|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
Państwo i polityka » Doktryny polityczne i prawne
Krajobraz po transformacji. Rozmowa z prof. Leszkiem Nowakiem [3] Autor tekstu: Leszek Nowak, Zdzisław Słowik
Tylko my, marni uczniowie nakręcający się wzajemnie aktualnie obowiązującymi frazesami (antykomunizm,
neoliberalizm, spóźniony i szczęśliwie skazany na wymarcie nacjonalizm...) nie bardzo potrafimy ogarnąć — czego właściwie. W sumie, jeśli zważyć to, co nas za sprawą tych konserwatywnych sił już spotkało — przede wszystkim uzależnienie państwa polskiego od Kościoła, któremu żadna z partii politycznych, z SLD włącznie, nie odważa się powiedzieć
non possumus — to widać stąd, że wstąpienie Polski do Unii Europejskiej nie jest sprawą „dopłat", ale podstawową kwestią ustrojową. Sami liberalnego kapitalizmu sobie nie zbudujemy. Pozostawieni sobie, raczej możemy dorobić się autorytaryzmu katolickiego w stylu
frankistowskiej Hiszpanii — w każdym razie nasze serwilistyczne wobec Kościoła „elity polityczne" wszelkich odmian nie stanowią na tej drodze większej przeszkody. Przeszkodą taką i to trudną do ominięcia może być natomiast zintegrowanie się ze świecką w gruncie rzeczy cywilizacją europejską. Jak mówiłem, nie jestem wielbicielem kapitalizmu, ale z dwojga złego zdecydowanie wolę to niż polski giertysizm, czy jakkolwiek by się to nazywało. • Nie są to rzeczy niemożliwe, bo jedna alternatywa tego rodzaju — wałęsizm — ledwo nas ominęła; przegrał wszak raptem trzema czy czterema punktami z obecnym prezydentem.
• A i tak ponure skutki pierwszej kadencji Wałęsy dla autorytetu państwa i jego instytucji objawiają się do dzisiaj. Skoro prezydent — pierwsza osoba państwa polskiego! — może sobie nie zapłacić podatku od
1 mln dolarów („tak wam zapłacę, niedoczekanie!" — powiedział publicznie pierwszy urzędnik Rzeczypospolitej; historia milczy, czy przy tym „rękę w łokciu zginał", by zacytować znaną pieśń niegdysiejszej opozycji demokratycznej). Skoro posłuszny mu minister może rzucić w Sejmie kalumnie przeciw swemu przełożonemu-premierowi oparte na pijackich bredniach (w najlepszym wypadku) wyciągniętych przez SB-eckich skądinąd jeszcze, ale posłusznych ministrowi-kierowcy-prezydenta „wywiadowców" i na językowej ignorancji „specjalistów ze służb specjalnych" (rodowodu tym razem z pewnością „patriotyczno-narodowego" — ci z SB rosyjski jednak znali), skoro wszystko to, i wiele innych rzeczy, uszło bezkarnie nie tylko w sensie prawnym, ale nawet w sensie braku przygany moralnej ze strony „moralnych autorytetów" — w sutannach czy bez, skoro takie
obrzydlistwa były w państwie możliwe, to co się dziś dziwimy, że w takim państwie sami posłowie traktują parlament jak (kiepski) kabaret? Charakterystyczne — tyle było ostatnio krokodylich łez nad abolicją podatkową, ale kto wspomniał ze zgorszeniem nielegalne i obrażające (obywatelskie poczucie prawne) darowanie podatku od owego 1
mln dolarów człowiekowi, którego obowiązkiem zawodowym, że o wzorcach demokratycznych nie wspomnę, było świecić przykładem wszystkim obywatelom? Zarzuca się dziś Leszkowi Millerowi niedotrzymanie obietnic wyborczych (z kompletnego zapomnienia przez Leszka
