|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
« Prawo Strzeżmy się paraliżu legislacyjnego [3] Autor tekstu: Mirosław Soroka
Restrukturyzacja szkolnictwa
Dwa lata temu, na pierwszej konferencji poświęconej
poszukiwaniu modelu szkoły wyższej, mówiłem „O absolutnej konieczności
restrukturyzacji szkolnictwa, zwłaszcza wyższego, i nauki", a w ramach tego
wykładu, a następnie w dyskusji, omawiałem problem konieczności zmiany
regulacji prawnych dotyczących dokumentów i dokumentacji studiów. Zobowiązałem
się wówczas wobec słuchaczy (wśród których byli wysokiej rangi
przedstawicieli MEN i parlamentarzyści) do tego, że napiszę memoriał w tej
sprawie do ministra edukacji narodowej, do którego ustawa delegowała stosowne
uprawnienia. Dotrzymałem słowa. Zrobiłem to tylko dla Was, uczestników tej konferencji i dla wszystkich PT studentów. Moje dotychczasowe doświadczenia w tej materii są
jak najgorsze. Przez ponad 15 lat w imieniu własnym, a także w imieniu
rozmaitych gremiów, wysyłałem podobne memoriały wszystkim, bez wyjątku,
„właściwym" ministrom. Bez skutku. Również i tym razem ministerstwo nie
podjęło na ten temat dyskusji, mimo złożonej publicznie obietnicy. Pani
Minister nawet nie odpowiedziała na mój list i memoriał, co narusza dobre
obyczaje. W tym memoriale szczegółowo uzasadniam dlaczego koniecznie trzeba
zmienić dokumentację studiów i dokumenty studenta. Uzasadniam również
dlaczego te sprawy powinny być wyjęte z zakresu decyzyjnego jakiegokolwiek
organu centralnego. W końcu zarząd lub rektor może nadać w swojej uczelni
dokumenty jakie chce. Od dawna każda uczelnia ma ku temu odpowiednie środki
techniczne. Może stworzyć dowolny obieg dokumentów. Z pożytkiem dla studentów i nauczycieli akademickich. W dodatku, na świecie istnieją tysiące dobrze
zorganizowanych uniwersytetów, które mają wzorcowe obiegi dokumentacji i nienajgorsze dokumenty. Po co więc ponownie odkrywać koło. Wystarczy kupić
licencję, co, jak każdy inżynier o tym wie, pozwala na szybkie nadrobienie
straconego czasu i podniesienie poziomu technologii. Nie! Zaglądam na stronę
WWW Ministerstwa Edukacji
Narodowej i Sportu i co widzę? Ministerstwo przygotowuje nowe rozporządzenie w tej sprawie i publikuje w internecie projekt tego rozporządzenia. To rozporządzenie
niczym się nie różni od tego co już było. Projekt nie tylko narzuca
uczelniom archaiczny sposób prowadzenia dokumentacji studiów, ale również
powiela znowu te same błędy, te same wzory bardzo kiepskich legitymacji,
dyplomów, indeksów, itd. Przecież to jest nonsens! Ta drobna sprawa, która
nie wymaga żadnych procedur legislacyjnych, a jedynie jednego popisu „właściwego"
ministra, toczy się tylko z moim udziałem już 15 lat! I my chcemy coś znaczyć,
coś zrobić w Europie? Jeśli przez 15 lat nie można było załatwić tak głupiej
sprawy? Nigdy! Według moich szacunków, rozsądną cywilizację w Polsce i Europie będziemy mieć za jakieś 2500 lat, biorąc pod uwagę zwykłe,
proporcjonalne obliczenia. Pozostańmy jeszcze chwilę przy szkolnictwie wyższym.
