
krytyką:
"And if, on that sad day, you want to scold our God,
Why go right ahead and scold Him. He’ll just smile and nod."
W
dużej mierze korzystając z pomysłów mojego poprzednika, proponowałbym
następujące zakończenie:
"I
jeśli wtedy, w owym dniu, zwyzywać Boga zechcesz,
Czemu
nie, zrób to. On tylko przytaknie i się uśmiechnie."
Mimo
tej niedoróbki jasne jest dla mnie, że ktoś nad tłumaczeniem tej piosenki
solidnie się napracował, ewentualnie miał dużą praktykę.
Ad
2. Piękno tłumaczenia i tzw. klimat
Nastrój
tłumaczenia na początku jest marny i poprawia się po pewnym czasie, wraz z jakością tłumaczenia. I nie jest tak, że tłumacz mógłby się bronić
twierdząc, że po prostu postawił
na wierność i stąd brak dbałości o klimat; przeciwnie, bardzo często
strata nastroju następuje przez to właśnie, że tłumacz odrobinkę zmienia
tekst Vonneguta (tu coś dodaje, tam coś opuszcza, siam sensowną rozmowę
zmienia w absurd), nie wyczuwając tego, co w danym zdaniu o klimacie decydowało.
Nie
będę tutaj analizował wszystkich zdań książki, bo bym Cię, Czytelniku,
ze szczętem zanudził. Poprzestanę na przytoczeniu paru fragmentów przez tłumacza
schrzanionych i jednego fragmentu dobrze zrobionego.
Rozdział
1 (str. DC: 7, Z: 9)
Tu
przedstawia nam się narrator:
Oryginał: |
Tłumaczenie
Lecha Jęczmyka: |
"Call
me Jonah. My parents did, or nearly did. They called me John." |
"Możecie
nazywać mnie Jonaszem. Moi rodzice nazwali mnie bardzo podobnie, bo dali mi
na imię John." |
Jak
widać, tłumaczenie polskie omija tu istotny efekt oryginału; narrator chce
być nazywany Jonaszem, twierdzi, że tak go nazwali (albo „nazywali")
rodzice, ale po chwili przyznaje, że jednak rodzice go nazywali nie do końca
tak, tylko podobnie. Tłumaczenie wierniejsze brzmiałoby: „Nazywajcie mnie
Jonaszem. Tak nazwali mnie rodzice — no, prawie; nazwali mnie John."
Rozdział 4
(Str. DC: 10, Z: 12)
Tytuł
rozdziału czwartego brzmi w oryginale: „A Tentative Tangling of Tendrils". W polskim tłumaczeniu tytuł ten brzmi: „Pierwszy kontakt"; tłumaczowi nie
udało się więc przetłumaczyć tytułu rozdziału tak, by, jak w oryginale,
każdy wyraz tytułu polskiego zaczynał się na tę samą literę. Paweł Sowiźrał i ja wymyśliliśmy polski tytuł „Próbne plątanie pnącza" i, co
ciekawsze, jest to niemal dosłowne tłumaczenie tytułu angielskiego. Na korzyść
Lecha Jęczmyka należy jednak powiedzieć, że wymyślenie tego rozwiązania
zajęło nam bodaj pół godziny, choć teraz rzeczywiście wydaje się ono
oczywiste.
Rozdział
10
Rozdział
ten jest szczególnie słaby jeśli chodzi o zachowanie nastroju książki. Muszę
tu jednak z całą mocą podkreślić, że nie jest to rozdział reprezentatywny
dla tłumaczenia, jest to po prostu rozdział tak zły, że jego wady bardzo
prosto jest objaśnić.
Wiadomo,
że dla klimatu, przyciągania uwagi czytelnika ważne są skrajności: słowa w rodzaju „bardzo", „wielki" itp. [ 10 ].
