« Czytelnia i książki Teraźniejszość albo oniryczny surrealizm Autor tekstu: Francesco Bernardini
Czy sen może się zmaterializować… nabrać takiej Formy… że go widzimy
na jawie… żyjemy go sobą w świadomości… oczywiście… że sny nam się
spełniają… lecz my często nie wiemy gdzie i kiedy… jaką częścią
psychiki jest sen… której nie potrafimy wyjaśnić… dlaczego odbywamy
podróże senne w podświadomości… czy to jest dla nas jakaś
informacja… czy to jak je interpretujemy jest prawdą… czy tylko
oszukujemy świadomość… ponieważ nie potrafimy go wytłumaczyć...
fenomen… czym jest bez wątpienia sen… ma wielki wpływ na naszą
rzeczywistość… nawet nie zdajemy sobie sprawy z tego… jak bardzo w życiu codziennym kierujemy się fabułą zawartą w snach… obrazami...
które są na pierwszy rzut oka… bez żadnej logiki… panuje w nich
„chaos"… lecz jeśli dokładniej zapamiętamy treść snu… i dokładniej
przemyślimy… to wtedy ten „chaos" jest podobny do tego… który stał
się przyczyną stwarzania wszechświata… to prawo „chaosu" dokonuje
cudów na naszych oczach… może dlatego sen jest pomostem… mostem
zawieszonym pomiędzy wczoraj a przyszłością… który wznosi się wysoko
ponad teraźniejszością… po tym moście możemy dotrzeć do przyszłości...
poznać ją w zarysach ogólnych… a więc dzięki snom możemy przeczuć
jutro… sen jest konglomeratem obrazów zmieszanych w kotle
teraźniejszości… kiedy się budzimy… pierwszą myślą jest… czy to co
przed „chwilą przeżyliśmy" jest realem czy tylko zjawą… dopiero po
kilku sekundach dociera do nas rzeczywistość… i wtedy albo obrazy
senne zostają zakodowane w naszej pamięci… albo „ulatniają się" by
znowu wrócić w czasie snu… tak długo będą wracać… aż zostaną
zapamiętane… już wiele razy zadawałem sobie pytanie… czy obrazy
senne są prawdą czy kłamstwem… i doszedłem do wniosku… że określając
to w ten sposób popełniałem błąd… bowiem sen po prostu jest… tak jak
my… jest częścią naszego istnienia… sny są bo my jesteśmy… wartość
obrazów sennych i ich treść jest uzależniona od tego jak bardzo w życiu
codziennym jesteśmy sobą… na ile stać nas na siebie… bez względu na
to… jak nas odbiera potoczność życia cywilizowanego… bo tylko wtedy
możemy dojść do pewnego stopnia swej niezależności… by móc dostrzegać
to… czego inni nie potrafią… zdając sobie z tego sprawę… że każda
proklamacja wolności rodzi nowy typ niewoli… chociaż człowiek nigdy
nie będzie potrafił znaleźć wolności… której tak naprawdę nie ma w całym kosmosie… wolność w tym czystym pojęciu filozoficznym bywa tylko
we wczesnym dzieciństwie… kiedy maleńki człowiek poznaje życie
używając jako „broni" Syndromu Dziecięcej Negacji… lecz u małego
stworzenia… jest to naturalne… że podporządkowywanie się dorosłym
bywa nie do przyjęcia dla pączkującej psychiki… dopiero kiedy jesteśmy
dorośli… Syndrom Dziecięcej Negacji jest dyktatorem naszego
postępowania… i wtedy często postępujemy przeciwko własnemu Ja...
jesteśmy manipulowani na zasadzie Negacji… lecz te reakcje są w większości negatywne w skutkach… bowiem stajemy w opozycji do zdarzeń w swym życiu dla jakieś zafajdanej zasady przyjętej przez nas wartości
obiegowych… nasze postępowanie jest matrycą innych... Weźmy taki przykład… jeśli jakiś sąsiad kowalski dał na budowę
kościoła 10.000 zł… to my musimy dać… nawet i kilka złotych
więcej… byśmy byli „lepsi" od sąsiada… więc negujemy wartość jego...
uważamy bowiem… że nasz sąsiad jest mniej warty od nas… że jego
posiadanie jest mniejsze od naszego… właśnie „licytacja" swego Ja
doprowadza do zatracenia jego wartości… do sprowadzenia egzystencji do
poziomu negowania wszystkiego i wszystkich… którzy nas przerastają...
większości ludzi nie potrafi się pogodzić z tym faktem… że inni
potrafią być wyżej i zrobić lepiej i więcej… i całe życie spędzają na
tym… budując w negatywie do innych swoje poczucie wartości… które
bezustannie wymaga coraz większego wysiłku… i celem staje się nie
wartość człowieka ale wartość sama w sobie bez oglądania się na to...
jakie ona czyni spustoszenie w człowieku… zaczynamy żyć powielenie
innych… a to już jest labiryntem… który sam człowiek stworzył nie
tylko dla własnej wygody i postępu… lecz także destrukcji własnej
przyszłości...
Wróćmy jednak do snu… sen… sen bywa językiem.… bywa przekazem...
który często odczytujmy po długim czasie… nie pamiętając nawet… że
sen nam „powiedział" o tych zdarzeniach… które dopiero miały
nadejść… zdarzeniach zakodowanych gdzieś głęboko w naszej
podświadomości… która jest cieniem naszego ego… matrycą… na której
jest zapisany nasz charakter...
Przez cały dzień… wracała natrętna myśl… wiemy… że jest
przeszłość… że tych co przeżyją czeka za załamaniem czasu
przyszłość… siedząc przy stole wpatrzony w migocący płomyk świeczki...
uświadomiłem sobie… że teraźniejszości nie ma… że to miganie było
przeszłością już w momencie kiedy nawet nie zdążyłem uświadomić tego...
że płomyk istnieje już tylko poza teraźniejszością… że patrząc na jego
miganie uświadamiam sobie… że w tym chwiejnym… bladym świetle nie
czuję teraźniejszości...i zacząłem sobie zadawać pytanie… że kiedy nie
ma… nie istnieje tu i teraz… nie ma chwili obecnej… że jest
niemożliwa do uchwycenia… że tak zwyczajnie… nie ma
teraźniejszości… więc zdając sobie z tego sprawę wiedziałem… że
nasze istnienie dzieje się tylko w przeszłości i w chwili
nadchodzącej… znając przeszłość musimy znać i przyszłość… jeśli nasz
byt istnieje w tych dwóch wymiarach czasowych… więc musimy znać
przyszłość… więc ona jest w nas… ale jak ją dostrzec… jak odróżnić
od przeszłości… zasypiałem z tą myślą… nie potrafiłem na to pytanie
odpowiedzieć… i wtedy we śnie się pojawiła...
