Kultura » Sztuka » Teatr » Dramaty
Przywiązanie [2] Autor tekstu: Tomasz Kaczmarek
3. Zniknąłem na
chwilę z głowy Tereni, bo mnie wykończyła banalnością. Rozbolała mnie głowa
wszetecznie. Dobrze, że nie jest moją prawdziwą matką, bo musiałbym się
szybko unicestwić, lub ją — a przecież nie wolno zabijać. Idę więc sobie
teraz na spacer popatrzeć na kiełbasiane owieczki w bloczkach stłamszone. Ale co ja widzę?
Terenia targa ze sobą proboszcza. Kierują się właśnie do mieszkanka państwa
Cabajanów. Kazik będzie chyba bardzo zły, ale nie będzie warczeć. W końcu
gość to nie byle jaki, ale demokratycznie wybrany poseł od spraw czystości
wiary. Oni bardzo lubują się w czystości nawet jeśli wiernym czasami dokucza
żółć. Stąd ta ich wrodzona nienawiść do rozlazłego relatywizmu
blisko-wschodniego. Tfu… tfu… tfu..., znów mi się pchają do głowy. Oni
to też mają tupet 'zapejsiony'. Znów odbija mi
się czosnkiem orgiastycznie. A oni przecież w swej miłości wszystko zniosą: obozy koncentracyjne, czystki etniczne na Bałkanach.
Nie wiadomo — czytałem o tym w prasie lewicowej — że mają zamiar ponownie
się osiedlić w Jerozolimie. Szykuje się nowa wyprawa krzyżowa. Już teraz
zbierają pieniądze. A może ten święty cel przyświeca niekończącemu się
chodzeniu naszej Tereski? Prawdy i tak nie powie, więc możemy jedynie
spekulować. Wyczytałem też, że pejsy pobożnych chasydów nie odpowiadają
unijnym normom: za długie, nieestetyczne no i pełne pcheł i wesz łonowych,
zwanych dalej mendami. Znów Żydzi mącą mi w głowie dybukowej. A tu trzeba wracać do Tereni i jej ukochanego przyjaciela, bo już Terenia kluczem w drzwiach skrzypi, bo już
widać jak pojawiają się w drzwiach. Kazek zdążył wypić piwo (o mało się nie zakrztusił) i wyrzucić
puszkę do śmieci. Mlasnął ze dwa razy i raz pierdnął ułatwiając sobie tę
czynność podnosząc nieco lewą nogę. Terenia jest
niepokornie najęta jakąś duchowością. Tu się kroi coś niedobrego dla
mnie. Mateczka zdecydowała się jednak na rozbrat psychiczny ze mną. I w asyście
nieznanej mi akuszerki. Ta suka krzyżowa już Tomcia chce wymazać? Egzorcyzmów
się zachciewa? TOMCIO: A kogo
to mamuśka do domu zaprosiła? TERESKA CABAJAN:
Jest. Już jest. Znowu tu jest. Tam przy oknie. Ja bardzo proszę o pomoc. TOMCIO: Przyszłaś z panem proboszczem skrobać w łepetynie? PROBOSZCZ:
Gdzie jest? Jak wygląda. Pokojowo jest nastawiony? TERESKA CABAJAN:
Chyba proboszcz nie jest naiwny. Działajmy. Śmierć szatanowi. Niech zniknie
raz na zawsze. TOMCIO: Czego
ta wyrodna chce jeszcze ode mnie i to jej ulubione od 2000 lat „raz na
zawsze!" Jednego już tak wykończyliście i co? Też miało być raz na
zawsze, a jak się syjonizm rozwinął bujnie. TERESKA CABAJAN:
Właśnie. Znów mi wygraża syjonizmem liberalnym. Utnijmy łeb i będzie spokój i cisza. Niech mi ksiądz dobrodziej egzorcyzmy wyczynia! PROBOSZCZ: W rzeczy samej. Czuję w tym mieszkaniu złe moce. Ale trzeba temu tamę postawić
zbudowaną z miłosierdzia. Co oni znowu o tym miłosierdziu gadają? Tutaj się nowy holokaust szykuje. Zawsze kiedy mówią o miłości, to krew się leje lub występuje deficyt gazowy. Ten ksiądz
proboszcz za bardzo mi przypomina Eichmana, w wydaniu oczywiście słowiańskim. PROBOSZCZ:
Niech mi Terenia da wody. Najlepiej przegotowanej. Zaraz tu będziemy wyświęcać
każdy kąt. TERESKA CABAJAN:
Już się robi i to na jednej nodze. Kazek nic nie mówi,
bo jest w ogólnym oszołomieniu, całkiem zrozumiałym. Właściwie udaje, że
śpi, żeby nie witać się z dobrodziejem. Tereska krząta się energicznie w kuchni, gdzie wisi czterech Chrystusów a piąty na naklejce okrasza lodówkę.
Tutaj tyle świętości a kurwa i tak jakieś morderstwo wisi w powietrzu. Takie
rzeczy się przecież wyczuwa. To się nawet wie. No ale ja przecież nie mogę
nagle znaleźć się na bruku. I to z powodu dwóch analfabetów. Aha, Terenia
jest już gotowa i bardzo pewna siebie. Gra garnków i woda przegotowana. TERESKA CABAJAN:
Gdzie jesteś ty szatański pomiocie?! Ten ksiądz
widać nie żartuje. Nie jest z tych nowoczesnych ekumenicznych myślicieli. Żeby
dokopać ostro matce jawię się jako Ryfka z broniewskiej opowieści
wierszowanej. Jaki ona krzyk podnosi. Jak to wyje. Powinna być zadowolona. Jako
Ryfka nie jestem ani jej synem ani żadnym obrzezańcem. Ale mamusię trudno
zadowolić. TERESKA CABAJAN:
Jest tu, jest tu obok mnie i wlepia się znów. Jak gdyby była w getcie. PROBOSZCZ: (zbity
lekko z tropu) Ona? Jaka ona? Nie mówiła mi Tereska, że to syn się jej
objawia? TERESKA CABAJAN:
Tak, tak. Owszem. Ale dobrodziej musi wiedzieć, że oni stosują różne
przebieranki. Mój syn ostatnio mi się zwierzył, że jest tym… pederstą. PROBOSZCZ: Tfu...
tfu… tfu....!!!! Czemu ten mi
tak tutaj tfutfutfuje?! Sam lubi przecież wyjazdy seksualne w odbyt niebytu
wyczyniać, a że robi to z dziewczętami, to już myśli, że jest lepszy? Co
on mi tu pogardliwie przed nosem gestykuluje, ten zdjęty z krzyża za 1 euro. Szczerze mówiąc,
to ja bym się z nim zgodził w kwestii seksualnej, ale cóż, dybuk nie
wybiera, tylko ma odpowiedzialną pracę. TERESKA CABAJAN:
Cały czas siedzi i patrzy tymi ryfkowymi oczętami a ja bujam się na karuzeli.
(pokręciło się jej z Miłoszem) PROBOSZCZ: Nie
ma karuzeli. TERESKA CABAJAN:
To taka metafora. RYFKA: Chleba,
dobra pani. Chociażby piętkę. Może być czerstwa. TERESKA CABAJAN:
Jeszcze będzie robiła z mojego mieszkania miejsce do żebrania. Niczego oni
nie uszanują. PROBOSZCZ: Woda
już gotowa? Działać trzeba. Bo mnie się widzi, że to przypadek bardzo złożony i podstępny. TERESKA CABAJAN:
Przecież mówiłam. PROBOSZCZ:
Zaraz się tego pozbędziemy raz na zawsze. He,
he, he. Raz na zawsze. Zabili jednego Żyda raz na zawsze i co? Cały
czas biedak biega po parkach. TERESKA CABAJAN:
Jestem gotowa do operacji, proszę dobrodzieja. RYFKA: Chleba
dla mamy i taty. Chleba dla mnie. Chociaż piętkę. PROBOSZCZ:
Niech Tereska uważnie słucha i robi wszystko, co jej powiem. Niech uklęknie i ręce do góry podniesie, ja mu zaraz dokopię odpowiednio. TERESKA CABAJAN:
Niech dobrodziej kopie bezlitośnie. To dla dobra sprawy. Ja już chcę mieć to
wszystko za sobą. Gwałt się
dokonuje na mnie, a mój ojciec zasnął. Śpi sobie w najlepsze. Tym razem nie
udaje. Ksiądz wziął szczypce językowe i myślę, że pragnie pokawałkować
me ciało ulotne. Oj, to bardzo nieładnie. Bardzo nieładnie. Ta czarna szuja
dobiera mi się do gardła. Już chyba wcześniej miał do czynienia z dybukami.