Balcerowicza o „programie dla ściany wschodniej" z wyborów 1997 „wolna prasa" natomiast nie robiła problemu przez całe niedawne cztery lata...). A kto wspomni Hannę Suchocką, która już po rozwiązaniu parlamentu w 1993 roku złożyła jako premier publiczne zapewnienie, że „rząd do wyborów tylko administruje" po czym cichaczem dokończyła rozmowy z Watykanem i podpisała konkordat pozwalający na podział polskich trzylatków… na „wierzących" i „niewierzących"? Dziś w bardzo wyniosły sposób potępia się „chamów z Samoobrony". I słusznie poniekąd, bo tak się właśnie niekiedy zachowują. Ale kto wspomni demonstracyjne pokazy chamstwa (a było tego trochę, widocznego nawet w telewizji) ze strony czołowych i bardzo nawet ponoć nobliwych postaci
„centroprawicy solidarnościowej" przez cały okres jej prezydenckich, a niekiedy także premierowskich, rządów? Powstrzymam się od przykładów, bo mogą przyprawić o obywatelską depresję, ale myślę, że sporo ludzi je jeszcze pamięta. Ważne jest raczej, by zastanowili się nad tym, kto właściwie przecierał szlak politycznemu chamstwu? Tak więc, nie ma w istocie innej obrony przed polską prawicą, zwłaszcza tą
nacjonalistyczno-katolicką, niż integracja z Unią Europejską. Lewica ochrony takiej nie daje, bo solidarnościowa jest słabiutka a SLD-owska żyje w ciągłej bojaźni ideowej. Musimy więc liczyć na innych. Polacy są narodem odważnym militarnie, ale tchórzliwym cywilnie. Każdy robi to tylko, co przyzwolone przez ogół (intelektualiści, których obowiązkiem zawodowym jest
nonkonformizm — na ogół też, jednego tylko Gombrowicza mieliśmy; niestety, zmarł bez Nobla i nie mógł stać się wzorem dla prowincjuszy). Niechaj więc ten „europejski ogół" przyjrzy się naszemu krajowi. Niech zacznie się głośno dziwić, jak gospodarkę tak biedną, nie umiejącą sobie poradzić z półmilionową rzeszą bezdomnych, stać na „największe w Europie" obiekty sakralne; niech obśmieje kilkadziesiąt papieskich bohomazów na ulicach polskich miast; niech dowiedzą się, że przebywają w kraju „najtrwalszej anarchii nowożytnej Europy", gdzie rajcy grodów są w stanie przegłosowywać uchwały odmawiające — wybranemu w demokratycznych wyborach i popieranemu wedle wielokrotnych, wieloletnich sondaży przez 3/4 narodu! — prezydentowi państwa prawa wstępu na teren miasta (w tym, dla bardzo wielu z nich jedynego polskiego miasta znanego im przed decyzją podróży, „grodu królewskiego" Polski). Słowem — niech Polacy zaczną się wstydzić przed Europą. Wtedy na pewno nabiorą odwagi i może zaczną myśleć poważnie nad urządzeniem swego kraju. W Polsce wagę mają — od czasu bodaj zwycięstwa katolickiej kontrreformacji — zawsze i tylko opinie zagraniczne. Jeśli są stamtąd, mogą nawet pochodzić od Polaka — byle zamieszkałego w Rzymie, Berkley, Londynie czy Paryżu; koniecznie w samym Paryżu, Maisons-Laffitte już nie wchodzi w rachubę narodowo-klerykalną… „Wspaniali w walce, podli i mali w godzinie zwycięstwa" — jakże bystrym człowiekiem był Winston
Churchill! A zapewne i on nie rozumiał, że owa odwaga militarna też w sporej mierze wynikała z prowincjonalnych kompleksów — trzeba było w końcu jakoś zabłysnąć przed paryskim, londyńskim czy nowojorskim „światem". Kto nie ma odwagi wystawić nad innych głowy, wystawia — byle się tylko wyróżnić — inną część ciała, choćby do bezsensownego politycznie bicia… Żeby nie było nieporozumień: nie mówię o odważnych żołnierzach, mówię o tchórzostwie cywilnym polityków niezdolnych do myślowego wykroczenia poza stereotypy, jakimi sami się wzajem nakręcali, aż wkręcili w swój absurd — np. decyzją Powstania Warszawskiego — cały kraj. Jestem więc, jak Pan widzi, euroentuzjastą, aczkolwiek bardziej z rozpaczy niż z przesadnych nadziei.