Długa biała sala o sklepieniach gotyckich przedstawiała jakby
refektarz… w którym spożywano posiłki po godzinach długiej żarliwej
modlitwy… między przęsłami łuków tworzących sklepienie były wmurowane
wielkie monitory… na każdym z nich widać było ruchome obrazy… jakby
Leonardo lub Michał Anioł namalowali komiksy w stylu renesansu… i teraz je odtwarzano na tych wielkich monitorach w średniowiecznym
refektarzu zakonu Rycerzy Maltańskich… kiedy w czasie posiłków
panowała taka cisza… że z tych obrazów na ścianach… które
przedstawiały sceny biblijne… pełne wrzasków i krzyków torturowanych
świętych… to te dźwięki słychać było w czasie posiłków czcigodnych
zakonników… więc kiedy stałem w moim śnie… w tym refektarzu… na
którego ścianach pod gotyckimi łukami sklepień były wmontowane wielkie
monitory… stał długi stół na całą długość jadalni czcigodnych
rycerzy… a wokół niego siedzieli w białych płaszczach… takie jakie
noszą w szpitalach lekarze i pielęgniarki… siedziało jakieś dziwne
konsylium… albo nawet jakiś synod biskupów… ale były tam też
kobiety ubrane w białe fartuchy i okrągłe czapeczki na głowach… takie
jakie się nosi w laboratoriach lub przy stole operacyjnym… by nawet
najmniejszy włos nie wpadał do wnętrza rozciętego ciała pacjenta… by
po zaszyciu nie dostał od tego włosa zakażenia i nie umarł od tego
maleńkiego włosa z głowy pielęgniarki lub lekarza… którzy mieli go
wyleczyć a nie zabić jednym małym włosem… i wszyscy przy tym długim
stole milczeli… patrzyli w stronę tego… który siedział na samym
końcu stołu… nic nie mówił… jakby tylko obserwował i z natężonym
błyskiem w oczach wydawał jakieś polecenia… które rozumieli tylko
ci… którzy uczestniczyli w tej milczącej dyskusji… nie zwracali też
uwagi na to co się dzieje na tych wielkich monitorach… przez dłuższą
chwilę stałem i nie mogłem zrozumieć co się tutaj w tym dziwnym
pomieszczeniu dzieje… zacząłem po kolei przypatrywać się każdej
siedzącej osobie za stołem… jedno co zauważyłem… to każdy z siedzących miał inny wyraz twarzy… nie widziałem dwóch podobnych
wyrazów… co druga twarz była zupełnie nieruchoma… a te pozostałe co
chwilę drgały… było widać na nich jakąś dziwną mimikę… dziwne
grymasy… jakby te grymasy były dziwną mową… każde drgnięcie miało
chyba jakieś określone znaczenie… jakby alfabet Morse’a… albo migowy
alfabet głuchoniemych… obchodziłem wokoło tego ogromnego stołu… nikt
na moją obecność nie reagował… jakbym bym przezroczysty… jakby mnie
tam w ogóle nie było… wszyscy byli zajęci obserwowaniem tego… który
siedział wyprostowany w krześle wysokim z rzeźbionym oparciem na samym
końcu długiego stołu… można było wyczuć w jego twarzy… że jest tutaj
najważniejszym uczestnikiem tego synodu czy obrad jakiejś dziwnej
inkwizycji… w środku długości tego stołu siedziała kobieta… jej
twarz była jak chropowaty kamień… bez żadnego wyrazu… nic w niej nie
drgało… siedziała jak posąg… ruchy jej były powolne… jakby
leniwe… jak ciężka maszyna… ramiona wielkiego dźwigu… jej krzesło
było odsunięte od stołu… tak że wystawała z rzędu krzeseł… na
których siedzieli pozostali… ręce miała zgięte w łokciach… a w
dłoniach trzymała za nóżki kilkumiesięczne dziecko… na tych maleńkich
nóżkach były czarne skórzane buciki… ta kobieta trzymała to maleństwo
za nóżkę poniżej kostki… tak… że nad jej dłonią widać było maleńką
stopę z tym czarnym bucikiem… w drugiej ręce trzymała piłkę do
żelaza… taką… jakiej używają ślusarze do cięcia metali… rama tej
piłki była niebieska… brzeszczot czarny… błyszczał przy tym mglistym
świetle refektarza… te błyski były podobne jak te od węgla… tego
najwyższego gatunku… od antracytu… kiedy leży na dłoni a promienie
słoneczne uwypuklają jego czarną barwę… ludziom się to kojarzy z mocami piekielnymi… i ta kobieta… w pewnym momencie… podniosła ten
brzeszczot na wysokość kostki tej małej nóżki… przyłożyła i tak na
kilka chwil znieruchomiała… potem głowę… jednym jak automat ruchem
odwróciła w stronę tego… który siedział na samym końcu stołu… ani
jeden muskuł na jej twarzy nie drgnął… nagle zacząłem krzyczeć...
ty… zostaw to dziecko w spokoju... ale nic nie było słychać… ale ten
mój krzyk… zobaczyłem na jednym z tych wielkich monitorów… które
wisiały na ścianach… tam się pojawiły wielkie litery mego krzyku...
ale nikt na te monitory nie patrzył… więc nie mógł widzieć mego
krzyku… po chwili… na sąsiednim monitorze pojawiło się słowo...
bucik… na innym monitorze pojawiło się słowo… potrzebny… a na tym
gdzie był mój krzyk… który w tej samej chwili zniknął… pojawiło się
słowo… tnij… spojrzałem w stronę dziecka… ta kobieta zaczęła
powoli jak piłą ramową do cięcia grubych przedmiotów metalowych zaczęła
poruszać swą ręką jakby to było naprawdę piła ramowa… jej ruchy były
powolne… automatyczne… brzeszczot powoli zaczął się zagłębiać w delikatną nóżkę dziecka… stałem przerażony… nie było widać krwi...
