|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
Filozofia » Teksty źródłowe » Nietzsche
O pożytkach i szkodliwości historii dla życia [2] Autor tekstu: Fryderyk Nietzsche
Tłumaczenie: Leopold Staff
Otóż owa głębia wewnętrzna kryje w sobie też osławione niebezpieczeństwo: sama treść, co do której zakłada
się, że ma być niewidoczna na zewnątrz, może się raz czy drugi ulotnić; na zewnątrz nikt
tego nie zauważy, tak jak nie zauważono jej uprzedniej obecności. A nawet gdyby naród niemiecki był od tego niebezpieczeństwa jak najdalszy, to cudzoziemiec i tak będzie miał poniekąd racje, wytykając, że nasze wnętrze jest za słabe i zbyt chaotyczne, by oddziaływać
na zewnątrz i przybrać jakąś formę. Wnętrze to może zresztą okazać się wyjątkowo wrażliwe, poważne, tchnące
siłą, głębokie, dobre i wręcz bogatsze niż wnętrze innych narodów: ale w sumie pozostaje słabe, bo piękne włókna
nie zostały związane w jeden mocny węzeł, tak że widomy czyn nie jest całkowitym czynem i samoobjawieniem się tego wnętrza, a tylko słabą albo surową
próbą dowolnego włókienka, któremu zachciało się uchodzić za całość. Dlatego to Niemca nie można osądzać
na podstawie działania, i jako indywiduum pozostaje on po dokonaniu czynu nadal całkowicie ukryty. Jak wiadomo, trzeba oceniać go wedle jego myśli i uczuć, te zaś wypowiada Niemiec obecnie w książkach. Gdyby tylko właśnie te książki nie wzbudzały — dziś bardziej niż kiedykolwiek -
wątpliwości, czy osławiona wewnętrzność rzeczywiście dalej tkwi w swych niedostępnych świątyńkach: straszna byłaby myśl, że wewnętrzność
oto pewnego dnia znikła i pozostała tylko zewnętrzność, owa zarozumiale nieudolna i pokornie niedbała zewnętrzność — jako znamię Niemca. Niemal równie straszna jak myśl, że wewnętrzność siedzi tam
dalej, ale została niepostrzeżenie sfałszowana, przemalowana, uszminkowana i stała się komediantką, jeżeli nie czymś gorszym: jak to
zdaje się zakładać na przykład stojący na uboczu i spokojnie przypatrujący się Grillparzer, na
podstawie swych dramatyczno-teatralnych doświadczeń. "Odczuwamy abstrakcyjnie — powiada Grillparzer — zaledwie wiemy, jak uzewnętrzniają
się uczucia u naszych współczesnych; każemy im wyprawiać skoki, jakie dziś są im już obce. Nas wszystkich, nowożytnych,
zepsuł Szekspir. Jest to poszczególny, może zbyt pochopnie uogólniony przypadek:
ale jak okropne byłoby uzasadnione uogólnienie, gdyby obserwatorowi zbyt często nasuwały się
takie poszczególne przypadki, jak rozpaczliwie brzmiałoby zdanie: my, Niemcy, czujemy abstrakcyjnie; wszyscy
jesteśmy zepsuci przez historię — zdanie, które podkopywałoby u korzeni
wszelką nadzieję na przyszłą kulturę narodową: gdyż każda taka nadzieja
wyrasta z wiary w autentyzm i bezpośredniość niemieckiego odczuwania, z wiary w nienaruszony świat
wewnętrzny; czego jeszcze można się spodziewać, w co wierzyć, gdy źródło wiary i nadziei zostaje zmącone, gdy wewnętrzność
nauczyła się wyprawiać skoki, tańczyć, szminkować się, uzewnętrzniać się w sposób abstrakcyjny i wyrachowany oraz stopniowo zatracać samą siebie! I czy wielki duch twórczy zdoła wytrzymać w narodzie, który nie jest już pewien swej jednolitej wewnętrznej
treści i rozpada się na wykształconych o zniekształconej i uwiedzionej wewnętrzności
oraz na niewykształconych o wewnętrzności niedostępnej? Jak ma wytrzymać,
gdy zaginęła jedność narodowego czucia i gdy w dodatku wie, że u tej właśnie
części, która mieni się wykształconą częścią
narodu i rości sobie prawo do twórców
narodowej sztuki, czucie zostało sfałszowane i ufarbowane? Tu i ówdzie sąd i smak jednostek mogły
nawet poniekąd uszlachetnić się i wysubtelnieć — żadna to dla niego
rekompensata: przykro mu przemawiać niejako tylko do pewnej sekty, a pośród
własnego ludu być niepotrzebnym. Może będzie wolał pogrzebać swój
skarb, bo odrazą napawa go myśl, że sekta obierze go sobie na patrona,
podczas gdy jego serce pełne jest współczucia ogarniającego wszystkich.