Znowu powróciła sprawa nowelizacji uwarunkowań prawnych szkolnictwa wyższego w Polsce. Tym razem, grupa samozwańczych ustawodawców-ekspertów napisała
nowy projekt ustawy, który został w świetle jupiterów przekazany
Prezydentowi Rzeczpospolitej, który, jak się wydaje, przyjął projekt z zainteresowaniem. Zatem, grozi nam nowa ustawa. Dlaczego nikt dobitnie i wyraźnie nie powie, że ta ustawa
jest po prostu zbyteczna! Jest po prostu do niczego niepotrzebna. O ile ustawa o szkolnictwie wyższym jest tylko zbyteczna, to, muszę z całą stanowczością
dodać, że ustawa o stopniach i tytułach naukowych jest szkodliwa społecznie!
Daje bowiem nie tylko przyzwolenie, ale wręcz nakazuje uczonym zajmowanie się
działalnością zastępczą! Pozwala na to, że uczeni zamiast zajmować się
wyłącznie badaniami naukowymi i dydaktyką, zadowalając się przy tym jakimś
tam marnym stopniem doktora (przepraszam tych wszystkich, którzy akurat go mają),
zajmują się niemal wyłącznie wyścigiem do stopni i tytułów naukowych, do
funkcji i stanowisk. Nadajemy sobie wzajemnie jakieś tytuły, a to przed
nazwiskiem, a to po nazwisku, a to przed nazwiskiem i po nazwisku, piszemy
rozporządzenia w tej sprawie, powołujemy rozmaite organy, których zadanie
polega na staniu na straży ..., przecież to jest nonsens. Wspomnę tu o osiągnięciu
organizacyjnym pewnego profesora, które polegało na przewodniczeniu komitetowi
stołówkowemu! Sic! Jeszcze jestem w stanie zrozumieć dlaczego tzw. środowisko
naukowe nie protestuje przeciwko temu, ale dlaczego społeczeństwo to dalej
toleruje, tego już zrozumieć zupełnie nie mogę! Przecież sprawy personalne
zajmują już w tej chwili bodaj 90% czasu posiedzeń organów kolegialnych, zwłaszcza
rad wydziałów. W dodatku, większości uczonym, którzy najczęściej dąsają
się na władzę polityczną, jakoś nie przeszkadza, gdy ta władza wręcza im
nominacje profesorskie. Już po poprzednio dokonanej nowelizacji ustawa o szkolnictwie wyższym jest gorsza aniżeli analogiczna ustawa z okresu
stalinowskiego. Zabiera ona absolutnie wszystkie prawa, które uczelnia miała,
zwłaszcza po naszej aksamitnej rewolucji. Zabiera prawa, które mieli studenci i nauczyciele akademiccy. Proszę przeczytać! Minister może ..., minister
nadaje ..., minister to, minister tamto, itd. Minister może nie tylko narzucać
plany i programy studiów (znowu wróciły skompromitowane pojęcia z minionej
epoki, a mianowicie: „sylwetka absolwenta" i „potrzeby gospodarki
narodowej"), ale może również ingerować w treści programowe, a zatem może
ingerować w to co ja mówię na swoich zajęciach i ma możliwość (nie tylko
teoretycznie) zabrania mi prawa do wygłaszania mojego sztandarowego wykładu o etycznych problemach nauki, mimo tego, że akurat ten wykład podoba się
studentom i doktorantom, o czym świadczy bardzo duży czas połowicznego
rozpadu grupy na tych wykładach [J. Sworakowski]. Nie spodoba się komuś, to
mi minister go najnormalniej w świecie zlikwiduje! Nie będę tej ustawy szczegółowo
omawiał, ani nie mam zamiaru porównywać jej do tej z okresu stalinowskiego.