nikt nie patrzył w stronę taj makabrycznej sceny… robiło mi się ciepło i zimno… dreszcze bezsilności wstrząsały mym ciałem… nagle poczułem
jak mą twarz zalewa jakaś ciepła lepka ciecz… monitor naprzeciw mnie
przyciągnął mój wzrok… jakby jakaś niewidzialna siła kierowała w mym
mózgu ośrodkiem wzroku… spojrzałem… na tym monitorze była tak
makabryczna scena… kolorowy monitor… brzeszczot już do połowy był
zagłębiony w nóżce dziecka… wokół… z tego rozcięcia tryskała krew...
nóżka się wiła… tak jakby chciała się wyrwać z żelaznych palców tego
potwora… razem z tą krwią latały wokoło słowa krzyku dziecka...
wyrażające straszny ból i trwogę… i ginęły gdzieś poza monitorem razem z tryskającą krwią… krzyczałem… i mój krzyk pojawiał się na
sąsiednim monitorze… jakby moje struny głosowe były podłączone
niewidzialnymi przewodami do tego monitora… jakiegoś dziwnego
komputera… który tłumił mój krzyk i przetwarzał go na formę pisaną na
monitorze komputera… na ostatnim monitorze pojawił się napis… słowa
chyba pochodziły od tego najważniejszego człowieka… który siedział na
samym końcu długiego stołu… „to nie jest dziecko.. to jest lalka...
taka… którą bawią się małe dziewczynki"… spojrzałem na tego potwora
za stołem… i tam dziecko się nie ruszało… nie ciekła krew… ale na
monitorze było czerwono od krwi i krzyku… litery… którymi był
zapisany krzyk dziecka były jaskrawo czerwone… jaśniejsze od krwi
tryskającej z piłowanej nóżki dziecka… nagle obraz z monitora
zniknął… spojrzałem na dziecko za stołem… but z odciętą maleńką
stopą dziecka leżał na stole… na białym obrusie nie było żadnego śladu
krwi… ani jednej kropli nie widziałem… wszyscy skierowali wzrok w stronę odciętej stopy dziecka… ten najważniejszy skierował swe puste
oczy w leżący bucik… w którym była odcięta stopa dziecka… nagle
poruszył się… i szedł w stronę tego najważniejszego… ten bucik szedł
tak jakby dziecko szło… chociaż go nie było widać… jakby był cały
niewidzialny… tylko ten bucik z odciętą stopą w środku...
pomyślałem… że chyba tak wyglądała pięta Achillesa… cały był
nieśmiertelny… tylko pięta była widoczna… kiedy bucik dotarł do
końca stołu… nagle wyskoczyła z niego ta odcięta maleńka stopa i wskoczyła temu najważniejszemu do ust...
patrzyłem na tę scenę z szeroko otwartymi ze zdziwienia oczyma… pomyślałem sobie… gdzie ja jestem...
co to są za potwory… opanował mnie gigantyczny strach… szybko sobie
uświadomiłem… że w snach nie można się poddać strachowi… bo ten
sparaliżuje i wtedy nie można uciekać ani reagować na to co się we śnie
dzieje… skurczyłem się i stałem się taki maleńki… mniejszy niż to
dziecko z odciętą stopą… i w ten sposób wydusiłem z siebie cały
strach… wróciłem do swej postaci już bez strachu… zauważyłem… że
ten potwór… ta kobieta jak mumia piłuje tymi powolnymi ruchami drugą
stopę dziecka… spojrzałem na monitor… tam działo się dokładnie to
samo co przy odcinaniu pierwszej stopy dziecka… krzyk i krew dziecka
zapełniły cały monitor… po chwili drugi bucik szedł po białym obrusie w stronę tego najważniejszego… który siedział na samym końcu tego
bardzo długiego stołu… i druga odpiłowana stopa dziecka wyskoczyła z bucika prosto do jego ust...
już nie mogłem wytrzymać tego makabrycznego
widoku… skoczyłem przez stół i stanąłem za nim i wyrwałem okaleczone
dziecko z rak tej mumii… nikt się nie poruszył… ale i ja stałem z tym dzieckiem w ręku jak wmurowany… tak jakby jakieś niewidzialne ręce
trzymały mnie jak w kleszczach… próbowałem się szarpać ale nic nie
pomagało… spojrzałem na monitor… szukając tam pomocy… a na nim był
krzyż stojący na jakieś górze a na nim był ukrzyżowany Jezus… i śmiał
się… ale ten śmiech był tylko graficznie przedstawiony na monitorze
jak mój krzyk i płacz dziecka… nic nie słyszałem… czytałem tylko ten
śmiech… nie wiem dlaczego… ale ten śmiech był szyderczy… brzmiał
kpiąco… drwiąco… spojrzałem na sąsiedni monitor… a tam były
wypisane słowa tego najważniejszego… całego ich szefa czy herszta...
sam nie wiem jak go nazwać… jak go tytułować… a może to był mistrz
tego dziwnego i makabrycznego stowarzyszenia… a może to było jakieś
doświadczalne laboratorium w dalekiej przyszłości… ale cokolwiek to
było… to nie można tym usprawiedliwić tego makabrycznego odcinania
maleńkiemu dziecku stóp… tylko dlatego… że potrzebne były buciki...
na innym z monitorów pojawił się napis… „nie chce pan zrozumieć… że
dziecko by nam przeszkadzało swą obecnością przy badaniu tego fenomenu
jakim są buciki sprzed dwóch tysięcy lat… my dziecka nie
potrzebujemy… buciki są najważniejszym znaleziskiem… dziecko już
jest dawno martwe"… napis zniknął… za chwilę pojawił się nowy
napis… „czym ty się marny człowiecze przejmujesz… przecież to nie
jest twój ból… i ten ból już dawno nie istnieje… to jest ból sprzed
dwóch tysięcy lat… to jest martwy ból… ta krew jest tylko
cybernetycznym zapisem tamtej krwi"...
pomyślałem… otumanić mnie chcą
tą techniką… tym cybernetycznymi czarami… tym oszustwem naszego
wieku… mydlą mi mózg tymi monitorami… tą ciszą piekielną… tym
bezruchem chcą mnie zmylić… chcą uśpić moją wrażliwość na ból i cierpienie innych… wiedziałem… że nie mogę do tego dopuścić...