Instynkt narodu nie wychodzi mu na spotkanie; próżno wyciągać stęsknione
ramiona. Zaiste, nie pozostaje mu nic innego, jak obrócić natchnioną
nienawiść przeciwko hamującym zaporom, przeciwko granicom wzniesionym w tak zwanej kulturze narodu, aby jako sędzia przynajmniej potępić to, co dla
żywego i życiodajnego jest zniszczeniem i poniżeniem: zamienia
boską rozkosz ducha twórczego i wspomagającego na głębokie
zrozumienie swego losu i kończy jako samotny uczony, przesycony mędrzec. Najboleśniejsze to widowisko: kto je ogląda,
odczyta zeń święte wezwanie; powie sobie: tu trzeba pomóc, owa wyższa jedność w naturze i duszy narodu musi
się znowu odtworzyć, owa przepaść między wewnętrznością a zewnętrznością
musi zniknąć pod młotem konieczności. Po jakie środki ma sięgnąć?
Cóż mu pozostaje prócz głębokiej wiedzy: wypowiadając ją, krzewiąc, rozsiewając pełnymi garściami, ma nadzieję
wszczepić potrzebę: silna potrzeba zrodzi kiedyś silny czyn. I aby nie
było żadnych wątpliwości, skąd czerpię przykład owej konieczności, owej potrzeby, owej wiedzy, oświadczam wyraźnie,
że dążymy do niemieckiej jedności w wyższym sensie, że dążymy do niej gorliwiej niż do politycznego zjednoczenia, dążymy do jedności
niemieckiego ducha i życia, gdy upadnie przeciwieństwo formy i treści, wewnętrzności i konwencji.
Pięć jest powodów, które każą mi mniemać, że przesycenie danej epoki historią jest dla życia czymś niebezpiecznym i wrogim mu: nadmiar taki stwarza omówiony przedtem kontrast między stroną wewnętrzną a zewnętrzną, to zaś osłabia osobowość; nadmiar taki wywołuje w danej epoce
przeświadczenie, że posiada ona w wyższym stopniu niż wszystkie inne rzadką cnotę sprawiedliwości; nadmiar taki zakłóca instynkty
narodu i przeszkadza tak jednostce, jak całości osiągnąć dojrzałość;
nadmiar taki wszczepia zawsze szkodliwą wiarę w starość ludzkości, wiarę, że jest się zapóźnionym epigonem; nadmiar
taki sprawia, że epoka popada w niebezpieczny nastrój ironii wobec samej siebie, a następnie w jeszcze bardziej niebezpieczny cynizm: w tym nastroju zaś dojrzewa coraz bardziej do roztropnej praktyki egoizmu,
co paraliżuje, a na koniec niszczy siły żywotne.
A teraz wróćmy do naszego pierwszego twierdzenia: człowiek nowoczesny cierpi na osłabienie osobowości. Rzymianin okresu cesarstwa zatracał swoją
rzymskość w obliczu stojącego na jego usługi globu, gubił się w powodzi napierającego obcego żywiołu i wyrodniał pośród karnawału
kosmopolitycznych bogów, obyczajów i sztuki — i podobnie dziać się musi z człowiekiem nowoczesnym, który nieprzerwanie
uczestniczyć musi w festiwalu światowej wystawy urządzanej przez historycznych artystów; chodzi po świecie
jako wieczny widz, znajduje się w stanie, w jakim nawet wielkie wojny, wielkie rewolucje ani na chwilę nie zdołają
nic zmienić. Wojna jeszcze się nie skończyła, a już po stokroć zamieniono ją w stosy zadrukowanego
papieru, a już podsuwa się ją znużonemu podniebieniu smakoszy historii jako najnowszy środek pobudzający. Nawet
potężne szarpnięcie strun nie zdoła bodaj wydobyć dźwięku mocnego i pełnego: każdy natychmiast się ulatnia, w następnej już chwili przebrzmiewa historycznie delikatnym i bezsilnym pogłosem. W kategoriach moralnych: nie udaje się
wam już utrwalić wzniosłości, wasze czyny są jak nagie uderzenia, nie jak przetaczający się grom. Choćbyście dokonali
rzeczy największych i najwspanialszych: wszystkie zapadną bezgłośnie w czeluście Orkusu. Skoro bowiem natychmiast
okrywacie swoje czyny historycznym pokrowcem, sztuka ucieka. Kto bierze się natychmiast do rozumienia, obliczania i pojmowania wtedy, gdy trzeba trwać we
wstrząsie i pozwolić, by niezrozumiałe przybrało trwałą postać wzniosłości, tego można nazwać rozważnym, ale tylko w tym sensie, w jakim o rozwadze rozważnych mówi Schiller: taki ktoś nie widzi, nie słyszy rzeczy, które widzi i słyszy dziecko; a są to właśnie
rzeczy najważniejsze; ponieważ tego nie rozumie, jest w swych wysiłkach rozumienia
dziecinniejszy od dziecka i naiwniejszy niż wcielona naiwność — mimo jakże przemyślnych zmarszczek swych pergaminowych
rysów i całej wirtuozerii palców, rozwikłujących sprawy zawikłane. Inaczej: ktoś taki zniszczył i zatracił swój instynkt, nie może już,
zawierzając „boskiemu zwierzęciu", popuścić cugli, gdy jego rozwaga zawodzi, a droga wiedzie przez pustynie.