Każdy, kto zechce może to zrobić sam. Być może powinienem jednak to wszystko czym zajmuje się
ministerstwo drobiazgowo i z zimną krwią pokazać! Dlaczego? Bo jest to dowód,
że strategiczne organy państwa zajmują się, przepraszam Państwa za wyrażenie,
duperelami! Przecież nie może tak być, żeby minister brał na swoje barki
wszystko, co tylko się może w całym państwie i całej, przebogatej przecież,
edukacji zdarzyć. Jak Państwo sobie wyobrażacie możliwość skutecznej
kontroli przez ministra tego wszystkiego, co jest zapisane we wszystkich
ustawach i zarządzeniach? Przecież to jest fizycznie niemożliwe. Jeśli
policzymy ile razy występują delegacje do decyzji ministra i wykluczymy, o czym już była mowa, możliwość wyręczania się przez ministra swoimi
pracownikami, a następnie damy mu tylko 5 minut na decyzję w każdej sprawie,
to zapewne wyjdzie nam w wyniku kilka tysięcy lat czasu pracy. W tych ustawach i rozporządzeniach jest również mnóstwo
innych absurdalnych regulacji. Dlaczego w czymś, co ma rangę ustawy, wpisuje
się na przykład jaki ma być stosunek liczby studentów do liczby nauczycieli.
Pomijając już fakt, że nie są to parametry technologii edukacji, a parametry
polityczne, a więc nieoznaczalne, to cóż to może obchodzić ministra? To
powinno obchodzić podatnika, albo osobę działającą w jego imieniu. W uczelni prywatnej powinno to być jeszcze prostsze. Decyzję podejmuje rektor
albo kanclerz tej uczelni. I koniec. A tu zapisuje się w ustawach i rozporządzeniach
rozmaite liczby, przy czym te liczby są najczęściej nonsensowne. Na przykład,
nie rozumiem dlaczego akurat stosunek liczby studentów do liczby nauczycieli
powinien wynosić 60 do 1 dla kierunków matematyczno-fizyczno-chemicznych, a,
moim zdaniem, dla znacznie trudniejszego kierunku studiów technicznych aż 90
do 1. Te liczby wynikają z przetargów politycznych i są typowym przykładem
syndromu podziału, jeśli nie tortu, to chleba! Zapominając o mądrym pytaniu senatora rzymskiego „A kto
będzie kontrolował kontrolerów?", generujemy wreszcie coraz więcej organów
kontrolnych, nadzorujących, itp. Jakby nam mało było tego co wyprawiała Rada
Główna, wygenerowaliśmy kolejny zbyteczny organ, który się nazywa Państwowa
Komisja Akredytacyjna. O „pace" mógłbym wygłosić cało-semestralny wykład.
Zaczęło się niewinnie. Najpierw była mowa o dobrowolnej akredytacji, której
zwolennikami były tzw. uczelnie akademickie, a zwłaszcza uniwersytety. Powstała
nieformalna UKA, ta się przekształciła w BUKA, po czym, mimo wielu protestów,
wprowadzono ten organ do ustawy, zapominając o tym, że poprawa stanu wyższych
uczelni w Polsce wymaga przede wszystkim głębokiej restrukturyzacji i olbrzymich nakładów finansowych, a nie rozbudowywania organów kontrolnych i nadzorujących. Każda akredytacja jest oczywistym nonsensem! Wszystko na
tym świecie akredytuje się automatycznie! Po co zatem powoływać Państwową
Komisję Akredytacyjną? Nie było i nie ma najmniejszego powodu. Jestem takim
samym uczonym i nauczycielem akademickim jak członkowie tejże komisji.