Ale nie ma czasu na komentarze, bo moje życie na włosku wisi. Tutaj mord następuje, a Kazek śpi. TERESKA CABAJAN:
Niech ten, na gwałt, w moim mózgu zasklepiony szatan wypełznie! PROBOSZCZ: (bije
ją bardzo mocno w plecy. Tereska charczy, ale wie, że te uderzenia mają ocalić
jej życie, a przede wszystkim duszę) Wychodź ty zboczeńcu! Wyłaź jak
najszybciej! No ruszaj się wreszcie z duszy Teresy Cabajan, tu obecnej! TERESKA CABAJAN: Nic na razie
nie czuje poza urazami jego świątobliwości. Niech się on wreszcie wywlecze
ze mnie. Niech mi wywleka się gardłem, czym chce. KAZIMIERZ
CABAJAN: (nagle przebudzony) Może zrobić komuś herbatę? Kazik wygląda
mi na jawnego agnostyka. PROBOSZCZ:
Precz z tego ciała tereskowatego! Wyłaź łajdaku! Co, strach cię obleciał?! Nie no, ta
czarna szumowina działa mi na nerwy. Kolejny hochsztapler. Co on mi tu będzie
po katolicku wykrzykiwał!? Kabaret sobie urządził kutaśny. Ja już wiem, jak z tymi czarnymi rozmawiać. No ja już mu się za chwilę pojawię i zobaczymy
jak będzie śpiewał. Wejdę w tego biblijnego łajdaka i potarmoszę wewnętrznie. A was wszystkich za światków biorę, żeby potem nie było, że to ja czepiam
się odwiecznych wartości. Pojawiam się
jako żołnierz AK i puszczam oko do jego 'pierdziowatości' czarnej. Nigdy
nie lubiłem czerniny, nawet w czasie wojny. PROBOSZCZ: (wrzeszczy
wyżej niż pod niebiosa) O Boże! O Boże! Co on? Chce
tutaj całą mitologię zebrać w mieszkanku z powodu koślawej Tereni?! Ale już
rozumiem. Jestem dziś wyjątkowo beztroski. Przecież miałem mu się objawić
jako Aldona. Wszystko mi się dzisiaj miesza w głowie. Jaka to ciężka i niewdzięczna robota. PROBOSZCZ: (jeszcze
głośniej) O Boże! O Boże! TERESKA CABAJAN: Co się z dobrodziejem dzieje? KAZIMIERZ
CABAJAN: Wrzask nie lada nieludzki. PROBOSZCZ: (dzikie
oczy, dzikie dźwięki) Ten skurwysyn wchodzi we mnie! On się tutaj taszczy
do mojej duszy! TERESKA CABAJAN: A nie mówiłam, że to podłe zwierze? KAZIMIERZ
CABAJAN: Jezusie, tu jeszcze jakąś zwierzynę wpuszczono? PROBOSZCZ: Tańczy
tu przede mną. Trochę jednak
przesadza. Aldona nie była znów taka paskudna. Lubił ją. No ale oni zawsze
mają skłonność do ekstrawagancji duchowej. Ja po prostu stoję i językiem
wargi me lubieżnie oblizuję. Czego właściwie się boi? Zapomniał już o Aldonie? ALDONA: To ja,
mój luby. Właśnie ja. Co słychać? PROBOSZCZ:
Trzeba po biskupa, po biskupa dzwonić. Ten dybuk ma zbyt wielką siłę a może
nawet należy do papieża się zwrócić o pomoc. TERESKA CABAJAN:
To papież tak przyjedzie do naszego bloczku? KAZIMIERZ
CABAJAN: (przerażony) Zanosi się na pielgrzymkę? PROBOSZCZ: Ja tu innej rady nie
widzę. ALDONA: Nie
zakrywaj już tak tych oczu. Spójrz na mnie. Nie jesteś ciekawy jak się
miewam? Czy znalazłam innego kochanka? A może mam już rodzinę i dzieci? PROBOSZCZ: Nic
nie chcę wiedzieć. ALDONA: Bardzo
niegrzecznie, wiesz? Nie spodziewałam się tego po tobie. PROBOSZCZ: A idź
sobie stąd zmoro!! Precz!! TERESKA CABAJAN:
Ale panu dobrodziejowi dokopuje. Chyba nie mamy innego wyjścia. Mam jeszcze
jakieś oszczędności. Zapłacę papieżowi za bilet lotniczy, ale czy on tylko
znajdzie czas w tę porę walki? PROBOSZCZ:
Biskup powie, co czynić. Jeszcze takiego skurwysyna nigdy nie widziałem. TERESKA CABAJAN: A to proboszcz opowiada! Aż mi skórka ścierpła. Chyba do cna wszedł w dobrodzieja. KAZIMIERZ
CABAJAN: Dawno już podobnego kazania nie słyszałem. Napiję się piwa. To
pewnie przez to piwo dochodzą do mnie te głosy. PROBOSZCZ: Stoi i się ślini do mnie. TERESKA CABAJAN:
Mówiłam, że perwersyjny. Jedno jest jednak pewne, ja już go nie widzę. Ta idiotka nie
wie, że dybuk nie może być na raz w dwóch zdegenerowanych do granic możliwości
duszach. ALDONA: No i jak się miewasz, czarny karle? PROBOSZCZ:
Czego chce ode mnie? ALDONA: Sam się
chciałeś spotkać. Masz czas na jeden numerek? Onanizujesz się jeszcze, czy
jakoś inaczej załatwiasz te swoje potrzeby? Uważaj, bo to się skończy źle. TERESKA CABAJAN:
Kazek, nic z tego nie rozumiem, Tomcio wszedł w niego, to znaczy w dobrodzieja, w jego duszę, chciałam powiedzieć. KAZIMIERZ
CABAJAN: To chyba ja pójdę na spacer, bo już nie ma więcej piwa w lodówce. TERESKA
CABAJAN: Idź! Idź! Zawsze wychodzisz w najważniejszych momentach. PROBOSZCZ: No i co? Moja to wina? Moja?! ALDONA: Jak
teraz na ciebie spojrzę, to aż mi się żal siebie zrobiło. Kretyńsko skończyłam i dla takiej gadziny proszki połknęłam. Nie chcę o tym dłużej myśleć, bo
zwymiotuję pewnikiem. PROBOSZCZ:
Czyli jednak? ALDONA:
Okropnie wyglądasz w tych łachach. Bardzo zbrzydłeś. Gruby jesteś i pomarszczony. Nazywam się obecnie Aldona Dmochowa. Byłam patriotką, bo już niestety
nie żyję. Wyzwalałam mój kraj, ale Sowieci z Wietkongiem na czele, znów nas
zniewolili. Ukrywałam się w lesie i prowadziłam życie pobożne: tylko cipa
mi była w głowie, a jednak nie dałam się jej. Poznałam pewnego dnia czarną
postać. Wtedy zrozumiałam, że mogę te chętki moje wreszcie skanalizować
jakoś. No i wyszłam z lasu, bo właśnie przyszła odwilż, a czarny właśnie
wtedy zdecydował się założyć ciężki krzyż z mosiądzu. Wpadłam najpierw w przygnębienie a potem w depresję. Pani psychiatra zaproponowała mi onanizm i częstsze przebywanie w świecie. Ale dokąd ja mogłam pójść? Poprosiłam
więc o tabletki i położyłam się spać. Nikt mnie już nie obudził, bo
matka właśnie pracowała na trzecią zmianę. No nikt mnie nie wołał aż do
dzisiaj, kiedy ten urzędnik wodą święconą pomoczony znów raczył mi
przypomnieć o grzesznych latach młodości. TERESKA CABAJAN:
No i jak? Jak się tam wierci w duszy dobrodzieja ta parszywa owca? PROBOSZCZ: Tu będzie
ciężka bitwa. ALDONA: Już ją
przegrałeś. Nie trzeba się było mieszać. Możesz sobie tym krzyżem machać
do woli przed oczami. Już jestem w tobie. PROBOSZCZ:
Kiedy ja nie chcę. (do Tereski) On mi grozi! TERESKA CABAJAN: Mnie też groził,
szumowina. Dzisiaj nawet dziwne wdzianko przybrał. PROBOSZCZ: To
zgroza na skalę globalną. Coś klecha ma
ze mną problemy. Dmochowa wciąż leży mu na wątrobie. Zwycięstwo moje jest
pewne. Dużo mnie jeszcze czeka na tym osiedlu. Niech sobie wzywają specjalistów
od duchów. Ja tu wciąż jestem żywy i mam ochotę na taniec. Byle nie walc.