Indywiduum staje się zatem lękliwe i niepewne, traci wiarę w siebie, zapada w siebie, w swój świat wewnętrzny, co znaczy: w bezładny stos
wchłoniętych nauk, które nie znajdują drogi na zewnątrz, które nie stają się życiem. Patrząc z zewnątrz, zauważyć można, że tępienie instynktów
przez historię uczyniło z ludzi abstracla, cienie: nikt już nie ryzykuje własnej osoby, ale przybiera maskę człowieka wykształconego, uczonego, poety,
polityka. A jeśli podejść do takiego przebierańca, w przekonaniu, że chodzi mu o sprawy poważne, a nie o odgrywanie komedii — wszyscy bowiem afiszują się z powagą — w ręku zostaną tylko szmatki i pstre gałganki. Toteż nie należy dać się łudzić,
trzeba ostro zakrzyknąć: „dalej, ściągajcie kapoty albo bądźcie tym, czym się wydajecie". Poważny człowiek nie musi być z urodzenia Don Kichotem, ma bowiem coś lepszego do roboty, niż walczyć z takimi pozornymi realnościami. Ale musi
się bacznie przyglądać, na widok każdego przebierańca wołać „stój, kto idzie" i zrywać maskę. Szczególna rzecz!
Można by pomyśleć, że historia zachęca ludzi nade wszystko do tego, by być uczciwym — choćby i uczciwym durniem; i zawsze
też faktycznie takie było jej działanie — do dziś! Historyczne wykształcenie i uniwersalny surdut mieszczanina
sprawują wspólnie rządy. I choć nigdy tak pełnym głosem nie mówiło się o „wolnej osobowości", to osobowości
nie widać żadnych, cóż dopiero wolnych, a jedynie bojaźliwie osłoniętych ludzi uniwersalnych. Indywiduum
wycofało się do wewnątrz: na zewnątrz ani po nim śladu; a przecież wolno wątpić, czy istnieją przyczyny bez skutków.
Czyż potrzeba dziś generacji eunuchów, by strzec wielkiego haremu dziejów powszechnych? Eunuchom zresztą byłoby do twarzy z czystą obiektywnością.
Doprawdy, wydaje się, że głównym zadaniem jest pilnować historii, ażeby nie wynikło z niej nic poza historiami — a w żadnym razie wydarzenia
historyczne! — nie dopuszczać, by za jej sprawą osobowość stała się wolna, to jest prawdziwa w stosunku do siebie, prawdziwa w stosunku do innych, i to zarówno w słowach, jak w uczynkach. Dopiero ta prawdziwość wydobędzie na jaw niedolę, wewnętrzną nędzę nowoczesnego człowieka, a wtedy miejsce owych tchórzliwych osłon
konwenansu i maskarady zajmą prawdziwe pomocnice, sztuka i religia, aby wspólnie krzewić kulturę, która odpowiada
prawdziwym potrzebom, a nie — jak dzisiejsze ogólne wykształcenie — uczy tylko, jak się co do tych potrzeb okłamywać i w
rezultacie samemu stawać się chodzącym kłamstwem.