Dobitnie chciałbym powiedzieć, że w moim przekonaniu, jeśli mówimy o wolności
akademickiej, o karcie bolońskiej, albo o innych górnolotnych aktach, to chciałbym
przypomnieć najwyraźniej zapomnianą już prawdę, która towarzyszy
uniwersytetom od początku ich istnienia, a mianowicie „wszyscy słudzy Bogini
Mądrości są sobie równi". Na prawdziwym uniwersytecie jeden profesor nie
może zatem mówić drugiemu profesorowi tego, co on ma robić! Nie może go
oceniać. Od tego jestem profesorem, jestem nauczycielem akademickim, żebym
wiedział co ja mam robić w swoim zakresie. Przypomnę, że każdy z nas
przechodzi przecież prawdziwie krzyżową drogę weryfikacji i oceny. Jeśli Państwo
powoła kolejne organy kontrolne, weryfikujące, programowe, akredytacyjne,
jakieś tam rady, komisje, senaty, a te organy będą mnie pouczać, będą mi mówić
co ja mam robić — to niech to sobie robią sami! Ja udaję się na wewnętrzną
emigrację i zajmę się jakąś inną robotą! Za tzw. „komuny" nikt mi się nie wtrącał do moich
stosunków z moimi studentami. Nikt. Pod warunkiem, że akceptowałem
socjalistyczne wartości, a muszę się niestety uczciwie przyznać, że je
akceptowałem. Zresztą, czy tylko ja? Czy wszyscy już zapomnieli o co chodziło w słynnych 21 postulatach? O kapitalizm? Nie! Chodziło o socjalizm! Socjalizm
tak, wypaczenia nie! Chodziło o socjalizm z ludzką twarzą. Czy elity
polityczne zapytały w referendum Naród Polski o zgodę na transformację
ustrojową? Nie przypominam sobie, a zatem, czy nasz obecny ustrój jest
legalny? W ten sposób doszliśmy do ustawy zasadniczej. Dyskusję
nad Konstytucją Trzeciego
Maja pominę, aczkolwiek ciągle się dziwię się, że świętujemy z powodu opublikowania tak marnego dokumentu. Ten dokument jest naprawdę bardzo kiepski, ale kiepskie są
również kolejne projekty naszych ustaw zasadniczych i same ustawy. Zapisy w konstytucji są albo nadmiernie górnolotne, albo tworzą zobowiązania państwa i obywateli, których spełnienie jest, z inżynierskiego, technokratycznego
punktu widzenia nierealne. Taką wadę mają wszystkie projekty, a zwłaszcza
tzw. projekt „obywatelski". Przecież to jest nonsens. Konstytucja ma być
prawem, które stanowi o czymś wprost i jest dla każdego zrozumiałe. Nasza
aktualna konstytucja również mi się nie podoba, jednak nie będę jej szczegółowo
analizował. Za późno ... Moim zdaniem najlepszą na świecie ustawą zasadniczą
jest konstytucja ZSRR z 1936 roku. Kiedyś pokazałem fragmenty angielskiego tłumaczenia
tej konstytucji (starannie usuwając słowa komunizm, ZSRR, itp.), zadając moim
rozmówcom pytanie: jakiego kraju jest to konstytucja? Najwięcej ludzi
odpowiedziało — Francji! Jest to zrozumiałe, bo to Francja jest kolebką
wolności, równości i braterstwa, a Marsylianka jest nie tylko hymnem Francji i Francuzów. Spytałem, czy może Polski? Nie! Któżby w reżimie
komunistycznym dopuścił taką konstytucję?! A to jest konstytucja ZSRR, tzw.
stalinowska, uchwalona w 1936 roku! Pamiętam, że z autentycznym wzruszeniem
czytałem ją jako młody człowiek w szkole elementarnej. Jest w niej nie tylko wolność słowa, wolność druku,
wolność zgromadzeń, wolność wyznania, ale, mało tego, państwo radzieckie
zapewnia środki, żeby z tych wolności obywatel mógł skorzystać! Jeśli
przypomnimy sobie jak bardzo były wówczas ograniczone prawa obywatelskie, zwłaszcza
mniejszości, w USA, to nic dziwnego, że ruchy wolnościowe na całym świecie
nierzadko się odwoływały do zapisów tej właśnie ustawy zasadniczej.