jeszcze nie wiedziałem jak to zrobię.… ale jedno wiedziałem na
pewno… muszę przerwać to makabryczne przedstawienie kosztem małego
dziecka… które cierpi w tym klasztorze… nie wiedziałem gdzie mam
schować dziecko z obciętymi stopami… żebym miał wolne ręce...
położyłem go sobie na plecy i powiedziałem… trzymaj się mocno… słów
swoich nie słyszałem… ale zaraz pojawiły się na monitorze… z którego
zniknął ukrzyżowany śmiejący się szyderczo Jezus… wyciągnąłem pasek ze
spodni i nim przymocowałem sobie dziecko do pleców… nikt z obecnych
nie reagował na mnie… tak jakby mnie tutaj wcale nie było… byli w jakiś dziwny… dla mnie niewidoczny i niezrozumiały sposób zajęci
sobą czy jakimś dziwnym obrzędem… spojrzałem na monitory… pojawiały
się tam różne napisy… wpierw nie mogłem pojąć ich sensu… dotarł do
mnie po chwili… „zabić, rozciąć piłą, rozerwać, wcisnąć w mur,
zostawić tylko głowę żywą, całego zjeść po kawałku, zalać w przezroczysty plastyk, rozwalcować i powiesić na ścianie za ołtarzem,
niech zje resztę dziecka"...
dopiero teraz zrozumiałem… że te słowa te
fragmenty zdań dotyczą mego losu… że naradzają się w tym refektarzu w jaki sposób się mnie pozbyć… jakim poddać torturom czy
doświadczeniom… albo na jaką mnie przerobić ozdobę i powiesić mnie w laboratorium… pomyślałem sobie… że teraz jest ostatnia szansa bym
uratował dziecko i siebie… kiedy się naradzają… i natychmiast moje
myśli pojawiły się na jednym z wielkich monitorów… cholera… jak tu
przestać myśleć by oni nie wiedzieli co myślę lub co mówię...
skierowałem swoje myśli na dziecko… czy jest dobrze przymocowane do
moich pleców paskiem do spodni… i te myśli pojawiły się na
monitorze… więc postanowiłem nie myśleć… nic… kompletna pustka w głowie… doskonała… przypomniał mi się zaraz Lao Tsy… i jego Tao...
pustka jest doskonałością… dobrze jemu było teoretyzować… ale jak to
zrealizować i to w takiej sytuacji… i do tego jeszcze we śnie… a te
są często makabryczne i człowiek śniący przeważnie w nich przegrywa...
ginie… lub jest okaleczony… zostaje inwalidą… albo po prostu
postrada zmysły i zostaje mówiąc potocznie wariatem… oszaleje z absurdalności tego co mu się śni...
nagle przede mną pojawił się na stole mały człowiek… ubrany w długą… sięgającą kostek
szatę… była czarna… tylko biały sznurek przez biodra dzielił tego
maleńkiego człowieka na połowę… na głowie miał chiński słomiany
kapelusz… spod którego zwisał na plecach warkocz czarnych… z wplecioną siwizną włosów… świadczące o dojrzałości tego małego
mężczyzny… stał lekko zgarbiony… pochylony do przodu… jakby na
plecach miał jakiś bagaż… ciężki bagaż… na twarzy miał ciepły
uśmiech… który się nie pojawił na żadnym z monitorów… milczał i chyba nie myślał bo nic się nie pojawiało na monitorach… ale cały czas
wydawało mi się… że słyszę jego mowę… a przecież nie znam
chińskiego… dopiero po chwili zrozumiałem… że „mówi" do mnie
gestami… prawie że niewidocznymi… subtelnymi… w ten sposób
powiedział do mnie… bym zamknął oczy… a resztę mam pozostawić
jemu… pomyślałem sobie… kto jest ten dziwny człowiek… który się
tak nagle pojawił… i ta myśl natychmiast pojawiła się na monitorze...
Chińczyk nawet nie drgnął… i powiedział albo pomyślał… bo moje myśli
zniknęły z monitora a na ich miejsce pojawił się napis… Lao Tsy… i natychmiast zniknął… na monitorze pojawiła się Jego myśl...
„pamiętasz, że kiedyś napisałeś, że gówno po czasie wyschnie i przestanie śmierdzieć, lecz człowiek jest stary jak Kosmos, bo jest
kosmosem"… moje zdziwienie nie miało granic… skąd Lao Tsy znał moje
myśli… przecież nie żyje już dawno… a teraz jestem w przyszłości
dalekiej… oddalonej od dnia dzisiejszego o wiele set lat… to czas,
kiedy mnie już dawno nie będzie… ale dlaczego ja teraz tutaj jestem w tej odległej przyszłości… jak się tutaj dostałem… przecież sen to
teraźniejszość… sen jest chwilą kiedy jeszcze żyjemy… nie możemy
śnić kiedy nas już nie ma… wszystkie te myśli pojawiały się na
monitorze… i jedna myśl po drugiej pojawiły się na monitorze… same
pytania… a mistrz Lao Tsy odpowiadał… i te jego odpowiedzi pojawiały
się na sąsiednim monitorze… „dlatego… że nie tylko szedłeś po Tao… ale stworzyłeś swoje własne
Tao… które jest dopełnieniem mego Tao… chociaż jeszcze wiele brakuje
ci do bycia mistrzem… to jednak osiągnąłeś więcej niż wielu mistrzów
Tao… dlatego dzisiaj tu jestem, w twoim śnie by ci pomóc… a raczej
byś wiedział o tym… że prawdziwy mistrz Tao idzie zawsze własną drogą
szukając na niej samego siebie… teraz już czas przestać myśleć i uratować dziecko"...
zamknąłem oczy… ja po żadne Tao nie szedłem… byłem i jestem tylko
sobą… nie filozofia jest we mnie… życie boli… niebo i piekło
wymyślili ludzie… i to jest balastem ludzkości… a Tao to mądrość po
przodkach… to dzisiaj… to przyszłość… ja nie mam żadnego Tao...
chociaż życie to Tao… o do diabła… wszystko widziałem… a nawet
słyszałem myśli tych zgromadzonych w refektarzu przy długim stole… i teraz ani moje słowa ani myśli nie pojawiały się na monitorze… ależ to
proste pomyślałem… aż genialne… takie proste… zamknąć we śnie
oczy… o kochane Tao… Lao Tsy zeskoczył ze stołu… podłoga się
rozstąpiła i zaczęliśmy spadać w dół… lecieliśmy bardzo długo...
zatrzymaliśmy się na jakiejś scenie… kurtyna była na dole… więc nie
widziałem co jest za nią… na scenie… przy jej brzegu stał przez jej
długość stół na którym leżały sterty jakiś dokumentów… grube
skoroszyty leżały na tym stole… Lao stanął przede mną i lekko się
ukłonił składając dłonie jak do modlitwy… powiedział… „Tutaj już musisz sam sobie poradzić, to jest już rzeczywistość… tutaj
ma moc już nie działa… jesteś teraz zdany tylko na samego siebie...
wiem… że się obronisz… a jeśli przegrasz… to ta porażka będzie w przyszłości twym wielkim zwycięstwem… żegnaj"...