To mi przypomina bramę wejściową do Bełżca. Znów się wtarabanili chasydzi
do mojej głowy. To pewnie dlatego, że jestem dybukiem. TERESKA CABAJAN:
Co więc dobrodziej radzi? PROBOSZCZ: A ja
sam już nie wiem. Ona mnie jakoś seksualnie chce i wszawo podejść. TERESKA CABAJAN:
Jak to ona? PROBOSZCZ: Podłość
niespotykana. Pozbyć się, pozbyć raz a dobrze To znów
zabrzmiało jak ich ulubione powiedzonko „raz na zawsze" PROBOSZCZ: Ja
mam poszarpane nerwy. ALDONA: To ułatwia
mi całą sprawę. PROBOSZCZ: W głowie
chcesz mi chlastać swawolnie?! ALDONA: Nie
masz już siły machać tym krzyżem? PROBOSZCZ: Krew
mi pulsuje diabelsko. TERESKA CABAJAN:
Niech się ksiądz nie da! PROBOSZCZ: Ale
to samo pulsuje. ALDONA: Za
chwilę i tak zdechniesz, to znaczy niezupełnie, bo nie od razu. Chyba nie
chcesz bym tak szybko znikła z tego świata? Na pewno nie chcesz, bo w twoim
serduszku zostało coś jeszcze przecież z człowieka cywilizowanego. A każdy
cywilizowany lubi sztukę. Sztuki wam się zachciało. Sztuka właściwie nigdy
by nie powstała, gdyby ofiar wcześniej nie było. O czym by to później śpiewano
niby poematy? Czym wypełniano by sztalugi? Jakąż to treścią niesamowitą?
Ta wasza od dwóch tysięcy lat sztuka, tak samo się ma do obozów
koncentracyjnych jak biegunka do skoku na sedes. Niech już tak nie wywija mózgowo.
Napijmy się lepiej. PROBOSZCZ: Ja
nie jestem spragniony. TERESKA CABAJAN:
Ale ja też jestem gościnna. Nawet nie zaproponowałam nic do picia. Zaraz coś
przygotuję. PROBOSZCZ: Nie,
nie… ja nie chcę pić. TERESKA CABAJAN:
No to nic nie robię. No i jak tam z tym… tą...? PROBOSZCZ: Ciężko. ALDONA: Już
tak się nad sobą nie roztkliwiaj. PROBOSZCZ:
Precz mi stąd maszkaro niewierna! ALDONA: Widzisz
jak pięknie umiesz gadać? O wiele konkretniej niż podczas nieszporów. Wtedy
jesteś okrutnie mdły, a teraz rozprawiasz jak prawdziwy skurwysyn. Twoja matka
musiała rzeczywiście być kurwą, że przywdziałeś te łachy. Tak czy siak,
syn z kurwy zawsze pozostanie skurwysynem. To wasza dwu tysiącletnia tradycja
przecież do czegoś zobowiązuje. A może chcesz zorganizować nową wyprawę
do grobu? Przynajmniej coś by się działo. Od ostatniej wojny i punktowych
pogromów no i objawień maryjnych, nic się w tym kraju nie dzieje. Nuda. Znów
te Żydki! Tfu… tfu...
tfu...!
PROBOSZCZ: Ja
proszę Terenię, muszę zrobić ogólne badania: krew oddać i mocz do analiz. TERESKA CABAJAN:
Mam taki specjalny plastikowy pojemniczek, bo butelek już nie przyjmują. Oni
je potem palą. Ta znowu
wyskakuje mi z paleniem. Ona musiała się urodzić już antysemitką. Ależ ten
czarny mnie męczy. Chyba przyśpieszę jego rozwarstwienie, bo nuda śmiertelna w tym tereskowym mieszkanku. Rozbieram się do naga. Stoję przed nim i robię
mu zdjęcia. Bardzo źle to znosi, bo cały czas zakrywa oczy. Chyba flesz go
razi w oczęta. Bardzo źle to znosi ku mojej uciesze, jak można wydedukować.
Teresa usiadła jakby załamana. Czarnulek upada i krzyczy: „Żyd!" wskazując
palcem na mnie. No teraz to już naprawdę przesadził. Kurwa mać, skąd ten
numer obozowy na mojej ręce?! Oni mnie wszyscy wykończą. Nawet przy porannej
toalecie — a dybuki też się myją — zawsze muszę sobie o nich przypomnieć.
Tfu… tfu...tfu...!
PROBOSZCZ: (ekscytacja
nie jedno ma imię) Idź precz!!! ALDONA: Myłam się dzisiaj u Bolka. PROBOSZCZ: U
tego grzesznika, co nigdy na tacę złamanego grosza nie daje a teraz całkiem
obraził się na Pana?! ALDONA: Właśnie u niego. Przed wojną stosowaliście lepsze metody perswazji, ale teraz to jedna
gnojówka. PROBOSZCZ:
Czego chcesz?! ALDONA: Jałmużny,
mój oblubieńcu. Trochę charyzmatycznej miłości i objęcia po bożemu -
rzecz jasna, bo ja ślubowałam czystość też, ale na górze. Czuję, że
szatańskie myśli piętrzą się w twojej głowie. Uśmiercić mnie chciałeś
jak te wszystkie miliony, które myślały, że krzyż, to jakieś ławy stołowe w stylu Pop Art. Nigdy nie lubiłam tej nowoczesnej sztuki. Wszystko ona już
zdeformowała, że trudno się czegokolwiek w niej dopatrzyć. Obsesyjnie odcięła
się od rzeczywistości. A Picasso nie fotografował aby z fotograficzną dokładnością
rozkawałkowane ciała? A te cienie? To chyba było gdzieś w Japonii. Napalm
największe zasługi jednak ma w nowej sztuce. To on przyczynił się do
malarstwa niefiguratywnego. PROBOSZCZ: Ile w tobie nienawiści! ALDONA: Jaka ja
byłam naiwna. Myślałam, że jak naszprycuję się prochami, to będę miała
lekką śmierć. Gówno! Wiele skrętów wyczyniałam w agonicznym tańcu i nic
nie mogłam temu zaradzić. Nikt mnie nie słyszał. W ostatniej chwili
zrezygnowałam z mojego samobójczego planu. Nigdy nie lubiłam bólu. PROBOSZCZ: Ja
nie wiedziałem. ALDONA: Wybrałam
sobie dobry moment, bo matka na trzecią zmianę ruszyła. Tylko pies został,
ale on nic nie rozumiał i nie wiedział dlaczego tak się przewalam po
dywaniku. Lizał mi gębę. Niestety na spacerze znów coś zeżarł — chyba
odchody po jakiejś suczce. Poczułam się jak postać groteskowa. PROBOSZCZ: Nie
wiedziałem. Chyba się
zaczyna nasz księżulek rozkładać na czynniki pierwsze. ALDONA: Kiedy
mnie tak Amik lizał — z miłości najprawdopodobniej — nagle zachciało mi
się żyć. Na sam początek zbić Amika, co za dużo sobie pozwalał, a potem pójść
do jakieś pijalki na dobre piwo, najlepiej grzane, bo wtedy była właśnie
zima. PROBOSZCZ: Ja
nie wiedziałem. TERESKA CABAJAN:
(zbita zupełnie z tropu) Co tak ksiądz wciąż o tym samym? PROBOSZCZ: Ręka mi się odkleja
od korpusu. Wszystkie atomy szaleją jak im się żywnie podoba. ALDONA: No i sprawiłam sobie — oczywiście dzięki tobie — wspaniały wieczór
nienasycenia życiem. Zrozumiałam wreszcie jak bardzo chciałam zgwałcić życie.
