Ludzie, cytaty » Voltaire » Fragmenty dzieł » Kandyd
Jak Kandyd spotkał swego dawnego mistrza filozofii Autor tekstu: Wolter
Kandyd, bardziej jeszcze przejęty współczuciem niż grozą oddał przeraźliwemu nędzarzowi dwa floreny poczciwego anabaptysty. Widmo popatrzyło nań uważnie, zalało się łzami i padło mu na szyję.
Kandyd cofnął się przerażony.
— Ach! — rzekł nędzarz do drugiego nędzarza, nie poznajesz już swego drogiego Panglossa? — Co słyszę, to ty, ukochany mistrzu? ty, w tym okrutnym stanie ! cóż za nieszczęście cię spotkało? czemu nie jesteś już w najpiękniejszym z zamków? co sie stało z panną Kunegundą, perłą dziewic, arcytworem przyrody?
— Słabo mi — rzekł Pangloss.
Natychmiast Kandyd zawiódł go do domu anabaptysty, gdzie dał mu kawałek chleba; kiedy zaś Pangloss pokrzepił się nieco:
— I cóż — spytał — Kunegunda?
— Umarła — odparł tamten.
Słysząc to, Kandyd zemdlał: przyjaciel ocucił go trochą lichego octu, który znalazł się przypadkiem w izbie. Kandyd otworzył oczy:
— Kunegunda umarła! Och, najlepszy ze światów, gdzieżeś jest? Ale z czego umarła? czyżby z tego, iż widziała jak ojciec jej wygania mnie z zamku nogą
— Nie, rzekł Pangloss, rozpruli jej brzuch żołnierza bułgarscy, nagwałciwszy się jej wprzód ile wlazło; roztrzaskali głowę baronowi, który chciał jej bronić; baronową pokrajali na kawałki; mego biednego pupila spotkał los podobny jak siostrę; co się zaś tyczy zamku, nie pozostał ani kamień na kamieniu, ani
jedna stodoła, ani baran, ani kaczka, ani drzewo. Ale pomszczono nas wspaniale, Abarowie bowiem uczynili toż samo w sąsiednim zamku, należącym
do szlachcica bułgarskiego.
Słysząc to, Kandyd ponownie zemdlał; następnie, przyszedłszy do siebie i powiedziawszy wszystko co miał do powiedzenia, zapytał o przyczynę i skutek i o wystarczającą rację, która doprowadziła Panglossa do tak żałosnego stanu.
— Niestety — rzekł tamten — miłość: miłość, pocieszycielka rodzaju ludzkiego, zachowawczyni świata, dusza wszystkich czujących istot, tkliwa miłość.
— Ach — rzekł Kandyd — poznałem i ja tę miłość, ową władczynię serc, duszę naszej duszy;
przyniosła mi tylko jednego całusa i dwadzieścia kopniaków w siedzenie. W jaki sposób ta piękna przyczyna mogła sprawić w tobie tak żałosny
smutek?
Pangloss odparł w tych słowach:
— O, drogi Kandydzie! znałeś Pakitę, subretkę dostojnej baronowej: zakosztowałem w jej ramionach słodyczy raju; ale stały się one źródłem piekielnych mąk, które mnie oto trawią: była nimi skażona do szpiku; może umarła od nich! Pakita otrzymała ten podarek od uczonego franciszkanina, który dotarł aż do źródła, miał go bowiem od starej hrabiny, która otrzymała go od kapitana kawalerii, który zawdzięczał go margrabinie, która dostała go od pazia, który otrzymał go od jezuity, który w czas swego nowicjatu, posiadł go w prostej linii od jednego z towarzyszów Krzysztofa Kolumba. Co do mnie, nie udzielę go już nikomu, bo umieram.
— O Panglossie! — wykrzyknął Kandyd — cóż za osobliwa genealogia! Zali nie diabeł był jej protoplastą?
— Wcale nie — odparł ów wielki człowiek — była to rzecz nieodzowna na najlepszym ze światów, składnik konieczny; gdyby Kolumb nie nabył na Wyspie Ameryckiej tej choroby, która zatruwa źródło płodzenia, udaremniając samo płodzenie, i która jest najoczywiściej sprzeczna z wielkim celem przyrody, nie mielibyśmy ani czekolady, ani koszenili; a trzeba jeszcze zauważyć, że, do dziś na kontynencie, choroba ta jest naszą specjalnością jak spory teologiczne. Turcy, Indianie, Persowie, Chińczycy, Syjamczycy, Japończycy nie znają jej jeszcze: ale istnieje
wystarczająca racja, aby ją poznali z kolei w ciągu następnych wieków. Na razie, uczyniła ona cudowne postępy wśród nas, a zwłaszcza w owych armiach złożonych z poczciwych, dobrze wytresowanych rekrutów, które
rozstrzygają o losach państw. Można stwierdzić stanowczo, iż, kiedy trzydzieści tysięcy ludzi walczy, w regularnej bitwie, przeciw drugiej armii tej samej
siły, po każdej stronie znajduje się około dwudziestu tysięcy dotkniętych francą.
— To cudowne — rzekł Kandyd — ale trzeba się leczyć, mistrzu.
— W jaki sposób? odparł Pangloss — nie mam ani szeląga, mój przyjacielu: na całej zaś powierzchni kuli ziemskiej, nikt ci nie puści krwi ani nie wsunie lewatywy, o ile mu nie zapłacisz, albo o ile ktoś inny nie zechce zapłacić za
ciebie.
Te ostatnie słowa zrodziły w Kandydzie postanowienie: rzucił się do nóg miłosiernego Jakuba i odmalował tak wzruszająco stan przyjaciela, iż poczciwiec nie zawahał się przygarnąć doktora Panglossa; dał go leczyć swoim kosztem. Dzięki kuracji, Pangloss postradał tylko jedno oko i jedno ucho. Pisał dobrze, i doskonale znał
arytmetykę.
Anabaptysta Jakub powierzył mu prowadzenie ksiąg. Po upływie dwóch miesięcy, zmuszony udać się do Lizbony w sprawach handlowych, zabrał na okręt obu filozofów. Pangloss wytłumaczył mu jako wszystko w świecie dzieje się możliwie najlepiej. Jakub nie był tego zdania.
— Musieli ludzie — rzekł — zepsuć cokolwiek naturę; nie urodzili się wszak wilkami, a stali się wilkami. Bóg nie dał im armat
dwudziestego czwartego kalibru, ani bagnetów, oni zaś sporządzili sobie bagnety i armaty, aby się uśmiercać wzajem.
Mógłbym przytoczyć również bankructwa, oraz trybunały, które zagarniają mienie bankrutów, aby zeń wyzuć wierzycieli.
— Wszystko to jest nieodzowne — odparł jednooki doktor — niedole poszczególne składają się na powszechne dobro; tym samym, im więcej jest nieszczęść poszczególnych, tym bardziej całość jest
dobra.
Gdy tak rozumował, ściemniło się, wiatry zadęły ze wszystkich stron naraz i, tuż pod samym portem, okręt stał się igraszką najstraszliwszej burzy. [as]
« Kandyd (Publikacja: 01-09-2002 Ostatnia zmiana: 06-10-2004)
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 384 |