Nagle zniknął… w tym samym momencie usłyszałem trzy dzwonki… i kurtyna zaczęła się powoli podnosić… przez cały czas podnoszenia
się kurtyny było słychać krzyki… narzekania… jęki… przekleństwa...
pomstowanie… przeraźliwe wołanie o pomoc… jakby gdzieś kogoś
torturowali… kiedy już kurtyna była na górze… głosy ucichły tak
nagle jak się pojawiły… patrząc na widownię pomyślałem sobie teatr...
bo tam siedzieli widzowie… w pierwszej chwili nie mogłem odróżnić
poszczególnych postaci… dopiero po chwili… jak oczy przyzwyczaiły
się do półmroku tam panującego zacząłem odróżniać widzów… to nie byli
ludzie… ani nawet jakieś potwory… w tych fotelach były jakieś dziwne
kształty… a nawet widać było… że siedzi w fotelu duża noga...
stopa… głowa… ręka… było kilka olbrzymich penisów… i kobiecych
genitaliów… w pierwszym rzędzie zobaczyłem siedzącą różową szczękę z białymi zębami… po lewej stronie siedziała wielka dłoń… w środku
panoszył się mózg… z widowni zaczęły rozbrzmiewać gromkie i potężne
oklaski… i ta makabryczna publiczność krzyczała „brawo!"...
demokracja… demokracja… demokracja… powtarzała coraz głośniej ta
zdeformowana publiczność… demokracja… to słowo stało się w mych
uszach jakby przekleństwem… bolało swym potężnym dźwiękiem… paliło
swą obecnością całe moje odczuwanie wszystkiego co mnie otacza… stało
się torturą… znaczeniem… którego moje serce nie potrafiło zrozumieć
ani znieść… wlewało się w moją świadomość jak rozżarzona lawa w ciało
śpiącego obywatela Pompei kiedy przed wiekami rozgniewali się bogowie na
człowieka… dźwięk tego słowa wbijał się w mą duszę jak drzazga pod
paznokcie… kiedy przesłuchiwano na gestapo więźnia… każda literka
tego przeklętego słowa była rozpalonym gwoździem wbijanym w mą
świadomość… wszystko to narastało… cały teatr wypełnił się hukiem
jakby startował Concord… potężny ryk silników odrzutowych wdzierał się
do pękających i obolałych uszów...
kiedy już myślałem… że ten huk
rozsadzi mnie… nagle się urwał… i na scenę z lewej i prawej strony
wchodzili jacyś ludzie… wszyscy mieli odcięte stopy… które nieśli
pod pachą… i na tych stopach były buty… kształtem takie same jak
tego małego dziecka… które teraz z odciętymi stopami miałem
przymocowane paskiem na plecach… kiedy usiedli ci dziwni ludzie za
stołem położyli te swe stopy z butami obok tych dokumentów… poprawili
peruki… wszyscy włożyli okulary… nie zwracali na mnie uwagi...
stałem i nie mogłem się ruszyć z miejsca… usiedli… ten sędzia...
który siedział w samym środku… podniósł lewą rękę i na scenę weszła
kobieta… ubrana w strój adwokacki… potem powiedział do mnie… że
pani mecenas będzie moim obrońcą… spojrzałem na kobietę… cofnąłem
się przerażony… przetarłem oczy… myślałem… że śnię… ale nie...
ta kobieta… która obcięła stopy dziecku razem z bucikami… ona miała
być mim obrońcą… ta potwornie kamienna… bez żadnego wyrazu twarz
miała być moim obrońcą… skąd się tu wzięła… dlaczego… przecież z tamtej części snu uciekliśmy tylko my troje… Lao Tsy dziecko oraz
ja… skąd się tu wzięła ta kobieta ulepiona z wosku… podeszła do
stołu sędziowskiego i z kieszeni wyjęła jakiś papier i przylepiła sobie
go na usta… ukłoniła się sędziom i podeszła do mnie… na twarzy miała
przylepiony uśmiech… czerwone usta namalowane dziecięcą rączką na
białej kartce papieru były jej uśmiechem… dziecięcy rysunek uśmiechu
na twarzy woskowej… to było przerażające… i to indywiduum miało być
moim obrońcą w sprawie… w której nie wiedziałem o co jestem
obwiniony… o co mnie tutaj oskarżają...
przewodniczący wskazał
widownię i powiedział… a teraz oskarżyciel ma głos... nastąpiła chwila
absolutnej ciszy… z pierwszego rzędu odezwał się głos… wstała wielka
dupa… i pośladkami zaczęła mówić… takim mlaskającym dźwiękiem...
poszczególne słowa trudno było odróżnić… z tego co do mnie dotarło
zrozumiałem… że jestem oskarżony o próbę zabicia młodej demokracji… i że to dziecko z odciętymi nóżkami na moich plecach… jest tą młodą
demokracją… że ja odciąłem tej młodej demokracji stopy… potem z ostatnich rzędów podniosło się wielkie ucho… i powiedziało… że ja tą
młodą demokrację uwięziłem… że nikomu jej nie chcę oddać… a przecież
demokracja jest własnością wszystkich… więc powinienem za ten czyn
zostać ukarany… następnie w samym środku widowni podniósł się mózg...
czekałem na jakieś sensowne zdanie… bo sobie pomyślałem… co może
wiedzieć jakaś dupa albo samotne ucho… miałem cichą nadzieję… że
mózg będzie mówił do rzeczy… przez chwilę się rozglądał… potem
powolutku… jakby cedził każde słowo… jakby chciał by waga jego słów
dotarła do sędziów siedzących za stołem na scenie tyłem do widowni...