Tylko nie te ruchy i nie to życie. PROBOSZCZ: Głowa
mi pęka. Lewa noga w jedną stronę mnie ciągnie, a prawa jeszcze w inną. ALDONA:
Niejedno tak będzie jeszcze tobą tarmosić. PROBOSZCZ: Daj
ty mi spokój. ALDONA: Nie drzyj się chłopie. PROBOSZCZ: Na
krzyż! Na krzyż! TERESKA CABAJAN:
(jakoś nagle podniecona, jakby jej czegoś brakowało, oczywiście
nienazwanego) Tak trzeba, inaczej nie można z nim! PROBOSZCZ: Na
krzyż mówię i palenisko przygotować! ALDONA: A czy
ty widziałeś kiedyś kobietę na krzyżu? PROBOSZCZ: (raczej
załamany) Boże, czemuś mnie opuścił? ALDONA: A co ty
myślałeś, że nagle ciebie teraz opuści?! TERESKA CABAJAN:
Czemu proboszcz myśli, że opuścił? Jestem całkiem wnerwiona. To nie było
po raz pierwszy w tej historii. Ja się boję, czy to rzeczywiście nie jest
jedno wielkie przekłamanie. Niech się tak Tereska nie biczuje umysłowo, bo jak skończę z klechą,
to zaraz się zabiorę do jej peruczki. Już wiem jak ją zajdę. Nie muszę się
zbytnio wysilać. Wystarczy, że jej coś napomknę o pozostawionych włosach,
siłą rzeczy obciętych. Ciekawe swoją drogą, czemu tam nie pielgrzymowała,
tylko do Lourdes, Częstochowy, Rzymu… te jej wycieczki i tak nie wspomogły
cebulek, a co za tym idzie, nie przyniosło jej kwiecistości włosia. A Maryjka, co się jeszcze za czasów komunistycznych objawiła — bo
teraz to ona coraz rzadziej publicznie się udziela. No ale każdy zrozumie.
Mniej bywa w liberalnym świecie. Bo świat teraz jest — jak gdyby ktoś nie
wiedział — coraz gorszy. A to pewnie za sprawą zmniejszającej się liczby
konfliktów międzynarodowych. Ale co ja tu gadam o Tereni i jej świcie, kiedy trzeba dokończyć robotę z klechą. Jeszcze gotów zdekonstruować się pozytywnie i wyznać winy. Klęknie
sobie i od razu poczuje lekkość duszy. Co gorsze, położy się na parę dni
przed ołtarzem, a może i ołtarzami, jeśli jeden nie wystarczy, i poczuje się
dobrze — przynajmniej lepiej, co w jego stanie i tak jest już sukcesem. I zrobi to, jak można wywnioskować, „raz na zawsze". Ale Dmochowa tu pieczę
sprawuje nad różnemi rzędami. Dmochowa na skandal nie pozwoli. Na skandal
przyzwolenia nigdy nie będzie! I śpiewamy, bo pieśń wywołuje coś w piersiach niesamowitego. Dlatego
też zaśpiewam sobie, ale tylko w duszy i po cichu. Śpiewać niestety nie
umiem. To pewnie dlatego. PROBOSZCZ:
Czemu tu kacie wlepiasz się jeszcze ordynarnie?! TERESKA CABAJAN:
Ale chyba ksiądz do mnie nie mówi? PROBOSZCZ: A czy Terenia wygląda na kata? TERESKA CABAJAN:
No bo tak ksiądz dobrodziej na mnie spojrzał wilkiem. PROBOSZCZ: (znerwicowany)
Cabajanowo, nauczcie się wreszcie czytać między wierszami! TERESKA CABAJAN: No chyba będę
musiała. ALDONA: No i kiedy tak sobie leżałam agonią cała zaprzątnięta, i Amikiem nieźle
wylizana, to właśnie wtedy zauważyłam Boga. Po raz pierwszy. No i chyba
ostatni, bo potem już Go nie widziałam. PROBOSZCZ: W odpowiednią porę. ALDONA: No właśnie.
Myślałam, że nie przyjdzie. Co zresztą jest zrozumiałe, bo nigdy w Niego
nie wierzyłam. Ale o dziwo przyszedł do mnie. Właściwie, usłyszałam go. PROBOSZCZ:
Jesteś więc zbawiona. Nie musisz już dłużej dręczyć innych. TERESKA CABAJAN: A czy ja wyglądam na udręczoną? PROBOSZCZ: Nie
mówiłem o pani. TERESKA CABAJAN:
Chyba, że tak. ALDONA: No
chyba nie wyglądam na męczennicę? Bywali lepsi przede mną. PROBOSZCZ: I co
powiedział? ALDONA: A czy
ja mówiłam, że coś powiedział? PROBOSZCZ: No
przecież słyszałaś, szatańska naturo! ALDONA: Coś słyszałam.
Coś o prawicy, o jego prawicy, że przy jego prawicy, w każdym razie w Jego
bliskości. TERESKA CABAJAN:
Wezmę i przeczytam jakiś psalm, tak na chybił trafił. To nie zaszkodzi. PROBOSZCZ:
Lepiej nie. TERESKA CABAJAN:
(zdumiona) No co też ksiądz opowiada?! To już u Cabajanów nie będzie
się czytać więcej świętych słów?! ALDONA: Nie chcesz się
przynajmniej na sam koniec przytulić się do mnie? Chyba nie obawiasz się trupów.
Cały czas o nich gawędzisz. PROBOSZCZ: A to
podłe podgryza mnie strukturalnie. TERESKA CABAJAN:
Mówiłam, mówiłam. Ja inaczej nie poszłabym na plebanię po jegomościa. ALDONA: Czas się
rozłożyć, panie klecho. Ale to jedynie początek. Kiedy się tak pojawiam na
więcej niż pięć minut, to nie daję tak szybko za wygraną. Nie raz jeden będziesz
się jeszcze wsłuchiwał w moją opowieść o agonii, rzecz całą na tej
planecie zatrzymującą. To było tylko preludium przedśpiewne, no i czule
wyszeptane. No bo chyba nie zarzucisz mi, że krzyczę itd.? PROBOSZCZ: (nasilenie
negacji) Idź precz!!! ALDONA: Już mi
gąska rozkawałkowana na dobre. TERESKA CABAJAN:
Czy ksiądz coś do mnie mówił? PROBOSZCZ: Nie!