Podobne konstytucje uchwalono we wszystkich republikach radzieckich. I co z tego? Co z tego, że naród radziecki miał tak
wspaniałą konstytucję? Rzeczywistość była zupełnie inna, co dowodzi, że
generowanie nadmiernej liczby praw i zapisywanie ich na papierze, nie ma
najmniejszego sensu, a nawet jest społecznie szkodliwe. Od niepamiętnych czasów
mówią nam o tym rozliczne przekazy — zacytuję celny wierszyk Jana
Sztaudyngera — „Bajka o prawach".
BAJKA O PRAWACH
Jan Sztaudynger
Postanowiono w lesie
wreszcie wydać prawa,
Co może robić niedźwiedź,
co lis, co trawa.
Uradzono przepisy,
nowele, ustawy,
Osobno dla niedźwiedzi,
dla lisów, dla trawy. A potem prawodawcy, co
prawa wydali,
Schodzili w bok przed
misiem, A trawę deptali...
Spośród wielu przyczyn upadku Rzymu, nie mogę wykluczyć
właśnie nadmiernego ustawodawstwa, które, jak się sądzi, dało podwaliny
pod prawo europejskie, ale które nie było niedostosowane do państwa
federacyjnego w stanie ciągłego rozwoju i przemian. Wspomnę tylko o prawie,
które stanowiło, że syn musi pracować w zawodzie ojca, co, jakbyśmy
powiedzieli współczesnym językiem, miało ustabilizować rynek pracy i rosnące
bezrobocie. Jeśli moja hipoteza jest słuszna i jeśli rzeczywiście taka była
najważniejsza przyczyna upadku Cesarstwa, to biada nam! Czyż nie możemy po
prostu normalnie żyć? W naszym życiu powinniśmy się skoncentrować na
naszych sprawach codziennych, lokalnych i prywatnych. Ma być szkoła wyższa w Legnicy? Niech sobie będzie! Niech ktoś weźmie na siebie ryzyko finansowe,
ktoś inny ryzyko organizacyjne — logistykę, a jak ktoś mnie zaprosi do tej
szkoły, żebym był wykładowcą, to jest kwestia ustalenia ceny, tak jak na
rynku. To jest kwestia kontraktu. Jak ktoś chce zapłacić za studia w tej
szkole? Niech sobie studiuje, jak przystało na wolny demokratyczny kraj.
Przecież to wszystko dzieje się dobrowolnie. A nie, żebyśmy się kierowali
„duchem ustawy", nie wiem co to znaczy, albo, co gorsza „interesem państwa",
albo „potrzebami gospodarki narodowej", albo „interesem narodowym", ...
Po co? Zajmijmy się wreszcie regulacjami najniższego szczebla. Są
nimi z pewnością regulaminy, na przykład studiów. Regulaminy studiów, jak
wszystkie akty prawne ilustrują pewne zjawisko społeczne, którego istota
polega na istnieniu naiwnej wiary, że wystarczy tylko napisać o tym jaki
powinien być świat, a on zaraz taki będzie. Regulaminy studiów żyją swoim
życiem, a my je coraz bardziej cyzelujemy. Wrócę znowu do regulaminu, który
mam jeszcze z okresu stalinowskiego, gdzieś tam z początku istnienia mojej
Alma Mater. Uczelnia istniała już ze dwa, albo trzy lata i, o zgrozo, nie miała
regulaminu studiów. Więc minister wprowadził „jednolite" regulaminy studiów.