Lech Jęczmyk te klimatotwórcze słowa w tym rozdziale opuszcza lub zmienia na
co innego: oto dr Breed, miast umówić się z bohaterem, jak w oryginale, na
„wczesny ranek następnego dnia", umawia się na „rano następnego
dnia". Podobnie dr Breed ma zawieźć bohatera do laboratorium, „ułatwiając
(...) w ten sposób wejście do silnie strzeżonego Laboratorium Badawczego",
polski tłumacz zaś zmienia „silnie strzeżone" (heavily-guarded) w „pilnie strzeżone". Jasne jest, że sformułowanie „silnie strzeżone"
sugeruje wielu ochroniarzy oraz wydumane alarmy i systemy bezpieczeństwa (jest
więc ważne dla tworzenia klimatu), „pilnie strzec" natomiast może i jedno
psisko.
„(...)
zarówno kurwa, koło której siadłem przy barze, jak i obsługujący mnie
barman chodzili do szkoły z Franklinem Hoenikkerem, dręczycielem owadów, średnim
dzieckiem i zaginionym synem słynnego uczonego." — zauważmy, że idealnym
zakończeniem zdania byłoby „zaginionym synem"; nie trzeba wyjaśniać
czyim, bo Hoenikkerowie są do tekstu powieści wprowadzani pojedynczo i trudno
się w nich pogubić. Wyobraźcie sobie Państwo, jak lektor w słuchowisku
radiowym powoli czyta ten tekst, robiąc pauzy po „owadów", po
„dzieckiem", podkreśla słowo „zaginionym" i kończy zdanie na
„synem". Wyszedłby naprawdę ładny efekt i fragment dobrego słuchowiska.
Zresztą możliwe, że będziecie Państwo mieli jeszcze lepszy ode mnie pomysł
na przeczytanie na głos tego tekstu, ale wtedy też pewnie Państwo
stwierdzicie, że „słynnego uczonego" w tym zdaniu zawadza. Ponieważ scena
dręczenia owadów przez Franka jest w powieści opisana wcześniej, wcześniej
jest również wyraźnie podana informacja, że Frank był średnim dzieckiem,
więc podanie tutaj informacji czyim Frank jest synem naprawdę nie jest do
niczego potrzebne; czytelnik/słuchacz doskonale Franka już w tym momencie
kojarzy. A jak jest w oryginale?
Ano tak: „the whore next to me at the bar and the bartender serving me had
both gone to high school with Franklin Hoenikker, the bug tormentor, the middle
child, the missing son." Czyli w oryginale „the
missing son" stanowi właśnie takie dramatyczne zakończenie zdania,
natomiast to przeszkadzające objaśnienie, że chodzi o syna słynnego uczonego
jest dodatkiem polskiego tłumacza.
„Kurwa,
która przedstawiła mi się jako Sandra, zaofiarowała mi rozkosze (...)" -
powinno być "zaoferowała"; ofiarować można coś za darmo, względnie w zamian za opiekę jakiegoś bóstwa, Sandra natomiast przypuszczalnie chciała
owe rozkosze wymienić na walutę. W oryginale jest „offered me delights".
Sandra
opowiada, że w jej szkole klasy wybierały sobie barwy, które nosiły z dumą
aż do ukończenia szkoły. Tu w polskiej wersji występuje następujący
dialog:
"-
Jaki kolor wybraliście — spytałem.
-
Pomarańczowo-czarny."
Pytanie,
jak wygląda kolor pomarańczowo-czarny? W oryginale bohater pyta o kolory (może
być ich więc kilka), na co Sandra odpowiada, że pomarańczowy i czarny („Orange
and black"). To jest właśnie ten zapowiedziany wcześniej przypadek, w którym
tłumacz bezsprzecznie sensowną w oryginale rozmowę zmienia w absurd.
Wydaje
mi się, że nie są to jeszcze wszystkie miejsca, w których tłumacz — w krótszym
niż dwie strony rozdziale 10 — gubi nastrój książki. Nie chciałbym zostać
źle zrozumiany: nie twierdzę wcale, że to, by tłumacz dokładnie oddał
nastrój oryginału jest bardzo ważne — tłumacz wszak musi jeszcze skupić
się na sensie powieści czy filmu, a jest tylko człowiekiem i często po
prostu nie jest w stanie zrobić wszystkiego — ale ten rozdział polskiego tłumaczenia
jest, jeśli chodzi o nastrój, po prostu bardzo słaby.