Do tego tam, czy tej! TERESKA CABAJAN:
(zidiociała) Tego tam? Tej tam? Którego tam i którego tego? ALDONA: Widzisz jaka idiotka? PROBOSZCZ: A ja
mówię precz i już! Huzia na Józia!!! TERESKA CABAJAN:
Ależ co się dzieje? ALDONA: Ale też
zadzierasz nosa, mój ty całuśny kałdunku. Jak za dawnych czasów. PROBOSZCZ:
Jestem zdruzgotany. TERESKA CABAJAN:
Ale pozostał nam jeszcze Ten na górze. On te wszystkie kawałki poskleja. Sam
wie, w końcu sam je robił. Inaczej będą musieli przywiązać Terenię na
wieki. A co mój mąż na to wszystko powie?! Znów przez niezrównoważenie psychiczne pojawiam się Teresce jako Żyd. Wnioski same się
narzucają, bo krzyczy Terenia jak obłąkana. TERESKA
CABAJAN: Żyd! Żyd!
Tfu...
tfu… tfu...!!!!
Idę stąd. Mam
po dziurki w nosie tej masonerii!!!! 4. A teraz nastąpi
intermezzo senne. A jak komuś się to nie podoba, to niech idzie spać lub co
innego.
Miałem bardzo okropny sen. Dybuk przecież też może śnić w zgodzie
zresztą z duchem ekumenicznym i liberalną demokracją. To jest dopiero cudowna
wolność. Nawet jeśli nie chcesz miewać koszmarów, to będzie ci to i tak
nakazane w myśl dobrze pojętej równości jeśli bym odrzucił ten dar, wzięto
by mnie za jawnego faszystę lub wojującego lewaka z Czerwonych Brygad lub Kmerów.
Ale nie o tym przecież chciałem mówić, lecz o rezultacie dzisiejszej nocy.
To był koszmar. Widziałem jak
Stalin przepraszał swoje ofiary i pił z nimi wódkę. Wszyscy, włącznie z oficerami polskimi, całowali się nawzajem i wybaczali. Wódka lała się
hektolitrami. Hitler w międzyczasie wypożyczył samolot Lufthansy i poleciał
pokwilić przed ścianą płaczu. Wszyscy go pocieszali i po przyjacielsku
poklepywali po ramieniu. Żydzi tłumaczyli Hitlerowi — najwyraźniej znajdującemu
się w przygnębieniu, lecz nie w szoku — że sami przecież pchali się w ręce
oprawców i oddawali wszystkie kosztowności. A wszystko dlatego, że zabili
kiedyś Jezusa, więc świat i tak był wyjątkowo pobłażliwy, no i cierpliwy,
że wcześniej się nie dorwał im do tyłków. Te zapewnienia trochę nawet
pomogły, bo już zaczęły się huczne uroczystości. Zaproszono Arabów i częstowano,
to winem, to chlebem. Żydzi zrobili wyjątek i nic nie było koszerne. Kilku
terrorystów uroniło nie jedną łzę przed ścianą, która od tej pory
powinna być nazywana Ścianą Szczęścia i Pokoju międzynarodowego. Znów
uzurpują sobie prawo. Tańczono i kochano się pod gołym niebem. Chasydzi obcięli
się na łyso. Niemcy natomiast wyciągali z teczek peruczki z pejsami i zaczęli
się kiwać, jak to w zwyczaju mieli pobożni. Jakiś rabin powiedział nawet,
że nieźle im to wychodzi. Zjawili się też papieże wykrzykujący hasła
wolnomularskie: „Kochajcie się jak chcecie, z prezerwatywą, lub bez, w cipeczkę lub w dupeczkę, chłopcy niech się oddają starszym braciom, kobiety
niech się między sobą miętoszą!" Na pedofilię jednak przyzwolenia nie było, bo sami oprawcy ohydnie zaczęli
postrzegać ten proceder. Rodzice dzieci przytulali się do pedofilów i głaskali
po główkach. Same dzieci powtarzały w kółko: „To nic, to nic, nie było
tak najgorzej". Nie było widać końca śmiechów. Pojawiła się również delegacja Polonii amerykańskiej i grupa
redemptorystów, którzy równo skandowali: „Koniec z naszą faszystowską żółcią.
Kochani bracia Żydzi, przytulmy się do siebie i potańczmy. Niech żyje międzynarodowy
homoseksualizm serc! Niech nas prowadzi liberalna polityka marksistowska! Koniec z dogmatami i zakazami! Spełnijmy się w nieustającym seksie! Niech sperma spływa
po naszych ciałach, niech nas okleja!. To będzie nowy chrzest, nowej globalnej
miłości! Bracia, do roboty!" Wszędzie, w najdalszym zakątku tej planety, nastała miłość i braterstwo. Chińczycy oddali Tybet, a nawet dali bezzwrotną pożyczkę. W Indiach nagle znikły kasty, a krowy prosiły, żeby je oddać pod nóż rzeźnicki. W Waszyngtonie zorganizowano festyn z Japończykami z Hiroszimy — przyjechali z występami Kabuki — z Wiet-kongiem i terrorystami arabskimi. Zaproszenie
przyjął także kartel narkotykowy, który uroczyście zniszczył wszystkie używki i zaczął pomagać biednym rodzinom. Mussolini odwiedził Abisynię i poprosił o obywatelstwo honorowe. Niemcy i Polacy sprawili sobie piknik nad Odrą. Ci ostatni z chęcią
oddadzą ziemie zachodnie, na co Niemcy wykrzykują, że Berlin to prastare
piastowskie miasto. Padli sobie w objęcia jak nigdy dotąd. Wymianom podziękowań
za humanitarną wywózkę nie było końca. Ukraińcy przepraszali za ich
wrodzony sadyzm. Polacy ze swej strony stwierdzili, że akcja Wisła była pomyłką,
że to przez jakieś stonki. W przeciągu kilku godzin cała planeta się bawiła i tańczyła radośnie. Girlandy fruwały na nieboskłonie, puszczano petardy z bomb atomowych. To wcale mi się nie podobało, no i na pewno nie tylko mnie. Dlatego
postanowiłem zburzyć tę krainę szczęśliwości. Pocieszałem się wewnętrznie,
że to przecież długo trwać nie może. Jedynym, który mógł zapobiec tej
globalnej degeneracji był Żyd — taka mi przyszła myśl. Ale chyba się nie
myliłem, bo już po chwili nos mi się jakoś wydłużył i zagiął w połowie.
Jął się garbić ekspresyjnie. Empatia, jeszcze nikt jej dobrze nie przebadał,
ale ja ją znam. Zaraz ja uciszę te uciechy i bale. Jako Żyd mam więcej możliwości dokończyć szczęśliwie moją misję. W każdym razie lepiej i szybciej niż jako pająk, pedał czy hitlerowiec. W każdym
człowieku płynie trochę krwi dawidowej, a jeśli nie krwi, to przynajmniej
istniejemy im tam w głowach rozpustnie. Zatruliśmy rasę człowieczą naszą
nadwątloną posturą, ale zwojami mózgowymi już się nie podzieliliśmy.
Zresztą i tak nie umieliby z tego skorzystać, chyba że taki Eichmann czy Mao
Tse Tung. Nagle przeszyła mnie myśl, że ta cała libacja jest właśnie jakąś
akcją wywrotową Bundu. Ale co ja widzę?! Papież wydał edykt, że kraść już nie będzie i wybuduje hotele cztero gwiazdkowe w Etiopii. Lekarze w przypływie miłości do
ludzkości odkryli tabletki do ssania zabijające wirusa HIV. Z rakiem też ni
stąd ni zowąd uporali się. Właściwie nie ma już żadnej choroby, a bieda i nienawiść zostały wymazane przez różne sławetne akademie ze słowników świata.
