|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
« Listy i opinie Moja przemiana Autor tekstu: Dezel
Mam 21 lat. I od długiego czasu zastanawiałem się nad swoją wiarą.
Chciałbym się podzielić moimi spostrzeżeniami i w miarę krótko opisać własną
przemianę w tej dziedzinie.
Od zawsze byłem chrześcijaninem wyznania rzymsko-katolickiego. Tak wychowała
mnie rodzina i w zasadzie społeczeństwo w którym dorastałem. Zawsze dość
mocno przejmowałem się morałami i zasadami przedstawianymi przez Kościół i starałem się przestrzegać je. Zawsze myślałem, że właśnie to sprawiło,
że jestem w miarę skromnym i jako tako ułożonym facetem. Przesiąknięty ideą
Bożego życia tak dotrwałem do czasu, aż zaczęły się studia, okres kiedy człowiek
zaczyna żyć naprawdę i poznawać prawdę o życiu. Od zawsze wierzyłem w to
co głosił Kościół i tego w zasadzie nie podważałem. Wszystko zaczęło się
kilka lat temu jak zacząłem się zastanawiać nad sensem swojego istnienia.
Doprowadziłem się tym do wewnętrznej depresji i braku motywacji robienia
czegokolwiek. Miałem wrażenie, że dopóki tego nie zrozumiem, nie będę w stanie normalnie funkcjonować. Poszukiwania zacząłem oczywiście w tym w co wierzyłem — Kościele,
Jezusie, Bogu, Piśmie Świętym. Potem żałowałem, że się za to zabrałem,
bo to tylko pogorszyło sprawę. Dopiero jak po kilku latach studiowania — w wolnych chwilach — własnej wiary, zrozumiałem jak wielu ludzi w wielu
religiach nie wie nawet w co wierzy, co wyznaje! Wychowany tak a nie inaczej, za
oczywistość uznawałem istnienie Boga, naukę o Jezusie itd. Po
przestudiowaniu sporej wiedzy na ten temat doszedłem do wniosku, że jestem skończonym
kretynem! Że wierzę w coś co jest równe z opowieścią o Misiu Puchatku.
Dochodziłem do tego przez 3 lata równocześnie poznając prawdę o życiu, które w końcu prowadziłem sam, bez opieki rodziców, mając czas na poznanie wielu
spraw.
Cały błąd wiary, którą wyznawałem polegał na tym, że w zasadzie ona
nic nie tłumaczyła a jedynie przykazywała ślepo wierzyć. Okazuje się, że
nic w co wierzę nie jest pewne nawet w 70%. To, że Jezus był faktycznie Synem
Bożym a Maryja dziewicą, itd. Że, wiele zasad kościoła nie było nawet
tworzonych na podstawie nauk Jezusa, a jedynie były one wymysłem Kościoła,
który tworzył je dla lepszej kontroli wiernych. Stary Testament, w który
nigdy się nie zagłębiałem, wygląda jak Nakaz Boga-Tyrana a nie Boga
dobrego. Poza tym jest mnóstwo miejsc w tym wszystkim, gdzie jest totalna
niezgodność, rzekłbym że nawet mają więcej wyobraźni ludzie którzy tworzą
filmy science fiction od tych, którzy napisali to na czym opiera się
moja wiara.
Nie chcę się nad tym rozwodzić, powiem tyle, że wystarczą dwa tygodnie,
jak się wie, gdzie szukać odpowiedzi na pytania, by wiara w jakąkolwiek
religię padła w gruzach. Ważną rzeczą, która mnie irytuje w katolicyzmie
jest to, że traktują życie jak jakiś stan przejściowy w którym trzeba
cierpieć, by osiągnąć szczęście. Moim zdaniem wynika to tylko z tego że
człowiek jest zbyt tępy by je osiągnąć od razu tu i teraz. Sam skłoniłem
się do przemyśleń, i to głębokich, w momencie, gdy doszło do mnie, że
zmarnuję sobie życie wierząc w dyrdymały. Rozciągnąłem poszukiwania na
psychologie, działanie umysłu i wiele innych dziedzin. Minęło pół roku a ja nie wierze już w żadną religię. Jestem dalej chrześcijaninem, ale tylko
ze względu na tradycję. Jak należenie do grupy sportowej. Nie powiedziałem
moim rodzicom co sądzę na temat tego, w co wierzą. Jest to wynikiem moich
przemyśleń i nie będę nikogo do tego zmuszał.