Rozdział
12 (DC: str. 25, Z: 28-29)
W
oryginale mamy tu do czynienia z barmanem, który miał nos jak truskawka, która
wygrała nagrodę na konkursie hodowców. Tłumacz jednak przetłumaczył „nos
miał niczym eksportowa truskawka", co dzisiaj nie jest już śmieszne. Czyżby
za komuny nie było konkursów hodowców truskawek?
Tenże
barman o dziwnym nosie powtarza często w swojej wypowiedzi słowo „fugging",
co jest przekręceniem (być może wynikającym z dialektu) słowa „fucking". W wersji polskiej ów barman bez przerwy ubarwia swą wypowiedź słowem
„pieprzony", co nie jest ani w połowie tak zabawne, jak w wersji
angielskiej słowo „fugging". A szkoda, bo dałoby się osiągnąć ciekawe
efekty humorystyczne, jak na przykład w następującym fragmencie: „Chorelni
ludzie, którzy tu przychodzą, też się nie zmieniają, ani to chorelne miasto
na zewnątrz. W dniu, w którym chorelna bomba Hoenikkera została zrzucona na
Japończyków, przyszedł tu włóczęga i próbował wybłagać drinka." W tłumaczeniu
Lecha Jęczmyka brzmi to znacznie mniej zabawnie:
„Nigdy
nie zmienią pieprzonych klientów ani tego pieprzonego miasteczka. W dniu, w którym
zrzucili na Japończyków pieprzoną bombę tego Hoenikkera, przyszedł jakiś
obdartus i próbował wycyganić drinka."
A
wystarczyło zmienić zbyt dosadnych „pieprzonych" na — na przykład -
piprznych:
„Nigdy
nie zmienią piprznych klientów ani tego piprznego miasteczka. W dniu, w którym
zrzucili na Japończyków piprzną bombę tego Hoenikkera, przyszedł jakiś
obdartus i próbował wycyganić drinka."
i
już tekst staje się jakiś zabawniejszy.
Trzeba
jednak przyznać, że choć Lech Jęczmyk nie postarał przy sposobie mówienia
barmana, to w dalszej części książki udało mu się stworzyć całkiem
ciekawy dialekt San Lorenzo, który przewija się przez dużą część książki i choćby dlatego jest ważniejszy niż dialekt barmana.
Rozdział
53 (Str. DC: 92-93, Z: 98-100)
Tutaj
dla odmiany powiem, że jest to dość rozdział dość nastrojowo przetłumaczony.
Nie wdając się w dywagacje przytoczę tylko fragmencik:
"Angela
zachęcała mnie do obejrzenia wszystkich zdjęć.
-
Trudno w to uwierzyć, ale to ja — powiedziała, pokazując mi podlotka
wzrostu sześciu stóp. Fotografia przedstawiała ją z klarnetem w ręku, w mundurku szkolnej orkiestry. Włosy miała ukryte pod kapeluszem, również należącym
do stroju. Uśmiechała się dobrym, nieśmiałym uśmiechem."
Podoba
mi się na przykład „podlotek wzrostu sześciu stóp" (świetnie
skonstruowany, ja pewnie próbowałbym jakoś „podlotka o wzroście sześć stóp"
czy „podlotka mającego sześć stóp wzrostu". Podoba mi się to, że tłumacz
nie zląkł się tego „dobrego (...) uśmiechu", nie szukał jakichś
bliskoznacznych idiomów, i to, że zamienił „dobrym" i „nieśmiałym"
miejscami (w oryginale jest „shy good cheer"). I inne rzeczy też mi się
podobają. Aż trudno uwierzyć, taki malutki fragment, a tyle szczególików
cieszy umysł.
Wiersze i piosenki
Wiersze i piosenki są dość nastrojowe, i do tego — co było już podkreślane -
dość wierne. Niewątpliwie stanowią ozdobę tego tłumaczenia.
Ad.
3 Ocenzurowane fragmenty
Ponieważ
tłumaczenie Lecha Jęczmyka dokonane zostało za komuny, niektóre kwestie
zostały zatuszowane, bądź zmienione w aluzje. Nie wiem, czy tych zmian dokonał
jakiś cenzor, czy też przewidująco zrobił to sam tłumacz.