Ten regulamin był znośny. Był krótki. Był zrozumiały. A co czytamy w
aktualnym
regulaminie? Studia
odbywają się zgodnie z zasadami ujętymi w Wielkiej Karcie Uniwersytetów
Europejskich. To
jest nieprawda! O tym jeszcze wspomnę. Uczelnia uczestniczy w Europejskim
Systemie Transferu Punktów (ECTS — European Credit Transfer System). To także
jest nieprawda. Mamy wprawdzie ten system punktów kredytowych, nie wiadomo
zresztą po co on został wprowadzony? W wymianie międzynarodowej uczestniczy
znikoma liczba studentów, wobec tego po co tworzyć dla nich specjalne zapisy
regulaminowe. Ponadto, nawet za czasów największego reżimu zdarzało się, że
studenci wyjeżdżali na studia na „zachód" i jakoś to funkcjonowało. W dodatku, jak porównamy nasze doświadczenia z doświadczeniami innych krajów,
nawet zachodnich, to większość studentów na całym świecie studiuje możliwie
jak najbliżej miejsca zamieszkania, na terytorium swojego państwa i w swoim języku
ojczystym. Wyjątkiem są Stany Zjednoczone, które przygarniają olbrzymią
liczbę studentów zagranicznych. Jednak również i w USA niewielka liczba
studentów wyjeżdża na studia za granicę. Tego typu regulacje mają również
aspekt ekonomiczny. Cóż bowiem oznacza modny termin „internacjonalizacja
edukacji"? De facto, oznacza „inglizację" edukacji. Dajmy pieniądze na
studia do ręki studentom, a nie rektorom, jak to się dzieje w wielu krajach, i pozwólmy studentom podjąć samodzielną, niczym nie skrępowaną decyzję. Co
się wówczas stanie? Większość z nich pojedzie na studia do USA. Pojedzie
razem z pieniędzmi przeznaczonymi na studia. W tym systemie ustaw, zarządzeń i regulaminów dotyczących
studiów, kryje się również system ocen studentów, czego już zupełnie nie
rozumiem. Jako człowiek światły i technokrata nie rozumiem potrzeby stawiania
ocen na studiach. Przecież w dawnych uniwersytetach tego nie było. Jestem
przeciwnikiem stawiania stopni studentom! Zapisane jest, że „Wstępując
na uczelnię, studenci podejmują dobrowolnie obowiązek zdobywania wiedzy."
Dobrowolnie! To po co oceny? Nie potrzebuję oceniać moich studentów.
Oni będą ocenieni poprzez napisaną pracę dyplomową, poprzez wykonanie
jakiegoś dzieła, poprzez publikacje, patenty, itd. Wystarczy mi, że ktoś
sobie przyjdzie i posiedzi na moim wykładzie. Może zada mi pytanie? Podniesie
jakiś problem. Weźmie udział w dyskusji. I to mnie całkowicie
satysfakcjonuje. Dlaczego mam mu stawiać jakąś tróję, czy czwórkę z plusem, albo, żeby przychodził do mnie żebrać o podwyższenie oceny, bo mu
brakuje do średniej, dzięki czemu może dostać stypendium, albo, żeby
przychodziła do mnie wydekoltowana studentka, tak, że przez ten dekolt widać
podłogę, i pytała mnie co ma zrobić, żeby dostać piątkę? Przecież również w ocenach istnieje znaczny obszar nieoznaczoności. Wolę wspólną pracę ze
studentami, wspólne rozwiązywanie problemów, wspólne studiowanie, ... Jeśli już muszę przeprowadzić egzamin, to trwa on nie
mniej niż trzy godziny, a student może przynieść na egzamin wszystko, co
uzna za potrzebne — wszystkie książki, podręczniki, ściągi, itd., a następnie z tym wszystkim zabiera się do rozwiązywania problemów. Idealnym i naturalnym
miejscem na każdy egzamin jest oczywiście biblioteka. Czy w Polsce jest chociaż
jeden uniwersytet, który ma prawdziwą bibliotekę? Cóż tam jeszcze? „Przyjęcie w poczet studentów następuje z chwilą immatrykulacji i złożenia ślubowania,
którego treść określa statut uczelni. Po immatrykulacji student otrzymuje
legitymację studencką oraz indeks.". Przecież my jesteśmy naprawdę
niespełna rozumu. Na wielu wydziałach w Polsce połowa studentów rezygnuje ze