czekałem w ogromnym napięciu… więc mózg zaczął swoje oskarżenie wobec
mojej osoby… powiedział… że jestem osobnikiem z innego świata… że
jestem wysłannikiem jakiejś siły nieczystej… bowiem normalny człowiek
nie będzie bronił innych… ale samego siebie… że nie będzie wracał do
teraźniejszości z dalekiej przyszłości… że żaden normalny człowiek nie
obcina nóg małemu dziecku… i to razem z bucikami… stałem
sparaliżowany… nie mogłem uwierzyć w to… że ludzki mózg może
wygadywać takie bzdury… że ten bełkot jest mową schizofrenika...
człowieka obłąkanego… człowieka psychicznie chorego… ale mózg dalej
ciągnął swe oskarżenie wobec mnie… znowu cedził słowa… że ludzkość
nie może pozwolić na to by w ten sposób mordowano i kaleczono małe
dzieci… że takich złoczyńców powinno się nie tylko izolować ale z całą
bezwzględnością tępić… że tacy właśnie osobnicy mogą doprowadzić do
ogólnoświatowej tragedii… że ludzkość powinna wszystkimi siłami
zabezpieczyć ziemię przed takimi przybyszami z dalekiej przyszłości...
by nie mogli się dostać do teraźniejszości… żaden wysiłek w tym
kierunku nie powinien pójść na marne… bowiem agresorzy z czasu
przyszłego są zdolni do zniszczenia teraźniejszości i mogą zaprowadzić
dominację i porządek taki… jaki panuje w przyszłości… i ten ład by
nas zniszczył… dowodem na to jest to… w jaki sposób agresor
postępuje z małymi dziećmi… proponuję wysokiemu sądowi by bez żadnych
skrupułów skazał tego agresora na wytępienie… mózg ukłonił się
wysokiemu sądowi i całej widowni...
po tym przemówieniu cała widownia
zaczęła krzyczeć… demokracja… demokracja… demokracja… śmierć
agresorom… zniszczyć przyszłość… niech nam odda demokrację… zrobił
się tak potężny huk jak poprzednim razem… bębenki w uszach mi
pękały… po chwili przewodniczący sądu podniósł rękę i widownia
ucichła… i sędzia wskazał na mego obrońcę mówiąc… czy obrońca chce
wygłosić mowę… spojrzałem na kobietę o woskowej twarzy z przylepionym
papierowym uśmiechem narysowanym ręką dziecka… nawet na mnie nie
spojrzała… podeszła bliżej stołu sędziowskiego i odlepiła sobie ten
papierowy uśmiech… i położyła go na stole na tych stertach dokumentów i powiedziała zdejmując strój obrońcy… mówiła bez otwierania ust… to
jest moja mowa obrończa… i usiadła na podłodze przed stołem
sędziowskim… z widowni znowu zaczęto krzyczeć… demokracja… nie
oddamy demokracji… na stos z przyszłością… spalić… zniszczyć
wrogów demokracji… sędzia znowu gestem ręki uciszył widownię… i zwrócił się w moją stronę… czy oskarżony chce coś powiedzieć na swoją
obronę… lub coś sądowi wyjaśnić… i niech oskarżony mówi śmiało...
mamy przecież demokrację i u nas każdy ma równe prawa… tylko dla
niektórych są one równiejsze… podszedłem bliżej stołu sędziowskiego...
ale sędzia zatrzymał mnie gestem ręki bym pozostał tam gdzie stoję...
chwilę stałem w milczeniu… starałem się szybko zebrać myśli… nie
wiedziałem co mam powiedzieć… nie wiedziałem jak się zachować w tej
groteskowo tragicznej dla mnie sytuacji… po chwili usłyszałem głos
sędziego… proszę śmiało mówić… czekamy… śmiało… beż żadnych obaw
proszę mówić… demokracja oskarżonego nie skrzywdzi… my nie skazujemy
niewinnych… demokracja jest jak Bóg… zawsze sprawiedliwa i zawsze
ukarze tylko winnych… demokracja nigdy się nie myli… dlatego wszyscy
się jej domagają i potrafią ją obronić przed takimi wrogami jak
oskarżony… stałem zbity z tropu… nie wiedziałem czy sędzia mówi do
mnie czy wygłasza jakąś propagandową mowę… i po chwili odwrócił głowę w moją stronę… powiedział… proszę nie przerywać… proszę… niech
oskarżony mówi dalej...
zebrałem w sobie wszystkie siły i zacząłem
mówić… proszę wysokiego sądu… tutaj zaszła jakaś pomyłka… to o co
jestem tutaj oskarżony… że temu dziecku czy tej młodej demokracji jak
ją nazwała pani dupa… że to jakaś tragiczna pomyłka… że temu
dziecku… które mam na plecach obcięła stopy ta tutaj kobieta z woskową
twarzą… która w poprzedniej części snu odcięła stopy piłką do
metali… razem z bucikami je obcięła kiedy byłem w jakimś refektarzu i sam chciałem temu barbarzyństwu zapobiec… i musiałem ratować się
ucieczką i to oto dziecko… które jest na mych plecach uratowałem bo
chcieli go zabić… zjeść… albo dać do jakiegoś laboratorium by na nim
przeprowadzić jakieś doświadczenia… i tam w tej przyszłości uratował
mi życie mistrz Lao Tsy… więc myślę wysoki sądzie… że ta rozprawa
jest tragiczną pomyłką… nie wiedziałem co dalej mówić… milczałem...
trudno było mi znaleźć słowa by wytłumaczyć absurdalność tej całej farsy
jaka się odgrywała w teraźniejszości… jeden z sędziów wstał i wskazał
moje stopy… niech oskarżony nam wytłumaczy… dlaczego tylko on ma
stopy… nie ma nikogo… kto by tak jak oskarżony miał obie stopy… a do tego jeszcze oskarżony ma na tych stopach buty… czy to się nie
wydaje oskarżonemu podejrzane… cały czas oskarżony mówi o jakimś
dziecku na swych plecach a ja żadnego dziecka na plecach oskarżonego nie
widzę… więc oskarżony coś kręci albo chce okłamać wysoki sąd...
krzyknąłem… że nie kłamię… że to dziecko na mych plecach jest...
czuję je… przysięgam wysoki sądzie na życie moje matki… że mówię
prawdę… że ani jedno moje słowo nie jest kłamstwem… że wszystko jest
szczerozłotą prawdą… teraz przerwał mi inny z sędziów zza stołu...
proszę oskarżonego… ja też nie widzę żadnego dziecka na oskarżonego
plecach… ale proszę chwilę poczekać… odwrócił się w stronę widowni i skinął głową… z fotela podniosły się damskie genitalia i weszły na
scenę… bez słowa zdjęły mi dziecko z pleców i rzuciły za kulisy...
byłem w tym momencie skamieniały… usłyszałem przeraźliwy krzyk
dziecka… chciałem skoczyć tam by mu pomóc… ale moje nogi były
wrośnięte w deski sceny… jak chciałem zrobić krok to cała scena
podnosiła się razem z moją nogą… gdy krzyk dziecka za kulisami
ucichł… damskie genitalia podeszły do stołu sędziowskiego i powiedziały… że to dziecko jest jej… że urodziła je w przyszłości...
