|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
Społeczeństwo » Lustracja
Tragedia arcybiskupa Autor tekstu: Andrzej S. Przepieździecki
Historia najnowsza Polski w pigułce przedstawia się następująco: Naprzód była Magdalenka i ustalenie wszystkich istotnych spraw z zakresem tego co wolno będzie mówić
przy okrągłym stole. Tych ustaleń nie znamy, ale jest oczywiste, że niebagatelne miejsce w nich miały gwarancje dla komuny. Z tego wynikła gruba
czerwona kreska, czyli brak
dekomunizacji. Jak w tych warunkach mógł powstać Instytut Pamięci Narodowej,
nikt przy zdrowych zmysłach, zrozumieć nie potrafi. Jednak powstał. Żeby
mimo to, nie było zbyt
niebezpiecznie, ustalono surowe zasady dostępu do jego zasobów.
Pamiętam
jak za dni mojego dzieciństwa przyjechał
do miasta cyrk. Na wielkich afiszach
było napisane ogromnymi literami: WSTĘP WOLNY.
Niżej małymi literami widniał napis: dla dzieci, a drobnym maczkiem:
powyżej lat siedemdziesięciu, które przyjdą pod opieką swoich rodziców.
Podobnie jest z dostępem do materiałów IPNu. Do jego archiwów mają dostęp
ci ludzie, którzy zostali poszkodowani przez komunę, a na to żeby to
stwierdzić trzeba właśnie zajrzeć do teczek IPNu.
No i długo był spokój.
Aż tu nagle ktoś pomyślał,
że zgodnie z podręcznikiem Szkolenia Podstawowego Funkcjonariuszy jednej
amerykańskiej instytucji, informacja jest bronią równie groźną jak rakieta.
Zaczęło
się w Krakowie. W tym zacnym mieście, jeden pan o pseudonimie Zbigniew Pijak przypomniał sobie, że przed laty, kiedy
pracował na UJocie, to tam było dużo takich studentów, asystentów, adiunktów,
docentów i profesorów, którzy dorabiali sobie do swych marnych
stypendiów i pensji pracą w Spółdzielni Ucho. Tak zaradni i praktyczni ludzie, którzy potrafili sobie
pomagać w tamtych trudnych czasach, także w obecnych czasach nie zajmują się
zamiataniem ulic, lecz pędzą miły
żywot na różnych wysokich
stanowiskach. Więc nasz Zbyszek wystąpił
do IPNu, jako pokrzywdzony, żeby mu udostępniono jego teczkę zawierającą
wyszczególnienie tych jego znajomych, którzy na niego donosili. Wniosek złożył i czekał, czekał i czekał. Pracownicy
IPNu, orientując się co się święci, robili co w ich mocy, żeby
temu Pijakowi nic nie dać, ale Pijak, jak to pijak,
był uparty, no i po dwóch latach i jeszcze po pół roku
mu przysłali.
Na
Kraków padł strach jak za czasów Wawelskiego Smoka, a nawet większy, bo
tamten pożerał wyłącznie dziewice, a w Spółdzielni Ucho pracowali różni
ludzie, którzy nie byli dyskryminowani z powodu defloracji. Panika narasta i stanowi już problem. Pan prezes Leon Kieres jeździ po kraju i wygasza pożary w zalążku. Jednak jego działania polegają na tłumaczeniu, wyjaśnianiu i proszeniu. Jak wiadomo takie działania są z reguły
nieskuteczne, tym bardziej, jeśli ci
przekonywani działają w ramach przysługujących im praw zgodnych z zasadami
działania tegoż IPNu.
Osobiście
polityką się nie zajmuję, bo unikam dziedzin brudnych i śmierdzących, więc
nie wiem do jakiej partii czy opcji politycznej należy były minister Kozłowski,
czy pan Janusz Onyszkiewicz, za to jestem pewny, że ci panowie nie bez powodu
oficjalnie występują do IPNu przeciwko akcji
Pijaka. Zresztą oni wyraźnie mówią o co im chodzi: uważają, zresztą
zgodnie z prawdą, że akcja Pijaka to akcja przedwyborcza. No i słusznie!!!
Przecież chcemy wiedzieć czy kandydat na posła był kapusiem czy nie.
Przepraszam!
Nie „chcemy wiedzieć" lecz „chcecie wiedzieć", ponieważ ja akurat nie
chodzę na głosowania, bo jaka mi różnica, czy z podatku od mojej emerytury
po siedem tysięcy miesięcznie będzie brał poseł partii prawicowo
katolickiej czy lewicowo katolickiej. Więc niech tam te krakusy robią w portki
ze strachu.