studiów w trakcie pierwszego roku „z powodu niezadowalających postępów w nauce", a my od nich przymusowo (bo nie dostanie legitymacji, indeksu, książeczki
zdrowia, etc.) odbieramy przysięgę, że się będą dobrze uczyć! A czy
przysięga złożona pod przymusem ma moc prawną? A czyż przed sądami świata
nie stają fałszywi świadkowie, którzy zawsze przysięgają, że będą mówić
prawdę i tylko prawdę? Przecież to jest nonsens! Co mnie obchodzi jak student
się będzie uczył (powinien studiować!). Przecież to jest jego problem. Jest
dorosłym obywatelem i może sobie robić co chce. Musi w końcu nadejść taki
moment w życiu każdego człowieka, od którego wszelka dalsza edukacja
przestaje być już przymusowa. Oby jak najwcześniej! Oby jak najszybciej! Zapis dotyczący „przyjęcia w poczet studentów" jest
ponadto niepragmatyczny. Przecież student potrzebuje legitymację i indeks, bo
wymaga się ich od niego podczas dokonywania wielu czynności administracyjnych — musi się przecież zapisać na kursy, musi się zapisać do biblioteki, jeździ
środkami komunikacji, a na nie ma zniżki, itd. Wobec tego każdy rozsądny
administrator uczelni czy wydziału, najpierw wydaje studentowi dokumenty, a dopiero później formalnie go immatrykuluje, naruszając przy tym z premedytacją
zapisy ustawy i rozporządzeń. Reprezentantem ogółu
studentów są organy samorządu studenckiego. Samorząd studencki nie
reprezentuje na ogół nikogo, oprócz samego siebie, a w wyborach do organów
samorządu uczestniczy mniej niż 5% studentów. W dodatku, jednoosobowe organy
uczelni często tymi wyborami i wyborcami manipulują, w najlepszym razie
starannie nauczając swoich protegowanych jak się to powinno robić... Niemal wszystkie uniwersytety europejskie i wielu
administratorów edukacji powołuje się ostatnio na „Deklarację Bolońską",
zwaną poprawnie „Wielką
Kartą Uniwersytetów Europejskich". Zapewne nie wszyscy sobie zdają
sprawę z tego, że senaty uczelni głosując nad przyjęciem statutów, bądź
regulaminów studiów, nie widziały na oczy tego dokumentu. Mam w tej materii
osobiste doświadczenie. Cóż takiego podniosłego i ważnego zapisano w tej
karcie, że wszyscy się na nią powołują? I ci, którzy ją czytali. I ci, którzy
jej nie widzieli na oczy! Proszę popatrzeć na fundamentalne zasady zawarte w Wielkiej Karcie Uniwersytetów Europejskich. W tych zasadach znajdujemy same górnolotne
stwierdzenia, typowe zresztą dla takich dokumentów, a także takie, które
określa się jako „wishful thinking", czyli po polsku „pobożne życzenie".
Rektorzy i administratorzy edukacji krajów europejskich zebrali się w Bolonii z okazji okrągłej rocznicy uniwersytetu, który uchodzi za najstarszy na świecie,
wypili trochę doskonałego czerwonego włoskiego wina i przy okazji coś tam
uchwalili. Zacytuję najbardziej wzruszające fragmenty: „By sprostać potrzebom otaczającego nas świata, jego [uniwersytetu]
działalność naukowa i dydaktyczna musi być moralnie i intelektualnie niezależna
od władzy politycznej i ekonomicznej", albo: „Swoboda prowadzenia badań
naukowych i kształcenia jest najbardziej fundamentalną zasadą życia
uniwersyteckiego, a rządy i uniwersytety, w miarę swoich możliwości, muszą
zapewnić poszanowanie dla tego podstawowego warunku" („w miarę swoich możliwości"? — Co to oznacza?!), czy wreszcie: „Dla zachowania wolności w działalności
naukowej i dydaktycznej wszyscy członkowie społeczności uniwersyteckiej muszą
mieć dostęp do środków umożliwiających realizację tej wolności", albo:
„Każdy uniwersytet musi — uwzględniając szczególne okoliczności -
zagwarantować zabezpieczenie wolności studentów …".