Eskimosi jadą do Afryki opalać się — wynaleźli olejki przeciwsłoneczne — a czarnoskóre dzieci wybierają się do nowotworzonego Disneylandu
zrobionego w igloo. Nie ma już
wartości. Kiedyś
przynajmniej ktoś o nie walczył, wykrzykiwał, do broni wzywał, a teraz zupełna
balanga. Nic już nie
istnieje, tylko euforia. Tylko ja Żyd mogę jeszcze uratować tę cywilizację przed zagładą,
ale nikt nie chce o tym słuchać. Nawet nasz największy aktor nie ma już wśród
nich poważania. Bardzo byłem niespokojny tej nocy i jestem pewny, że musiałem krzyczeć i wiercić się w łóżku. Tu trzeba zagrać
na inną nutę. Trzeba ukrzyżować nowego proroka, ale tym razem z dobrym i sprawdzonym wcześniej rodowodem. Nie tam byle jaki łachudra. Najgorsze było
to, że musiałem działać sam. Postanowiłem
więc, co następuję: Postawimy kilku chasydów w nowym rządzie, zajmiemy się bankami.
Zostawimy kilku Niemców, by wzmocnić antagonizmy. Odpowiednio przygotowane
masmedia będą coś przebąkiwać o nowym komunistycznym spisku światowym. Znów
muchy i komary będą roznosiły AIDS. I szybko krew się poleje. Znów muzea
zapełnią się nowatorskimi płótnami à la Goya, dużo też będzie
obrazów przeróżnych Dürerów i innych wspaniałych pociągnięć pędzlem.
Znów pomniki powstaną ku pamięci różnych ofiar, i to na głównych placach i traktach. Od razu człowiek poczuje się lepiej, bardziej po ludzku, jak tylko
wszystko wróci do normy. Nie wiem, co to dokładnie oznacza, bo nie jestem człowiekiem. Za bardzo
popadam w empatię. Skąd oni uznają, że obecnie okrucieństwo jest większe niż ongiś?
Kiedyś mniej ginęło ludzi, bo w ogóle było ich mniej a teraz rozmnażają
się bezmyślnie. Ale i tu masony zadziałały. Deficyt się zrobił ostatnio w tych cywilizowanych krajach. Ludziom coraz rzadziej chce się dawać życie
innym. Klonowanie może jednak tej tendencji kłam zadać. Postanawiam więc do
łask doprowadzić całe papiestwo. Czuję się zmęczony. Nawet ten nowy ład powstały w mojej głowie
odbiera mi siły, choć nie włożyłem zbyt dużego wysiłku. Tylko ludzie
umieją się tak przykładnie męczyć, ale nie dybuk. Kurwa mać, żebym tylko
nie wpadł znów w depresję. Coś czuję, że ten ich relatywizm i mnie dopadł... Nagłe zakończenie
intermezza sennego, ale przecież nigdy intermezzo nie trwa zbyt długo. 5. BOLEK: Zanosi
się znów na jakąś wojnę. Za bardzo się to wszystko uspokoiło. To ja jestem u Bolka znów. Pocieszam się, że ta szczęśliwość à la Bruegel, to był
jedynie zły sen. Świat się nie zmienił a zawsze ktoś komuś będzie chciał
nóż w plecy wpakować. Czuję się już zupełnie spokojnie. Nawet ciężko
oddycham z radości, że jeszcze ludzie nie powariowali doszczętnie. BOLEK: Trzeba
tu jeszcze jakąś rozróbę konwencjonalną zorganizować. Te strachy na lachy z bombą atomową, to przeszłość. Ktoś przecież musi się ostać, by nowe
konflikty w życie wprowadzać. Stąd ta ich nieodparta chęć tworzenia małych
ojczyzn, by wojny między braćmi nadal się toczyły, ale żeby nikt już nie
wspominał o bratobójstwie czy wojnie domowej. Przyznaję, że
Bolek poczynił postępy w postrzeganiu nowego świata. Jestem zdumiony i dlatego zarazem niespokojny. Długo moja cisza w duszy się nie ustała. Ktoś tu inny
musiał namieszać w moich planach. Tu inny umysł pracuje. Ciekawe kto się
przebudził? Wychodzę od
Bolka, bo znów nie wietrzył mieszkania, no i nie chcę się dołować domysłami.
Na klatce wciąż czuję ten specyficzny zapaszek. Na klatce
spotykam Nieznajomego. A ten kiedy się tu wprowadził? NIEZNAJOMY:
Dzień dobry. JA: Wielkie
dzień dobry. NIEZNAJOMY:
Pobladłeś okrutnie. Czy zaciągnąłeś się do teatru okrucieństwa? JA: Ja? A z kim
mam przyjemność? Ten Nieznajomy
chyba mnie zna. Ja w każdym razie nigdy go nie widziałem na oczy, o ile mogę
się tak wyrazić. NIEZNAJOMY: Z nieznajomym, czy jakoś tam inaczej. JA: Pan chyba
tutaj od niedawna mieszka i właściwie nie wiem jaką mam rolę, by się tak
panu obnażać umysłowo. NIEZNAJOMY: Już
się przedstawiłem. JA: Pan mnie
zdaje się zna. NIEZNAJOMY: W rzeczy samej. JA: Ja też już
gdzieś pana musiałem widzieć. Czuję to, bo już jeden kiedyś się tam do
mnie doczepiał. Już ja tę brodę widziałem i te podkrążone oczy. Twarz mi
całkiem znana. A może ja pana widziałem gdzieś w muzeum? NIEZNAJOMY: No
to jesteśmy starymi wiarusami. JA: Idę sobie
na spacer, bo tutaj zapachowo nie dbają w gościnie. NIEZNAJOMY:
Chciałbym zamienić parę słów z panem. JA: Kiedy ja
nie mam czasu. No i pana osobiście nie znam. NIEZNAJOMY:
Przecież przed chwilą jawiłem się panu moją brodą i oczętami jako osoba
dość bliska. JA: Będziemy o sztuce rozprawiać? NIEZNAJOMY: Ja
właśnie uciekam. JA: Przed kim
pan tak ucieka? NIEZNAJOMY:
Przed nową sztuką figuratywną przebełtaną futuryzmem i nadrealizmem współczesnym.
No bo post-feminizm nic mi nie mówi. JA: Czułem, że
muszę pana znać z jakiegoś muzeum. Pan jest artysta współczesny? NIEZNAJOMY:
Raczej obiekt artystyczny. Będą znów chcieli, bym pozował. JA: A pan tego
nie lubi? NIEZNAJOMY: Nie
lubię. Nie znoszę ichniej sztuki. JA: Też mi ona
obca. Tylko, co ja mam z tym wspólnego? NIEZNAJOMY: To
właśnie przez pana mnie tak szkalują od ponad dwóch tysięcy lat a inni mają
czelność jeszcze na mnie czekać. JA: Jak to? Pan
jest nowym? NIEZNAJOMY: Nie
nowym, tylko tym prawdziwym. JA: Ten, który
się jeszcze nie objawił? NIEZNAJOMY:
Nerwy mnie zaraz poniosą. Musi pan zawsze powtarzać?! JA: Teraz to
chyba pan zbladł. NIEZNAJOMY: Mam
przynieść słownik symboli, czy co?! JA: Aha, pan
jest moją śmiercią? Ale nikt mnie nie zabił, bo ja się szybko regeneruję.
To ja musiałem się wspinać i zdychać powoli, nie pan. Więc proszę bez
natręctw. NIEZNAJOMY:
Hochsztapler! JA: Oj widzę,
że to ja teraz mam pana w mojej głowie. Nigdy jeszcze dybuk nie posiadł własnego
dybuka. Nigdy o czymś podobnym nie słyszałem. Oto dekonstrukcja totalna. NIEZNAJOMY: Pan
już zrobił swoje, choć nie wiem, kto pana o to poprosił. Wychodzi Tereska cała roztrzęsiona z siateczką pamiętającą jeszcze
czasy stanu wojennego. Bezwolnie znów staję się Żydem. Tfu… tfu...tfu...
moja reakcja nie spodobała się Nieznajomemu. A niech sobie Terenia girę złamie
na mój widok. Problem jednak polega na tym, że mnie nie widzi. Konstruuję więc
'naprędce' obozowe druty kolczaste i rzucam się na nie, robiąc przy tym
bardzo różne miny. Terenia lubi przecież realizm. Jedynie on działa jeszcze
na jej ograniczoną wyobraźnię. Ale co widzę. Terenia mnie olewa. Nie widzi mnie. Omija druty i jeszcze
śmieje się w duchu, bo gębę ma zwykle 'zgęziałą', a teraz jej się
otwiera jak tylko może. Co tu u licha się dzieje?! To gorsze od mojego snu.