Rozdział
8 (Str. DC 20-21, Z: 23)
W
oryginale mamy tu opowieść o pewnej ukraińskiej tancerce, która (jak się
dowiemy dużo później) ukradła jednemu z bohaterów coś wartościowego.
Niestety w polskim tłumaczeniu, jako się rzekło, wydanym po raz pierwszy za
komuny, fragmenty mówiące o narodowości tancerki (która jest szpiegiem i złodziejką)
zostały ocenzurowane:
Tekst
angielski: „Zinka was a Ukrainian midget, a dancer with the Borzoi Dance
Company".
Tekst
polski: „Zinka była liliputką, tancerką z zespołu Wielobarwnego Baletu."
Jak
widać, usunięto informację, iż Zinka była ukraińską liliputką.
Poza tym nazwę grupy przetłumaczono na „Wielobarwny balet" a dosłowne tłumaczenie
winno brzmieć „chart rosyjski" [ 11 ].
Choć tu trudno zaprzeczyć, że za komuny „wielobarwny balet" pewnie i tak
ze Związkiem Radzieckim się kojarzył i ówczesnym czytelnikom sugerował w wystarczającym stopniu, że Zinka pochodziła z ZSRR. Niestety, dla ludzi
czytających wydawane obecnie wznowienie tego tłumaczenia może to nie być aż
tak jasne, poza tym ówcześni czytelnicy byli często świadomi, że czytane
przez nich książki były już po ingerencji cenzury (więc aluzja starczała
im za informację), natomiast człowiek kupujący dziś książkę w księgarni — a nie w antykwariacie — najczęściej sądzi, że czyta dokładnie to, co
po angielsku napisał Vonnegut.
Dalej
(ta sama strona) Zinka zgłosiła się do „swojej ambasady" zamiast, jak w oryginale, do „rosyjskiej ambasady". Oszczędzając Czytelnikowi listę
miejsc, gdzie fragmenty dotyczące narodowości Zinki zostały w tłumaczeniu
zniekształcone [ 12 ], muszę jednak przedstawić
te aluzje, które w polskim tekście ocalały, stawiają one bowiem tłumacza w korzystnym świetle. Ocalała mianowicie następująca wzmianka w rozdziale 8:
„Cała historia dostała się na łamy prasy, kiedy mała Zinka poprosiła o azyl polityczny w Stanach Zjednoczonych" i wzmianka ta w czasach komuny (czyli w czasie powstawania przekładu) niewątpliwie silnie sugerowała, iż Zinka
jest z Układu Warszawskiego. Podobnie, w tym samym rozdziale, w którym jedna z postaci stwierdza, że Zinka ukradła lód-9, podana też zostaje informacja, że
lód-9 trafił w ręce ZSRR.
Uważam,
że tłumacz dokonał tu wyboru właściwego: usunięte zostały wszelkie
informacje o narodowości Zinki, do których przyczepić się mógł cenzor,
pozostały natomiast aluzje, czytelne dla uważnego czytelnika. Być może był
to jedyny sposób na ocalenie tego wątku w polskiej wersji powieści.
Nie
zmienia to jednak faktu, że to, co w oryginale angielskim napisane zostało
otwartym tekstem, w wydaniu polskim zepchnięte zostało do aluzji.
Rozdział
102 (Str. DC: 177, Z: 188)
Z
listy „wrogów wolności" w polskiej edycji wykasowano nazwiska Józka
Stalina (ang. „Joe Stalin"), Fidela Castro, Karla Marxa i Mao. Do Stalina
pozostawiono aluzję (jest nazwany „generalissimusem"), dziś już chyba
niezrozumiałą. Sytuacja jest trochę lepsza w edycji Zyska, gdzie przywrócono
Marxa i Mao. Jest dość oczywistym, że takich opuszczeń dopuszczano się w egzemplarzach wydanych za komuny, ale w dzisiejszych wznowieniach takie rzeczy
powinno się poprawiać...
Aha,
znów bronić będę tłumacza: niewykluczone, że za komuny, kiedy powstawał
przekład, za listę zawierającą i Stalina i Mao starczało znajdujące się w polskiej wersji stwierdzenie „Zgromadzili tam prawie wszystkich wrogów wolności".
Podsumowanie
Od
razu mówię, że nie wiem, jak tłumaczenie ma się na tle polskiego standartu.