W świetle tego dokumentu, którego sygnatariuszami są
rektorzy i oficjalni reprezentanci rządów krajów europejskich, wszystkie akty
prawne wydane w naszym kraju, a dotyczące szkolnictwa wyższego powinny być
natychmiast unieważnione i spalone! Żaden z nich nie jest bowiem zgodny z ustaleniami Wielkiej Karty Uniwersytetów Europejskich! Ustawa o szkolnictwie wyższym
narusza oczywiście kartę bolońską. Naruszają ją wszystkie zarządzenia
ministra. Naruszają ją statuty uczelni. Naruszają ją regulaminy studiów,
nawet jeśli (a może zwłaszcza takie?) się na nią powołują. Jakąż ja mam
„swobodę prowadzenia badań naukowych i kształcenia"? Przecież zgodnie z deklaracją bolońską (i wspomnianą już zasadą „Soroki"), nikt się
nie powinien wtrącać do tego co ja robię ze studentem, który dobrowolnie
powinien do mnie przyjść po to, żeby wysłuchać moich wykładów, pochodzić
na prowadzone przeze mnie inne zajęcia, popracować ze mną semestr lub kilka w moim laboratorium, posiedzieć ze mną w bibliotece, czy nawet w knajpce nad
kufelkiem piwa, też oczywiście ze mną. W wolnym świecie, ten student może
przyjechać na mój uniwersytet tylko dlatego, że słyszał gdzieś o Soroce z Wrocławia i jego wspaniałych wykładach i takich samych pomysłach ... A studenci? Przecież:
„Każdy uniwersytet musi … zagwarantować zabezpieczenie wolności studentów…".
Jak to się ma do rzeczywistości? Moim zdaniem wszystkie bez wyjątku
uczelnie biorą studentów, za przeproszeniem, za mordę, i ten student ma robić
co mu się każe, i do tego nie pyskować! Osobiście jestem zwolennikiem
jasnego zapisu regulaminowego dla studentów, a mianowicie: „student
dobrowolnie wstępując na uczelnię zrzeka się równocześnie swoich praw
obywatelskich i zgadza się, za cenę uzyskania dyplomu, na wszelką poniewierkę!"
Przecież nie możemy tak postępować. Nie możemy wszystkiego regulować, choćby
dlatego, że edukacja nie może być na każdym szczeblu przymusowa. Być może
powinna być przymusowa na szczeblu elementarnym, kiedy człowiek mało się różni
od zwierzęcia. Ale od momentu, kiedy człowiek, perswazją czy pasem, zaczyna
akceptować powszechne, ogólnie przyjęte wartości, to nie możemy już dalej
takiej tresury kontynuować. Jeśli tak mają wyglądać wolne uniwersytety w naszym
kraju, a tak niestety wyglądają również uniwersytety w większości krajów
europejskich, to … wynieśmy się do Australii, albo złóżmy petycję i zróbmy
referendum, żeby Polska była zamorską prowincją Kanady. Innego wyjścia nie
widzę.
1 2 3 4 Dalej..
« Prawo (Publikacja: 03-02-2005 Ostatnia zmiana: 30-01-2011)
Mirosław SorokaUr. 1942 r. Chemik, profesor Politechniki Wrocławskiej (Instytut Chemii Organicznej, Biochemii i Biotechnologii), w latach 1990-1996 dziekan Wydziału Chemicznego, reformator szkolnictwa wyższego. Specjalizacje: chemia organiczna, badanie mechanizmów reakcji, chemiluminescencja i spektroskopowe metody wyznaczania struktur związków organicznych. Zajmuje się poza tym etyką działalności naukowej. Liczba tekstów na portalu: 5 Pokaż inne teksty autora Najnowszy tekst autora: Strzeżmy się paraliżu legislacyjnego | Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 3921 |
|