Czemu ta perukowa wywłoka mnie ignoruje?! Tfu...tfu...tfu… znów ci
Żydzi! Ponownie zapomniałem przybrać postać Tomcia. Już jestem Tomciem i płaczę. Terenia jednak napiera niszcząc wszystkie
psychologiczne świętości typu: wyrzuty sumienia, histerie, itd. Tu coś złego
się dzieje. Bardzo złego. Chyba zamówili dybuka z Watykanu, by mnie wreszcie
wykończyć raz na zawsze — rzecz jasna. Nieznajomy uśmiecha się ironicznie,
co wyprowadza mnie z równowagi. No tego jeszcze
nie było! NIEZNAJOMY: Pan
już swoje zrobił. JA: Śmierć się
objawiła dybukowi. Pan tu pewnie po moją dymisję przyszedł? NIEZNAJOMY: To
wszystko przez te pana odbicia od normy. Tego już dłużej tolerować nie można. JA: To ja kurwa
mać od dwóch tysięcy lat czarną robotę wykonuję, a teraz mam iść na
emeryturę?! NIEZNAJOMY: To
pewnie ma coś wspólnego z nową epoką, no i w ogóle z reformą. Nowe
milenium nastało, nie słyszał nic pan o tym? JA: Obiło mi
się o uszy, już tak od paru miesięcy i dlaczego teraz ktoś ośmiela się
podjąć śmiałych reform? Zupełnie ten gagatek wytrącił mnie umysłowo. Nagle zupełnie podświadomie
przybieram postać Żyda z Nazaretu, ale w stylu renesansowym, tak więc bliskim
człowiekowi. Na głowie dzierżę cierniową koronę i broczę krwią. Krew już
zalewa całą klatkę schodową. Terenia nie może już tego zobaczyć, bo sobie
poszła do sklepu spożywczego i nie wiadomo kiedy wróci. NIEZNAJOMY:
Hochsztapler! JA: Tylko mi tu bez obrażania!
Zaraz tę Terenię za kłaki pociągnę, niech tylko ona wróci! NIEZNAJOMY:
Mnie tam pana rozterki mało obchodzą. Ja tak się zbiegałem, że mam już
tego dosyć. A ten neorealizm w szczególności dał mi popalić. JA: To mi
bardzo źle się jawi, przede wszystkim dla mojej sytuacji. Mało to ja wysiłku z siebie dałem?! I teraz takie bele co ma zająć moje miejsce? Bo chyba, jak
dobrze rozumuję, pan czyha na moją posadę? NIEZNAJOMY: Pan
się przeżył. Nastąpił kryzys ogólny. Wszystko się pozmieniało w tych
globalnych głowach. Dehumanizacja dopiero przed nami. JA: Pan to
pewnie jakiś sekciarski prorok, co mi przyszedł podkładać kłody pod nogi. NIEZNAJOMY: Ja
tu kasę wyjmę i kawę na ławę. JA: To ta
masowa kultura. Dzisiaj byle głupek jest na pierwszych stronach gazet i to nie
tylko brukowców. NIEZNAJOMY:
Proponowali mi pozy nawet na parę minut, byle ekspresję wyrazić głęboką,
to znaczy oni chcieli ją uchwycić. Oni już nie potrzebują tyle czasu, co
Michał Anioł. JA: Cholera,
nie mogę się przyzwyczaić do myśli, że i ja ma własnego dybuka. Terenia dawno
temu zniknęła. Przeszła sobie obojętnie w trakcie dyskursu mojego z Nieznajomym i pomachała swoją siateczką. JA: I dokąd
chce pan wyemigrować? NIEZNAJOMY:
Rzecz w tym, że ja już nie chcę się ruszać. Jestem wykończony tym ciągłym
bieganiem po kontynentach. Czas na odpoczynek. JA: Ja też dużo
podróżowałem i jakoś nie narzekam. NIEZNAJOMY: W każdym razie za długo im kazałem czekać. Czas na nowe objawienia, bo inaczej
to wszystko runie. JA: Dlaczego ja
wciąż stoję na klatce w tych łachach i z krzyżem na ramieniu? NIEZNAJOMY: Nie
trzeba było się tak pchać. Zresztą coś zawsze pozostanie. Chociażby
Kaplica Sykstyńska. Tak zupełnie pan nie zniknie. JA: A panu się
uroiły w głowie nowe kościoły, twierdze? Wylansować chcemy nowoczesną
ikonografię? NIEZNAJOMY: Ja
już im tam w duszach dłużej gram. W końcu się wściekną. JA: Pan na
plecach tych morderców chce się wywindować na ołtarze. Skąd zresztą pewność,
że jestem hochsztaplerem? Chyba większość nie mogła się tak pomylić? NIEZNAJOMY:
Jesteś strasznym nudziarzem. To trzeba zakończyć. Wszyscy chcą zmian, bo
kapitalizm wybielił wszystko CIF'em, mózgi też. Czas na mnie: na nowego,
prawdziwego, z prawdziwego zdarzenia. Ja tak samowolnie nie dam się ukrzyżować i potem wyczyniać dziwne sztuczki z wychodzeniem z grobu. A potem się jeszcze
dziwią, że im się tam różne pojawiają w przedziwnych miejscach. JA: No to ładnie
się wpakowałem w kabałę. Dybuk mi wygraża i zaprasza do oddania dobrowolnie
etatu. NIEZNAJOMY: Mało
namęczyłeś tych ludzi? Niech się trochę zrelaksują. JA: Oni nie chcą
żadnego wypoczynku. Ty mi gadasz jak śmierć. Gdzie masz kosę? NIEZNAJOMY: Boi
się śmierci dybuk? Ja będę demokratą. To moja własna
śmierć do mnie przemawia. Krąży mi przed oczami. Balet jakiś odprawia. Uśmiecha
się. Zaraz pewnie zacznie ostrzyć kosę. Bardzo tego nie lubię, tak samo jak
zgrzytania zębami. NIEZNAJOMY: Na
śmierć ja wyglądam? JA: To po co
tak ściskasz z taką miłością tę kosę w rękach? NIEZNAJOMY: A to tylko taki rekwizyt, który pojawił się w twojej głowie. Zapomniałem, ty
głowy nie masz. Też sobie puścili wodze fantazji o białej postaci bezzębnej i z kosą. To mi wygląda na prerafaelitów. Jak zwykle skonstruowali na własny
użytek tę białą damę. Właściwie, skąd oni wiedzą, że jestem kobietą
skoro nie jestem? No i czemu się tak boją? JA: Wiedziałem,
że zacznie wreszcie zgrzytać zębami. A ten dezodorant, to pewnie żaden miły
zapaszek antypotny tylko gaz — nie sądzę by tylko łzawiący. NIEZNAJOMY:
Spocił się pan? Popsikać pod pachami? JA: Idź mi z tym złowrogim narzędziem! NIEZNAJOMY: Jak
się człowiek poci, to trzeba popsikać. JA: Ja nie człowiek. NIEZNAJOMY:
Przepraszam, zapomniałem. JA: Trzeba się
było zjawić wcześniej a nie przychodzić na gotowe! Cwaniaczek! Schodzi ni tędy, ni owędy sam Bolek. Też na nim nie robię większego
wrażenia. Nikt mnie już nie widzi poza tą gadziną?! Mój sen nie był więc
koszmarem, bo nie był snem. Wszyscy uśmiechnięci, Bolek identycznie jak
Terenia. Podkładam nogę tej antysemickiej świni a ona idzie dalej i wcale
nie upada na ryj. To graniczy z absurdem. Na zewnątrz wszyscy biesiadują. To
doprawdy gorsze od śmierci. Niczego się już chamy nie boją! Wyzwoliły się. Krew spada z moich skroni na klatkę schodową. Stoję jeszcze jednak, bo
ten dybuk w szach mnie wziął i chyba nie tak szybko puści. Bolka 'trącham'
przyciężkawym krzyżem, ale i to zignorował. Całe te dwa tysiące lat na
marne, do dupy, do gazu! NIEZNAJOMY: Może
się wreszcie przejdziemy, bo pan mi mizernie wygląda. JA: Ten krzyż
mi ciąży i ta opaska na głowie, co wbija się w skronie. NIEZNAJOMY: To
pójdźmy na świeże powietrze. JA: I tak mi
nie da spokoju to ścierwo, tylko że ja będę musiał się przemieszczać z tym drewnianym meblem, i to na bosaka. A w tym kraju jest zimno. NIEZNAJOMY:
Mamy wiosnę i wszystko się budzi do życia. JA: No chyba z pewnymi wyjątkami. NIEZNAJOMY: Nie
marudzimy, tylko idziemy. Mija parę dobrych minut zanim wyjdziemy z klatki schodowej. Przy drzwiach
mnóstwo dziennikarzy i malarzy ze sztalugami i z dyplomami już czekają: Espolio,
El Greco.