Jak sądzę, bym mógł dać odpowiedź na to pytanie, musiałbym przeanalizować
tłumaczenie przynajmniej kilku książek choć w przybliżeniu tak dokładnie,
jak to zrobiłem z tłumaczeniem „Kociej kolebki". Tym bardziej nie jestem w stanie porównywać jakości tego tłumaczenia z jakością innych tłumaczeń
sprzed 30 lat. Nie mogę więc orzec, czy Lech Jęczmyk spisał się tu lepiej,
czy też gorzej, niż inni przedstawiciele jego zawodu.
Na
pewno istnieje wiele rzeczy usprawiedliwiających tłumacza: brak dobrych słowników,
niedostępność porządnych encyklopedii, w których można by to i owo
sprawdzić, mała dostępność literatury angielskiej w ogóle (a na czymś
przecież trzeba ćwiczyć).
Nie
mówmy więc o ocenie tłumacza. Natomiast jeśli chodzi o jakość przekładu:
nie powinno być tak, by stworzony przez autora i umieszczony w powieści światopogląd
został przez tłumacza wykrzywiony. W polskim tłumaczeniu zaś:
-
sensowne zdanie z Księgi Bokonona znajdujące się w motcie zostało zamienione w absurd lub szyderstwo (zależy od interpretacji);
— karass, jedna z bokononistycznych koncepcji, zostaje na początku książki
odarta z mistycyzmu poprzez dodanie stwierdzenia, iż jej członkami mogą być:
„Mędrek, przygłup, pracuś, leń";
-
wypowiedź Bokonona o niezdolności człowieka do pełnego poznania zostaje
zmieniona w wypowiedź o niemożności poznania w ogóle. Wypowiedź
teoretycznie tyczyła się tylko, przypominam, odkrywania karassu i odkrywania
zadania przed tym karassem stawianego, ale w praktyce oznacza to, że owa
wypowiedź dotyczy mnóstwa rzeczy, aż po odkrywanie sensu swego życia włącznie;
-
metaforyczne porównanie, występujące w bokononizmie, splatających się życiorysów
do splatania się roślin tłumacz zmienił w porównanie absurdalne, tym samym
czyniąc bokononizm miej poetyckim, a za to bardziej bzdurnym;
-
rytuał bokononistyczny, pomagający zrozumieć wartość życia, zostaje
przekrzywiony i odarty z sensu i emocji.
Do
tego w polskim tłumaczeniu obecna w oryginale i dla oryginału ważna opozycja
religia-nauka zmieniona zostaje w opozycję religia-wiedza.
Zdaję
sobie sprawę, że większość ważniejszych błędów dotyczy jednego tylko
zagadnienia — bokononizmu — co wprawdzie tłumacza w jakimś stopniu broni
(jedno zagadnienie przełożył słabo, z innymi poradził sobie lepiej), ale
nie zmienia to faktu, że jest to jedno z ważniejszych zagadnień książki. Do
tego dochodzi m.in. kwestia tytułu (w tym usuwanie z tekstu słowa „kołysać" i dodawanie słowa „kołyska" w innym miejscu), a także wykrzywianie zdania o tym, gdzie należy szukać miłości. Tak więc błędy, wpływające na sens i interpretację książki, występują moim zdaniem w zbyt dużej ilości, by
przekład ten umożliwił głębsze niż powierzchowne rozumienie powieści.
Jeśli
zaś chodzi o nastrój to często się on gubi, są jednak fragmenty zrobione
pod tym względem przyzwoicie lub naprawdę dobrze.