Wszystko zaczęło się od tego, że spostrzegłem, że im częściej
przestrzegam zasad moralnych, które miałem wpojone, tym bardziej krzywdzę
ludzi i nie zdaję sobie z tego nawet sprawy. Zobaczyłem, że mimo mojej
wielkiej miłości do Boga i Jezusa i całej tej oprawki wiary, ja nie potrafię
kochać ludzi, zasady wiary są dla mnie ważniejsze od ludzi ludzkich uczuć. W momencie jak zraniłem nieumyślnie najbliższą mi osobę, stwierdziłem, że
coś tu jest nie tak. Kościół powie — to sprawdzian twojej wiary, musisz
wytrwać. Nigdy nie brakowało mi odwagi, postanowiłem postawić wszystko na
jedną kartę. Było to cholernie trudne. Wyzbycie się wiary we wszystko co
wierzyłem, najpierw była walka z sumieniem — to było straszne. Tu ujrzałem
jak wielką ma siłę to uczucie-sumienie i jaką wielką bronią jest w rękach
innych ludzi, władzy, w kontroli pojedynczych jednostek. To było
najtrudniejsze co mnie w życiu spotkało — wyprzeć się wiary. Poczułem się
bardzo samotny. Nie miałem na kogo zwalić winy za wszystko, nie miałem już
kogo prosić o pomoc. Wyczyściłem swój umysł do zera z wszelkich przekonać i przywiązań. Dopiero po trzech miesiącach sumienie przestało mnie dręczyć.
Zrozumiałem, że wszystko co damy sobie wpoić przez ludzi jest jak narkotyk,
bardzo trudno się tego wyzbyć. Mi się to udało. Zrobiłem to, co Kościół
uważa za złe, czyli przestałem słuchać "ich" Boga a zacząłem słuchać
siebie. Zrozumiałem, że tak naprawdę gdyby pominąć wszystkie bajki wymyślone o Bogu, dające pocieszenia istotom ludzkim, które tak bardzo pragną mieć
zapewnienie o sensie istnienia, to tak naprawdę nie wiemy nic.
Zrozumiałem, że ponad wszystko Bóg nie jest poznawalny, niepoznawalny
przynajmniej drogą logicznego myślenia czy umysłowych procesów. Boga można
zrozumieć i poznać tylko poprzez tzw. oświecenie. Nie da się tego osiągnąć
żyjąc w fałszywych przekonaniach własnej wiary. Bo wtedy wszystko się
przepuszcza przez jej filtr. Mając czysty umysł jest się otwartym na prawdę,
to jest warunek poznania jej. W obecnej chwili wierze tylko w Boga! i jest to
tylko słowo dla mnie wiele nie znaczące, które ułatwia mojemu umysłowi uświadomienie
jego istnienia. Bóg jest dla mnie bez formy, jest dla mnie nie poznany, nie
jest dla mnie czymś konkretnym, on po prostu jest gdzieś jakoś, po coś, mam
poczucie jego istnienia i że jestem jego częścią, ale nic o nim nie wiem.
Zauważyłem że im bardziej poznaję siebie, tym bardziej poznaję Boga, więc
muszę być jego częścią, ale tego też nie jestem pewien.
Ale tak naprawdę jakie to ma znaczenie?! Największe zrozumienie istoty życia
dotarło do mnie w chwili w której poczułem miłość odwzajemnioną od
drugiej osoby. To była pierwsza chwila w moim życiu w której przestało się
liczyć znalezienie sensu istnienia. Ból niewiedzy przestał mi doskwierać.