My
się zajmiemy przerzutami tego nowotworu złośliwego
tkanki nabłonkowej (czyli po ludzku mówiąc raka) z Krakowa do Koziego Grodu.
Lublin
to czołowy ośrodek katolicki. Jest tutaj Katolicki Uniwersytet Lubelski,
jedenaście domów zakonnych (po ludzku klasztorów), seminarium duchowne, trzy
katolickie szkoły i jedno katolickie przedszkole. Przy każdej ulicy jest kościół
po lewej stronie i drugi po prawej, żeby dzieci idąc na mszę nie musiały
przechodzić przez jezdnię. Tak jest teraz. A jak było dawniej opowiemy.
W
sierpniu roku 1964 leżałem na plaży nad jeziorem Firlej. Czekałem, wraz z resztą kolegów, na wiaterek, żeby sobie popływać żaglówką. Obok
leniuchowało dwóch moich kolegów z klubu żeglarskiego. Jednym z nich był młody ksiądz. Wiatru ani śladu, na niebie
nieruchomo wiszą obłoki, w koronach drzew ćwierkają
ptaki. Nuda. Właśnie z tej nudy przysłuchiwałem się opowieści tego
księdza. Tylko z nudy, bo co taki ksiądz może ciekawego opowiadać? Ale się
myliłem!
Byłem
już na trzecim roku teologii — opowiadał ten ksiądz — a mówiło się u nas, że na KULuna każdych dziesięciu studentów przypada jeden szpicel z SB. Był w mojej grupie, taki jeden kolega, którego żeśmy podejrzewali, że
donosi. Ja, będąc zawsze człowiekiem lekkomyślnym, postanowiłem to sprawdzić.
Namówiłem kolegę, żeby mnie zapytał o jakiś trefny problem, gdy ten
kolega, podejrzewany o szpiclowanie, będzie w pobliżu. Na drugi dzień, w przerwie między wykładami staliśmy na
korytarzu w grupie sześciu osób. Zgodnie z wcześniejszą umową, kolega
zapytał mnie czy znam jakiś dobry
dowcip. Ja opowiedziałem i zgodnie z przewidywaniami po dwóch dniach zostałem
wezwany do wiadomego urzędu na przesłuchanie. Tak więc nasze podejrzenia się
sprawdziły. Jakież było moje zdziwienie, kiedy następnego dnia dostałem
następne wezwanie. Było ono
identyczne z poprzednim, a różniło się jedynie numerem pokoju.
Kiedy się tam stawiłem oficer, którego widziałem po raz pierwszy w życiu
zapytał mnie dokładnie o ten sam
nieprawomyślny politycznie dowcip.
-
Ale ja już byłem wczoraj przesłuchiwany w tej sprawie.
— A ja was pytam dzisiaj, więc odpowiadajcie!
I tak okazało się, że ta
informacja o jednym szpiclu na dziesięciu studentów jest fikcją, bo na sześciu
było dwóch.
Innym
razem wysoki dostojnik kurii lubelskiej pojechał na ryby, a ponieważ nie zabrał
ze sobą żadnego rozgrzewającego płynu, więc się przeziębił. Każdy
duchowny musi dbać o swoje zdrowie, żeby długo żyć i jak najdłużej
chwalić Boga. No więc nasz dostojnik leżał sobie w łóżku, zażywał
aspirynę, słuchał radia i na śmierć zapomniał, że już opracowany, na
polecenie ordynariusza dokument, dla kancelarii prymasa, leży nie wysłany w szufladzie jego biurka w kurii. Czy to kancelaria prymasa monitowała, czy też ordynariusz
sam sobie przypomniał sprawę — nie wiemy. W każdym razie, żeby nie trudzić
ciężko chorego człowieka, siłą
otwarto szufladę, a tam oprócz gotowego pisma do prymasa leży raport dla SB
podpisany Ludwik. W wyniku tego niemiłego zdarzenia dostojnika przeniesiono z kurii aż hen sześć kilometrów poza granice Lublina, na stanowisko
proboszcza.
Jeden
biskup pomocniczy, miał podejrzenia co do kolegi po fachu, ale nie biskupa
tylko niższej rangi księdza. Paru księżom powiedział, że postanowił
rozszyfrować tego księdza. Pewnego razu pojechał z tym podejrzewanym o kablowanie księdzem na ryby i biskup się utopił. No cóż, każdemu wędkarzowi
może się to zdarzyć, ale rzadko który wędkarz topi się w wodzie sięgającej
mu do pępka.
Dwa ostatnio opisane przypadki są
powszechnie znane w kościółkowych sferach Lublina. Przejdźmy więc do mniej
znanych. W jednej, całkiem nie małej miejscowości podlubelskiej był
proboszczem ksiądz Jakub D.