Czy
polski przekład da się jednak — pomimo jego dużych odstępstw od oryginału — do czegoś wykorzystać? Sądzę, że może się przydać, jeśli będzie
powstawał nowy przekład; tłumacz musi tylko nauczyć się rozpoznawać, w których
miejscach Lech Jęczmyk czegoś się domyślił, a w których coś najzupełniej w świecie zmyślił. Z pewną niechęcią wyznaję — dla dobra kolejnych
polskich wydań „Kociej kolebki" — że tłumaczenie Lecha Jęczmyka mi
akurat pomogło w znalezieniu błędów w moich próbkach. Wracając do kwestii
możliwych zastosowań obecnego tłumaczenia: w jakimś stopniu dałoby się także
czytać polski przekład pomagając sobie niniejszą recenzją, ale nie o wszystkich błędach napisałem, zresztą nie czytałem polskiego tłumaczenia w całości. Można też spróbować nadać wartość temu tłumaczeniu poprzez
dokonanie rewizji; biorąc pod uwagę, że większe odstępstwa od oryginału
wcale nie są takie częste — co, mam nadzieję, było do pewnego stopnia w mojej recenzji widoczne — również może to dać wcale niezłe rezultaty. Sam
natomiast nie jestem do końca pewien, czy lepszy byłby zupełnie nowy przekład,
czy też dokonanie rewizji.
Natomiast
czytanie samego tłumaczenia Lecha Jęczmyka — w takiej formie, w jakiej jest
ono obecnie wydawane — w celu poznania rzeczonej książki Vonneguta po prostu
nie ma sensu.
Zapytać
można, dlaczego ja, jako tłumacz bądź co bądź nieopierzony, i jako człowiek
niewątpliwie omylny, uznałem że mam prawo atakować robotę innego tłumacza?
Też zadawałem sobie to pytanie. Jednak gdy opiniotwórcza Gazeta Wyborcza uznała
powieść „Kocia kolebka" (tak, przepraszam, oni uznali „Kocią kołyskę")
za jedno z arcydzieł XX wieku (też ciekawe, który to przekład redaktorzy
„Gazety Wyborczej" czytali przed podjęciem werdyktu), doszedłem do
wniosku, że nie mogę już milczeć o wadach tego tłumaczenia.
1 2
Przypisy: [ 10 ] Ażeby pokazać, jak bardzo
taki efekt jest w stanie wpłynąć na odbiór tekstu przytoczę fragment
Księgi Genesis w trzech tłumaczeniach na polski:
Biblia Warszawska
(protestancka):
"Do kobiety zaś rzekł: pomnożę dolegliwości
brzemienności twojej, w bólach będziesz rodziła dzieci (...)"
Biblia Poznańska
(katolicka):
"A do kobiety [Bóg] rzekł: — Pomnożę po
wielokroć cierpienie twych brzemienności. W boleściach będziesz
dzieci rodziła, (...)"
Biblia
Warszawsko-Praska (parafrazujący przekład katolicki):
"Do niewiasty zaś
powiedział: Będziesz musiała znosić wiele cierpień i trudy twojej
brzemienności. W bólu będziesz rodziła potomstwo."
Prawda, że
takie słowa jak „wiele", „wielokroć" sprawiają na odbiorcy duże
wrażenie i wzmacniają wypowiedź? Chociaż, oczywiście, trzeba ich używać
umiejętnie... [ 11 ] Ponieważ rzeczywiście „chart rosyjski" to po polsku dość głupia
nazwa grupy tanecznej, osobiście proponowałbym przełożyć „Borzoi
Dance Company" na „Grupa Taneczna >>Kozak<<". [ 12 ] Na użytek redaktorów ewentualnych przyszłych wydań tego tłumaczenia
podaję poniżej w miarę pełną listę zmian. To, co w polskim wydaniu
zostało wycięte lub zmienione, zaznaczam kursywą. — Rozdział 8: "Zinka była ukraińską
liliputką" — Rozdział 8: "tancerką z zespołu "chart rosyjski" — Rozdział 8: "zgłosiła się
do rosyjskiej ambasady" — Rozdział 8: "Pewien wścibski
amerykański reporter w Moskwie" — Rozdział 58: "swojej
przyjaciółki Zinki, uroczej rosyjskiej tancerki-liliputki" — Rozdział 59: "Wiem, chodziło o jakąś rosyjską tancerkę" — Rozdział 109: "kupił
sobie tydzień na przylądku Cod ze swoją rosyjską liliputką!"
(tutaj „swoją" zdecydowanie trzeba skasować, nie ma tego w oryginale i psuje brzmienie). — Rozdział 110: Wycięte jedno
zdanie o tym, w jaki sposób ZSRS zdobyło lód-9. « Recenzje i krytyki (Publikacja: 30-07-2004 )
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 3543 |
|