Wiadomo, że nie trwało to wiecznie, ale zrozumiałem, że są chwile w życiu
człowieka, w których liczy się tylko to, co robię i czuje w danej chwili i nic poza tym nie ma znaczenia. Sens, Bóg — wszystko to nie ma znaczenia, bo
sami tym jesteśmy — sensem, Bogiem. Może na tym polega równość każdego człowieka,
skoro każdy jest częścią Boga, nikt nie jest gorszy. Jezus mógł być zwykłym
gościem, który to po prostu rozumiał.
Wszelka wiara rozgranicza zło od dobra. Ale tak naprawdę tego
rozgraniczenia nie ma; wszystko ma w sobie potencjał dobra i zła. Bóg tak
samo nie jest ani dobry ani zły… on po prostu jest. Jeśli coś jest złe
(powiedzmy, że jest wtedy grzechem), to jest złe w oczach społeczeństwa, a nie jest powiedziane, że to faktycznie jest złe. Młotek może być dobry, bo
zbuduję nim dom, ale mogę nim też zabić. Wszystko ma potencjał bycia dobrym
lub złym, na tym polega nieskrępowana wolność. Każdy człowiek jest wolny,
sam decyduje jaki chce być.
Wszystkie zasady, cały sens istnienia, całe zrozumienie jest w nas samych,
wszystko czego nam potrzeba, cała prawda o życiu, jest w nas i nas kieruje czy
to sumieniem, czy to intuicją, czy to uczuciami, tyle że to wszystko od
urodzenia jest zniekształcane przez ludzi i potem człowiek nie wie, po co żyje i jest nieszczęśliwy i zawsze ma miliony pytań o własną egzystencję. I każdy
szuka odpowiedzi w księgach, słowach, logicznym myśleniu, które pochodzi skąd?
Od innych ludzi. Trzeba spojrzeć w siebie a nie szukać obok. Ale wcześniej
wymazać umysł z wszelkich ograniczeń. Ja tak zrobiłem i stałem się lepszym
człowiekiem. Dostrzegam wiele dobra jakie niechcący daję. Jestem bardziej
otwarty. Mimo, że cały czas niszczę jeszcze w sobie pozostałości bzdur mi
wpojonych. Czuję, że z dnia na dzień czuje się coraz bardziej szczęśliwy,
przestałem się bać śmierci, wiem co ma dla mnie sens i rozumiem istotę
istnienia mimo, że nie potrafię tego słownie wyjaśnić. Odrzucając wszelkie
ograniczenia psychiczne zaczyna się dostrzegać prawdę o życiu, ale trzeba się
najpierw zebrać na usunięcie ograniczeń a to wymaga czasu, poszukiwań,
zrozumienia, cierpienia, wzięcia odpowiedzialności za siebie, przeciwstawienia
się "mądrościom" ludzi nawet ci najbliższych. Pozostania samotną
wyspą w świecie o którym nic się nie wie. Jest to na początku straszny ból! i cierpienie! po pewnym czasie przychodzi wręcz ekstaza zrozumienia i poczucie
totalnej nieskrępowanej wolności i samoświadomość tego co "dobre" a co "złe", przychodzi umiejętność samorealizacji i spełnienia się!
Wszystko to, czego żadna religia nie może dać… czysty umysł daje prawdę.
Tylko dziecko cieszy się życiem i jest szczęśliwe z wszystkiego i nie pyta o sens istnienia. Staje się dopiero ponurakiem i niezdolnym do spełnienia się człowiekiem w momencie jak otoczenie wpajać zaczyna mu różne "odwieczne
prawdy". Nie wiem czemu mówią, że człowiek z wiekiem jest mądrzejszy.
Moim zdaniem staje się głupszy...
« Listy i opinie (Publikacja: 19-12-2004 )
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 3822 |
|