że oskarżony… i tu wskazała mnie… ukradł jej to dziecko i ona jest
teraz bardzo nieszczęśliwa… że sąd powinien ukarać taki podły czyn
jakiego się dopuścił oskarżony… damskie genitalia się nisko ukłoniły i wróciły na swe miejsce na widowni… nikt z sędziów nie przerywał...
dopiero teraz sędzia się mnie zapytał… czy mogę to dziecko wysokiemu
sądowi pokazać… trwała dłuższa chwila milczenia… cicho narastało w mych uszach jak potężny huk… jakby cały ocean w czasie sztormu wlazł
mi do uszu… nic nie słyszałem oprócz tej przerażającej ciszy… którą
przerwał sędzia… no widzi oskarży… że dziecka nie ma… a więc
udowodniliśmy oskarżonemu kłamstwo… i usiadł… stałem i milczałem...
nie wiedziałem co mówić… domyślałem się… że cokolwiek powiem to i tak będzie przekręcone w taki sposób… że będzie obciążało mnie...
wtedy
wstał przewodniczący… ale teraz może nam oskarżony coś powiedzieć na
temat głównego przestępstwa… którego się oskarżony dopuścił wobec
młodej demokracji… pomyślałem sobie… że teraz nie mają dowodu...
którym jak twierdziło oskarżenie… że tą demokracją było dziecko...
przecież przed chwilą damskie genitalia wyrzuciły to dziecko za
kulisy… więc powiedziałem… że żadnego dziecka na plecach nie
widzę… że żadnemu dziecku ani w przeszłości ani w teraźniejszości ani
też w przyszłości nie obcinałem stóp… na których były buciki… że to
są czyste insynuacje wobec mej osoby… pomyślałem… że pozostałe
oskarżenia nie są takie ważne… że najwyżej jakiś mały wyroczek dadzą w zawieszeniu… wtedy zabrał głos przewodniczący zespołu sędziowskiego...
no tak… widzę… że oskarżony chce sobie zakpić z wysokiego sądu...
oskarżony myśli… że my nie wiemy… że demokracja leży wyrzucona za
kulisami… że oskarżony chciał się pozbyć dowodu rzeczowego i wyrzucił
corpus delicti swej winy za kulisy i myśli… że wysoki sąd uwierzy w takie brednie… to się oskarżony grubo myli… demokracja jest jak
Bóg… wie i widzi wszystko… więc niech oskarżony nam nie wciska
kitu… na to jesteśmy zbyt poważną instytucją… która ma bronić nasze
społeczeństwo przed takimi wrogami jakim jest oskarżony… my chcemy
tylko i wyłącznie by sprawiedliwości stało się zadość… my nigdy nikogo
nie skrzywdzimy… ale też nie możemy pozwolić sobie na to… by
teraźniejszość została zniszczona prze inwazję przyszłości… a tą tutaj
reprezentuje oskarżony… a więc oskarżony jest wrogiem numer jeden
naszej młodej demokracji… sąd już wie jaki wyda wyrok… ale żeby
oskarżony nie twierdził… że demokracja nie pozwoliła się
wypowiedzieć… to proszę mówić dalej… my jesteśmy bardzo cierpliwi...
ale proszę o to… by równocześnie oskarżony nie nadużywał naszej
cierpliwości… proszę mówić dalej...
stałem i milczałem… rosło we
mnie przerażenie… starałem się zebrać myśli… ale strach je tak
paraliżował… że nie mogłem nawet jednej ułożyć w jakiś sens...
wszystkie wydały mi się banalne i raczej świadczyłyby przeciwko mnie
niż były moją obroną… zacząłem się rozglądać by znaleźć jakąś
możliwość ucieczki… wszędzie gdzie spoczął mój wzrok była gęsta… nie
do przebicia ciemność.. potężna ściana ciemności… taka… która
oddziela życie od śmierci… wiedziałem… że w górze była przyszłość...
ale tam bez pomocy się nie dostanę… ani też nie chciałem… bo
tam bym trafił prosto do refektarza… pode mną była przeszłość… a tam
jeszcze z żywych nikt się nie dostał… byłem w pułapce… teraźniejszość
stała się dla mnie śmiertelną pułapką… czułem się jak mucha… na
którą za chwilę spadnie packa na muchy i rozmiażdży mnie na miazgę...
zacząłem sobie zdawać z tego sprawę… że teraźniejszość dla każdego
człowieka jest sidłem… w które wpada zaraz po narodzeniu… i że z tej
pułapki nie ma żadnego wyjścia… uświadomiłem sobie… że
teraźniejszość oskarża każdego człowieka… każdy człowiek w tej
teraźniejszości jest oskarżonym… każdy z nas stoi przed sądem
teraźniejszości… i nie ważne jest… czy to są oskarżenia prawdziwe
czy fałszywe… bowiem każdy z nas jest obarczony grzechem… który
obciąża nas tym… że po prostu jesteśmy… że chcąc być w teraźniejszości trzeba wkalkulować w to oskarżenie… i ponieść za to
karę… teraźniejszość nie uznaje tego… że człowiek może żyć bez
winy… że każdy z nas swym byciem w teraźniejszości ponosi winę za to
tylko… że się narodził… ale ja się nie czułem winny… nie chciałem
ponieść kary za coś czego nigdy nie popełniłem… a tutaj karano właśnie
za niewinność… miałem wrażenie… że cały czas panuje inkwizycja...
zmienia tylko formę panowania nad człowiekiem… bez względu jak nazywa
się religia czy kościół...