Flesze oślepiają
mu wzrok. Krwią broczy coraz bardziej, co jest zresztą zrozumiałe. Wszyscy się
na ten widok odsuwają ze względu na bezpieczeństwo narodowe. Ktoś z tłumu
krzyczy, żeby trzymał dobrze krzyż, bo się 'chybie'. No i w ogóle słabo
widać. Inny fotograf się zezłościł z tego właśnie powodu, bo
miał świetną koncepcję na zrobienie dobrego kadru, no i, co za tym dalej
idzie, zdjęcia, no i się wtedy wszystko załamało. Po prostu nie utrzymał.
Klatka została zmarnowana. Wszystko zaczęło
się ruszać. W ruch poszły także bazie i inne stworzenia boże. Makatkami ktoś
bruk wyłożył, bo to teraz kryzys, a dla jego stóp musi być przecież
dywanik. Tak więc ogólnie rzecz ujmując jest wszystko dobrze, jak na razie. Czemu oni
wszyscy na bosaka tak chodzą? Zaziębią się śmiertelnie jak nic, a tu
dopiero pierwsza faza reformy służby zdrowia — nie wiedzą, że to może się
źle skończyć?! On jednak po
niedługim 'namyślunku' wychodzi i tacha ten krzyż. Rzeczywiście nie wygląda
najlepiej. Flesze znów rozświetlają niebo do tego stopnia, że komuś wydało
się, że wszyscy uczestniczą w jakimś bliżej nieokreślonym wniebowstąpieniu. Ten europejski
renesans trąci jednak 'mychą'. Zbyt pompatyczny i zbyt dosłowny. No ale
jakie bóle, takie obrazy. Chyba ta aluzja, która wcale nie była aluzją, doprowadziła go
do szału,
bo nagle ni stąd ni zowąd rzucił w cholerę krzyż i zaczął uciekać.
Malarze wpadli w popłoch i do krzyku im się zebrało: „Prosimy jedynie o parę
chwil, o parę minutek, nic więcej. Niech nam pozuje skoro już tyle czasu
zmarnowaliśmy. Ujmiemy jak najgłębiej przekaz oczny a później resztę jakoś
'przestorcujemy' artystycznie w atelier". On już tego nie słyszał, bo nie chciał. Nawet ja sam mu się nie dziwię.
No i nie mógł. To też ważna informacja. Zaczął biegać — właściwie to
jego bieganie przypominało taniec szaleńca. No ale było biegiem. Stąd pewnie
kolejne flesze i „uuuuuu" i takie tam.… dochodziły z tłumu. Ślepiec by
się nawet dopatrzył w tej jatce ludycznej echa Tańca chłopskiego
Pitera Breugela Starszego, zmiksowanego z Niesieniem Krzyża Boscha, choć
tu krzyż trzeba wyłączyć z oprawy percepcyjnej, bo już krzyża przeć nie
ma. To znaczy jest, ale jakby go nie było. Na pewno nie na jego sinych
ramionach. Czuję jak w jego umyśle pulsuje myśl o Męczeństwie dziesięciu
tysięcy chrześcijan, Albrechta, zwanego również Dürerem. Tylko że on
chciałby znaleźć się właśnie za sztalugą i wiernie sceny rodzajowe
uwiecznić. Właściwie chciałby im teraz wszystkim dokopać. Takie są jedynie
domniemania o niemieniu. Biegnie więc, bo nic innego w podobnej sytuacji
normalnemu człowiekowi nie przyszłoby do głowy. Potyka się wielokroć. „Uuuuuu" i inne tam „onnnnnn" mu w tym wtórują
należycie. Po czym nagle staje niby to zmęczony tą gonitwą nieustanną.
Szuka czegoś, bo chyba nie kogoś. Szuka chyba kamienia, ale nie znajduje. Tu
ich nie ma, bo wszystkie na szańcu się ostały. W tym kraju, świętości nie
radzę największemu wrogowi tykać tak bez uprzedniego zapoznania się z materiałem. Rzuca więc w dziennikarzy, a najbardziej zapamiętale, w malarzy, łopatami,
kijkami, prętami, krzesłami [sic]. I o dziwo
znalazł jeden kamień. Nikt mu nie przeszkadza w tym, by wycelować, i to
celnie, w głowę nowoczesnego malarza. Malarz przeżyje i teraz znajduje się
już na intensywnej terapii. Wnet brakuje mu
przedmiotów. Nie ma już czym rzucać w ten wrednie zebrany tłum. Znów rzuca
się do ucieczki. Biegnie teraz
koło krzaków otaczających park. Jeden z nich się zapala. Dziennikarz
przyklęka i robi zdjęcie, po czym mówi do kolegów: „Super!" Teraz zdejmuje
koronki z głowy i tłum jednoznacznie robi krok w tył. Nie wiadomo, czy nie
rzuci i tym w nich. Mało tego, zrzuca z siebie wszystkie ciuchy. Oklaski
euforii temu towarzyszą, bo każdy w tym geście dopatruje się świętego
Franciszka z Asyżu. Zostaje
wreszcie nie wiadomo jak otoczony. Przyjeżdża ambulans ze szpitala
psychiatrycznego. Zakładają mu kaftanik — on w tym czasie pieni się
niebywale. Wkładają go do wozu i odjeżdżają. I to koniec całej
historii.
1 2
« Dramaty (Publikacja: 26-02-2005 Ostatnia zmiana: 30-01-2011)
Tomasz KaczmarekUr.1970 r. Dramatopisarz, doktor nauk humanistycznych Uniwersytetu Łódzkiego i Sorbony. Obecnie adiunkt na Filologii Romańskiej UŁ. Tłumacz z języka francuskiego i włoskiego. Autor artykułów z zakresu językoznawstwa, jak i poświęconych teatrowi i dramatowi europejskiemu XX-wieku. Jest laureatem I Ogólnopolskiego Konkursu na Polską Sztukę Współczesną zorganizowanego przez Stowarzyszenie DRAMA przy Teatrze Ateneum w Warszawie (2002). Od 2003 związany z "Laboratorium Dramatu" (prowadzonym przez Tadeusza Słobodzianka) przy Teatrze Narodowym. Strona www autora
Liczba tekstów na portalu: 9 Pokaż inne teksty autora Najnowszy tekst autora: Racjonalny ustawodawca wobec opinii społecznej a populizm penalny | Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 3959 |