• Do krytycznego poglądu na temat Kościoła instytucjonalnego dołączył Pan ostatnio nowy ważny wątek. Otóż jako myśliciel z założenia laicki dostrzegł Pan — pojętą całkowicie bezwyznaniowo — wartość religii. Na czym ona polega?
• Dziękuję za to pytanie, bo pozwala mi ono umknąć stereotypowi, wedle którego krytyk instytucji Kościoła musi odmawiać wartości religii (i lekceważyć ludzi wierzących) oraz z konieczności popada we wrogość wobec Pana Boga. Tak wcale być nie musi. Jako ktoś, kto zajmuje się zawodowo od wielu już lat metafizyką mogę powiedzieć, że Pan Bóg jako pewien byt osobliwy bardzo mnie ciekawi — ma prostą i pełną metafizycznego uroku strukturę bytową. Przyjmuję też w swojej konstrukcji istnienie absolutu, choć absolutnie nie wierzę, iżby miał on naturę osobową, a więc był Bogiem. Tyle na ten temat, bo dostatecznie wiele pisuję o tych materiach gdzie indziej. Religia natomiast to inna sprawa. Ujmując sprawę w drastycznym skrócie (obszernie o sprawie właśnie pisałem w paru numerach „Bez Dogmatu"): religia to przede wszystkim etyka oparta na braku ufności człowieka do jego własnej, ludzkiej natury. To ważne, że religia buduje w nim pokorę wobec czegoś, co go przekracza, oducza zachwytu nad sobą samym i poskramia pychę, o którą tak nam przecież łatwo, piętnuje zrzucanie winy za swe niepowodzenia wyłącznie na innych, i tak dalej. Uczy więc religia — jeśli jest poważnie traktowana — odpowiedzialności za własne życie i za życzliwe stosunki z innymi ludźmi. Wprowadza też bezwzględne ograniczenia wykluczające pewne działania, do których ludzie mają odruchowe, interesowne czy zgoła wygodnickie skłonności, dyktuje więc pewne aksjomaty moralne, które są nie do naruszenia, jeśli chce się być członkiem społeczności wyznaniowej. Można mieć uzasadnione wątpliwości co do zakresu tych ograniczeń. Niektóre są wyraźnie wydumane, np.
pseudo-dedukcje z pojęcia „człowiek" traktujące aborcję na równi z zabójstwem, co ignorując ontogenetyczne oczywistości urąga zdrowemu rozsądkowi każdego człowieka, dla którego sfera seksualna nie jest niedostępnym tabu (co z marnotrawstwem plemników w naturze, a każdy z nich to „dawca życia" przecież? Żadnej godności to „pół człowieka" nie ma i żadnej ochronie nie podlega?). Trzeba zaś zgoła mieć wątpliwości co do uzasadnienia tych ograniczeń, bo bywa niekiedy karkołomne (Wszechmocna i Wszechwiedząca Miłość Najwyższa przyzwala na rodzenie się dzieci bez mózgu? Na śmierć milionów innych dzieci? Na kataklizmy przyrodnicze grzebiące najniewinniejsze istoty pod wulkanicznym popiołem czy zalewające je falami oceanicznych powodzi? O jedną co najmniej rzecz za dużo w tej podniosłej charakterystyce...). Ale w tych sprawach wyraźnie wyczuwa się interes Kościoła — trzeba sztucznie choćby mnożyć problemy moralne, by uzależnić wiernych od siebie, swych werdyktów i sposobu argumentacji. Niemniej jednak sama zasada poważnego myślenia religijnego — nie mogę mieć pełnego zaufania do samego siebie, bo nikt nad sobą do końca nie panuje, nikt nie zna siebie, nikt nie wie, jak zachowałby się w sytuacjach ekstremalnych, każdy ma więc potencjalnego biesa w sobie — jest rzeczą bardzo istotną dla świadomości moralnej