Ze swych obowiązków duchownego wywiązywał się bez zarzutu, a oprócz tego
miał on smykałkę do interesu. Było to w okresie kolejnej odnowy w PRLu,
kiedy to bardzo popierano wszelki eksport. Ksiądz prałat zbudował dużą oborę i w niej rozpoczął hodowlę bydła
ubojowego, czyli tak zwanych bukatów. Byczki były zdrowe, jadły chętnie wytłoki z tamtejszej cukrowni, piły wywar z pobliskiej gorzelni i rosły jak na drożdżach. A kiedy były już bardzo duże, to ksiądz zamieniał je na bony dolarowe. Za te znienawidzone,
kapitalistyczne pieniądze w socjalistycznej formie, ksiądz prałat kupował wiele różnych rzeczy i jedno
damskie futro. Kiedy po wielu cyklach produkcyjnych wołowiny, szafa w sypialni
księdza prałata była pełna futer, ksiądz prałat, po załatwieniu kolejnej
interesantki w parafialnej kancelarii zapytał ją:
-
Chciałabyś coś ładnego zobaczyć? A kiedy dziewczyna wyraziła
zainteresowanie zaprowadził ją do sypialni i powiedział.
-
Musisz mnie ładnie poprosić, tylko uważaj, bo księdza wolno całować tylko w policzek. Gdy delikwentka się wywiązała, ksiądz otworzył szafę i szybko
złapał dziewczynę w ramiona, żeby nie upadła, bo dziewczątko o mało nie zemdlało z wrażenia.
-
No, które byś chciała?
-
To!
-
O, moje dziecko, za to, to musiałabyś przychodzić tutaj do mnie, co najmniej
dziesięć razy.
Jeśli
Drogi Czytelniku spodziewasz się, że teraz zacznie się opis biednych,
wykorzystywanych przez księdza zboczeńca, dziewcząt, to się bardzo mylisz.
Ksiądz był normalnym mężczyzną. Był poza tym uczciwym człowiekiem. Po
określonej ilości wizyt, dziewczyna otrzymywała wybrane futro, a o
wykorzystywaniu nie mogło być mowy, bo chętnych było więcej niż futer. Kłopoty
wynikły z braku rozeznania w kwestiach cywilnych parafianek. Jednego razu
przyszła obejrzeć futra ładna dziewczyna, wszystko się odbyło według wyżej
opisanego wzorca do momentu otrzymania
futra. Właściwie nawet dłużej, to jest do następnego dnia, kiedy to
obdarowana pani wyszła w futrze, żeby wszystkie koleżanki zzieleniały z zazdrości. Koleżanki rzeczywiście nabrały tego koloru, a następnego dnia
poinformowały męża obdarowanej parafianki. Właścicielka
pięknego futra naprzód tłumaczyła mężowi, że otrzymała futro do
świętego Mikołaja, potem, że znalazła je przed drzwiami i w pewnej chwili
myślała, że wszystko się udało, bo wydawało jej się, że mąż
chce się z nią popieścić, ponieważ zaczął
ściągać majtki. Niestety! Nie chodziło o pieszczoty i mąż, przy użyciu
paska od spodni, szybko się wszystkiego dowiedział, następnie zabrał futro i pojechał do kurii w Lublinie. Nie zdążył jeszcze wrócić, gdy na plebani u księdza Jakuba D. zadzwonił telefon od sekretarza kurii, wzywający
go do ordynariusza na dzień następny. Ksiądz
powiedział.
-
Proszę uprzejmie powiadomić jego ekscelencję,
że
jestem
bardzo ciężko chory i przyjadę dopiero pojutrze, ale aby wykazać dobrą wolę,
do księdza sekretarza pofatyguję się jeszcze dzisiaj prywatnie, do domu.
Ta
prywatna rozmowa była krótka.
-
Liczę, że ksiądz sekretarz potrafi tak załatwić moją sprawę u księdza
biskupa, żebym nie miał żadnych kłopotów.
— A na jakiej podstawie ksiądz prałat zakłada, że ja to zechcę i potrafię
zrobić.
-
Ksiądz sekretarz na pewno potrafi to zrobić, bo jest bardzo zdolnym człowiekiem,
zaś zechce, ponieważ w przeciwnym razie ja dokładnie zreferuję na kogo i co
ksiądz sekretarz donosił przez ostatnie sześć
lat.
— A skąd ksiądz o tym wie?
-
Bo ja to samo robiłem.