te moje rozmyślania przerwał sędzia… i powiedział… że sąd odbył naradę i uznał oskarżonego winnym
popełnionych zbrodni i skazuje oskarżonego na powrót w przyszłość bez
możliwości powrotu do teraźniejszości… niech tam zrobią z oskarżonym co chcą… demokracja nie może sobie pozwolić na to… by
jeden człowiek zniszczył jej wieloletni dorobek… żeby takie potwory jakim jest oskarżony nie miały dostępu do demokracji… by były wyjęte
spod jej świętych praw… wyrok zostanie wykonany natychmiast...
zgromadzona tutaj publiczność wybierze spośród siebie kata… na widowni
znowu powstał ogromny huk… kiedy już myślałem… że ten hałas rozsadzi
mi głowę… nagle zrobiło się cicho… i z widowni na scenę wszedł
wielki penis… szedł powoli i dumnie… jakby był na jakieś defiladzie
wojskowej… stanął przed stołem sędziowskim i nisko się ukłonił… i powiedział… że czuje się zaszczycony tym wyróżnieniem… że dołoży
wszelkich starań by wykonać wyrok jak najsumienniej… stanął przede mną i milczał… po chwili zaczął wokół mnie chodzić… coraz szybciej… i po chwili już tańczył… w pląsach coraz szybciej mnie okrążał… tak
szybko.… że wokół mnie powstawała jakaś dziwna ściana dzieląca mnie od
tego co widziałem… jakby ten wir tańca był ruchomą ścianą odgradzającą
mnie od teraźniejszości… skurczyłem się i zacząłem czuć… że nie mam
dziecka na plecach i chciałem krzyknąć… zapomnieliście o dziecku...
zapomnieliście o młodej demokracji… ale z gardła nie wydobył się ani
jeden dźwięk… tylko niewidoczna ściana coraz szybszego tańca… który
wokół mnie wykonywał ogromny penis rosła coraz bardziej i stawała się
matowa… powoli obraz zanikał… powoli znikałem z teraźniejszości… i wtedy… poczułem… że moje ciało naprężyło się i… poczułem jak
wytryskam… że piżamie jest mokro od mojej spermy… że ręka moja
ściska mocno członek… z którego przed chwilą wytrysnęła sperma...
patrzyłem na to zdziwiony… rozglądnąłem się po pokoju… była ciemna
noc...
dopiero teraz sobie uświadomiłem… że już nie śpię… że to co
przeżyłem przed chwilą… że to był tylko makabryczny sen… że ta cała
maskarada i groteska i tragikomedia i ta cała absurdalność to tylko
obrazy senne… więc poszedłem do łazienki się umyć… w mieszkaniu nie
było światła bo na świętego Mikołaja zakład energetyczny odciął dopływ
prądu… więc w łazience było ciemno i szedłem po omacku… łazienka
jest mała więc bez problemów trafiłem do umywalki i zdjąłem piżamę...
oczy już się przyzwyczaiły do ciemności i zacząłem odróżniać kontury w całej łazience… podniosłem nogę by wejść do wanny… i z przerażenia
zbladłem i serce przestało bić… poczułem w tym miejscu gdzie jest
serce… piekący ból… jak rozpalony ogień w środku klatki piersiowej
po lewej stronie… i z tą uniesioną nogą nad brzegiem wanny zamarłem w bezruchu… skamieniałem… widok jaki zobaczyłem w wannie spowodował
mój całkowity paraliż… nie mogłem się ruszyć ani wydobyć z siebie
głosu… zostałem skazany na widok w wannie… tam… w czerwonej od
krwi wodzie kąpały się damskie genitalia i ogromny penis… wielki
nabrzmiały męski członek… nad wanną unosiło się różowe blade światło
jak od płomyka świecy… nie wiedziałem co zrobić… czy wejść do wanny
czy uciekać z łazienki… zamknąłem oczy… trwało to ułamek sekundy...
i… zobaczyłem matkę… uśmiechała się do mnie… a ten uśmiech
mówił… nie bój się synku… wejdź… wejdź… nie musisz się niczego
obawiać… bo to mówi tobie twoja matka… wejdź synu… wchodząc do tej
wanny wracasz do mego łona… wracasz tam skąd na ten świat
przyszedłeś… wchodząc do tej wanny wrócisz do teraźniejszości… nie
bój się i wejdź… jeśli tego nie zrobisz natychmiast… to już nigdy
nie będziesz mógł wrócić do chwili obecnej.. tej która czeka na ciebie..
posłuchałem matki i wszedłem… wanna była pusta… wszystko było tak
jak zawsze… jak wczoraj kiedy myłem się przed snem… puściłem
prysznic… potem się wytarłem i zapaliłem świeczkę… oczy się
przyzwyczaiły do bladego światła… spojrzałem w lustro.. i cofnąłem
się… odbicie… które zobaczyłem.. to nie byłem ja… twarz tego w lustrze była o dwadzieścia lat młodsza… ale włosy na głowie tego
faceta w lustrze były zupełnie siwe… i mówił do mnie… sylabizował...
śmiejąc się szyderczo… „oho… demokracja… jakże kusząco brzmi to
słowo… ależ ile w nim fałszu i zakłamania… ile chowa się pod tym
słowem przemocy i zniewolenia… ileż w nim fałszywości… a ty jak
wszyscy dasz się złapać na jej ponętny dźwięk… dzisiaj… demokracja
jest jak stary rozstrojony instrument muzyczny… na którym grają ci...
którzy kompletnie nie mają słuchu muzycznego"… poszedłem do
przedpokoju… gdzie jest inne lustro… a ten facet był tam też… to
znaczy… że widziałem siebie o dwadzieścia lat później… przecież to
absurd… ale wolałem się z tego snu nie budzić… spałem dalej wpadając w głęboką przepaść własnego nieistnienia w rzeczywistości… i tam cały
czas wraca do mnie ten sen… nadaje memu życiu inności… która bywa
powodem do mego niezrozumienia otaczającego mnie świata… czasami mam
wrażanie… że żyję tylko dzięki temu sennemu przeżyciu… bo dzięki
niemu zrozumiałem… że tak naprawdę to teraźniejszości nie ma… ona
jest tylko złudzeniem stworzonym tylko dlatego… by człowiek mógł
oszukiwać samego siebie… kiedy zapomina przeszłość a nigdy nie może
znać przyszłości… więc zakotwicza swój byt w teraźniejszości… w iluzji swego istnienia...
« Czytelnia i książki (Publikacja: 17-07-2005 )
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 4249 |