ludzi. I nie jest w odbiorze społecznym szczególnie ważne, czy owego „biesa" pojmuje się w sposób mityczny czy jako zło, które spotkało jednostkę ze strony innych ludzi i skumulowało się w jej życiowym doświadczeniu. Ważne, że są grupy społeczne, gdzie owa zasada nieufności do samego siebie obowiązuje, choćby tylko jako z rzadka osiągany wzorzec. Sam jestem ateistą — (osobowy) „Pan Bóg nie jest mi do niczego potrzebny", powtarzam za Gombrowiczem — ale rozumiem potrzebę jakiegoś rygoryzmu moralnego dla zdrowia społeczeństwa. I lepiej, żeby były wyspy takiego rygoryzmu oparte na wątpliwych dla takich jak ja ateistów przesłankach teologicznych niż żeby ich w ogóle nie było. Z kolei hierarchiczny Kościół to sprawa zupełnie inna. O swoim stosunku do tej instytucji pisywałem wielekroć. Powiem więc tylko: jak każda instytucja władcza Kościół katolicki poszerza się na tyle, na ile pozwalają mu na to inni partnerzy socjalni. W Niemczech ma rywala w postaci protestantyzmu i kontrolera w postaci prawdziwie neutralnego światopoglądowo państwa i jest całkiem przyjazny ludziom. W Polsce jest monopolistą i nie tylko
uniezależnił się od państwa, ale w sporej mierze uczyni) je — zwłaszcza za czasów koalicji AWS/UW — narzędziem realizacji swych interesów. Dlatego jest — jako instytucja — arogancki np. w potępieniach skłonności ateistycznych, lewicowych czy feministycznych u swoich niekatolickich bliźnich. Arogancja instytucji tak potężnej jest zaś zawsze groźna społecznie, zwłaszcza przy słabości demokratycznego państwa, o czym mówiłem wcześniej.
1 2 3 4 Dalej..
« Doktryny polityczne i prawne (Publikacja: 19-10-2005 Ostatnia zmiana: 28-10-2005)
Leszek Nowak Ur. w 1943. Studia: prawnicze na UAM i filozoficzne na UW. Doktorat z teorii prawa. Profesor nadzwyczajny filozofii od 1976 r., zwyczajny od 1990 r. Członek-korespondent PAN. Pracownik Zakładu Prawniczych Zastosowań Logiki UAM (1965-1970) oraz Instytutu Filozofii UAM (1970-1985). Zwolniony z pracy na UAM w 1985 z powodu publikowania w wydawnictwach podziemnych. W 1989 przywrócony do pracy akademickiej. Visiting-professor uniwersytetów w Berlinie, Canberze, Catanii i Frankfurcie/M. Ponadto, wykłady na licznych uniwersytetach zachodnich i referaty na szeregu seminariach i konferencjach międzynarodowych. Założyciel (1975) i redaktor naczelny międzynarodowej serii książkowej "Poznań Studies in the Philosophy of the Sciences and the Humanities". Założyciel (1976) i redaktor naczelny (1976-1984) a od 1989 współredaktor serii "Poznańskie Studia z Filozofii Humanistyki". Członek PZPR (1962-1980). Internowany w stanie wojennym. Członek „Solidarności” od 1980 do 1995. Strona www autora
|
Zdzisław Słowik Politolog specjalizujący się w polityce wyznaniowej. Redaktor naczelny czasopisma "Res Humana", wiceprezes Rady Krajowej Towarzystwa Kultury Świeckiej. Doktorat: "Dialog jako jeden czynników współdziałania socjalistycznego państwa i Kościoła rzymskokatolickiego (na przykładzie PRL)" (UŚl, 2001) Liczba tekstów na portalu: 7 Pokaż inne teksty autora Najnowszy tekst autora: Wielkość i dramat Donbasu | Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 4418 |
|