Ci
którzy werbowali księży do współpracy to nie byli idioci. Byli to fachowcy
wysokiej klasy. W poszukiwaniach kandydatów na kapusiów nie interesowali ich
tacy przeciętni klerycy, którzy po prostu chcieli uzyskać święcenia i wieść
spokojny żywot wiejskiego księdza. Szukali osobowości wybitnych, a ponieważ wśród
księży takich latoś nie obrodziło, więc szukali przynajmniej tych trochę
bardziej inteligentnych od szarej
rzeszy przeciętniaków w sutannach. Oczywiście ci trochę bardziej
inteligentni, mieli większe szanse zrobienia
kariery, no i zrobili. Obecnie
wielu dostojników kościelnych
na niebagatelnych stanowiskach w hierarchii Kościoła kat. ma za sobą
wieloletnią płatną praktykę w Służbie Bezpieczeństwa.
Arcybiskup
J., ordynariusz koziego grodu jest uważany przez katolików, za człowieka
nowoczesnego, naukowca, i świetnego duszpasterza. Nie umiem się w tej mierze
wypowiedzieć, bo go nie znam. Wiem, że z byle powodu zadarł z profesorem
Benderem. Poszło o jakieś akcenty antysemickie w Klubie Inteligencji
Katolickiej. Biskup odmówił używania w nazwie klubu słowa katolicki.
Zrobił to spokojnie, z godnością (biskupią) i na piśmie. Profesor
Bender się wkurzył i postanowił przyłożyć biskupowi. Jako osoba
pokrzywdzona przez poprzedni system, ma on dostęp do swojej teczki, czyli
teoretycznie, może ujawnić tych kilku donosicieli,
którzy donosili na niego. Ja prawnikiem nie jestem i nie wiem na jakich
zasadach to się opiera, ale wiem, że ten Pijak z Krakowa dysponuje już
około stu pięćdziesięciu nazwiskami, a następne wciąż napływają.
Po prostu tak działa każda biurokratyczna maszyna: trudno ją uruchomić, ale jak ruszy,
to już, na zasadzie inercji zachowuje ten ruch.
Co
się stanie jeśli profesor Bender pójdzie ta samą drogą, co pan Pijak z Krakowa? A przecież ma on o wiele łatwiejszą sprawę, bo nasycenie szpiclami
kleru było średnio trzykrotnie większe niż osób świeckich. Jak dotychczas zarówno w Krakowie jak i w Lublinie mamy do czynienia z działaniem w pełni
zgodnym z prawem. O ile znam moich rodaków, na pewno w niedługiej przyszłości
znajdą się tacy ludzie, którzy naprzód zdobędą potrzebne dane o szpiclach
wśród kleru, szpiegujących kler w czasach PRLu a obecnie zajmujących wysokie
stanowiska w hierarchii kościelnej. Następnie przyjdą do zainteresowanego,
lub jego szefa i postawia propozycję nie do odrzucenia, za to wymierną w dolarach.
To
właśnie te dwie ewentualności spędzają sen z powiek arcybiskupowi J. Ale
czy tylko jemu? Przecież taką hecę można zrobić w każdej diecezji. No tak,
ale każdy medal ma dwie strony. Tutaj istnieje równoczesne zagrożenie dla dwóch
grup ludzi. Tacy porządni biskupi
jak nasz J, boją się jak ognia ujawnienia tego faktu, że tak wielu obecnie
pozostających na wysokich stanowiskach hierarchów
Kościoła kat. pracowało dawniej jako komunistyczni konfidenci. Ale ci
konfidenci nie mniej się boją.
Oj
Panie Profesorze! Oj nie dba Pan o swoje zdrowie! No a gdybym się dowiedział,
że utopił się Pan w miednicy
przy myciu zębów to bym się nie zdziwił, bo wypadki chodzą po ludziach a nie ludzie po wypadkach.
Powyższy
tekst napisałem przed ujawnieniem listy byłego dziennikarza W. Obecnie sprawa
uległa dużemu ułatwieniu. Ja, co prawda, na programach komputerowych się nie
wyznaję, ale moja chrzestna żona (żona mego chrześniaka) ma w małym palcu
Exel`a i bez trudu, za niewielką opłatą, otwiera pozostałe rubryki we
wiadomej liście.
A
więc do roboty Rodacy! Jestem przekonany, że taka harówa będzie bardziej opłacalna
od hurtowego handlu acetylo morfiną, czyli kompotem. Na dodatek za handel
heroiną się siedzi, a za obietnicę milczenia też się siedzi, tyle, że nie w Sztumie, czy Wronkach lecz na francuskiej Riwierze.
Napisał
wymieniony aż dwa razy na liście pana W. Andrzej S. P.
« Lustracja (Publikacja: 07-02-2005 Ostatnia zmiana: 27-05-2007)
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 3927 |
|