W jak nienaturalne, sztuczne i zawsze niegodne sytuacje popada w czasach cierpiących na ogólne wykształcenie najprawdziwsza z wszystkich
nauk, uczciwa naga bogini Filozofia! W świecie wymuszonej zewnętrznej uniformizacji uczonego monologu samotnego spacerowicza staje się przypadkowym
łupem jednostki, skrywaną tajemnicą gabinetu albo niegroźną pogwarką między akademickimi starcami a dziećmi. Nikt nie śmie na samym sobie spełnić prawa filozofii, nikt nie żyje filozoficznie, nikogo nie stać na ową prostą
męską wierność, która starożytnym, jeżeli raz ślubowali wierność szkole stoickiej, nakazywała zachowywać się po stoicku, gdziekolwiek
przebywali i cokolwiek czynili. Wszelka nowoczesna filozofia jest polityczna i policyjna, przez rządy, kościoły,
akademie, obyczaje i ludzkie tchórzostwo ograniczona do uczonego pozoru: poprzestaje na westchnieniach „och, gdybyż"
albo na wiedzy w rodzaju „było sobie raz". Filozofia w obrębie historycznej kultury pozbawiona jest praw, jeżeli
chce być czymś więcej niż wewnętrznie powściąganą wiedzą bez skutków; gdyby nowoczesny człowiek był tylko odważny i stanowczy, gdyby chociaż w swych nieprzyjaźniach nie był istotą czysto wewnętrzną, przegnałby ją precz; tymczasem ogranicza się do wstydliwego okrywania jej nagości.
Owszem, myśli się, pisze, drukuje, mówi, wykłada filozoficznie — w tych granicach mniej więcej wszystko jest dozwolone,
tyle że w działaniu, w tak zwanym życiu, rzecz ma się inaczej: tu dozwolone jest tylko jedno, a wszystko inne
po prostu niemożliwe — tak chce historyczne wykształcenie. Czy to jeszcze ludzie — chciałoby się spytać — czy może już tylko maszyny do myślenia,
pisania i przemawiania?
Goethe mówi o Szekspirze: „Nikt nie gardził bardziej niż on zewnętrznym kostiumem; znał bardzo dobrze wewnętrzny
kostium ludzki, a ten jest zawsze taki sam. Mówi się, że znakomicie przedstawił Rzymian; nie jestem tego zdania; są to rodowici
Anglicy, ale oczywiście są to ludzie, ludzie uchwyceni w swej istocie, a takim do twarzy również w rzymskiej
todze". Zapytuję tedy, czy możliwe byłoby naszych dzisiejszych literatów, działaczy, urzędników, polityków
przedstawić jako Rzymian; nie udałoby się to żadną miarą, ponieważ nie są oni ludźmi, a jedynie wcielonymi
kompendiami i niejako skonkretyzowanymi abstrakcjami. Jeżeli w ogóle mają charakter i usposobienie, to tak głęboko schowane, że nic z tego nie może
wydobyć się na światło dzienne: jeżeli w ogóle są ludźmi, to tylko dla tego, który „bada nerki". Dla wszystkich pozostałych są czym innym, nie ludźmi, nie bogami, nie zwierzętami, ale tworami
historycznego wykształcenia, bez reszty wykształceniem, kształtem, formą wyzbytą wyrazistej treści, formą niestety
kiepską i w dodatku zuniformizowaną. Proszę tedy o zrozumienie i rozważenie mej tezy: historię znieść mogą
tylko silne osobowości, słabe historia gasi. Polega to na tym, że historia mąci uczucia i wrażliwość, gdy nie są one dość mocne, by
mierzyć historię podług siebie. Ten, kto nie ufa sobie, ale mimowolnie zapytuje historię o radę: „co mam w tym przypadku odczuwać?",
stopniowo z bojaźliwości staje się aktorem i gra rolę, przeważnie nawet wiele ról, a przeto każdą źle i powierzchownie. Stopniowo zanika wszelka
zbieżność między człowiekiem a jego dziedziną historyczną; na naszych oczach mali, hałaśliwi chłopcy obchodzą się z Rzymianami jak z równymi
sobie; a w szczątkach greckich poetów dłubią i grzebią, jakby były to corpora przeznaczone do sekcji, ponadto vilia tak jak ewentualnie ich własne literackie corpora.
Załóżmy, że któryś zajmuje się Demokrytem — zawsze nasuwa mi się pytanie: a czemu nie Heraklitem? Albo
Pilonem? Albo Baconem? Albo Kartezjuszem i tak dalej. A następnie: dlaczego akurat jakimś filozofem? Czemu nie
poetą, mówcą? I dlaczego w ogóle Grekiem, czemu nie Anglikiem, Turkiem? Czy przeszłość nie jest dostatecznie duża,
by znaleźć coś, przy czym wy sami nie będziecie wydawali się tak śmiesznie dowolni? Ale jako się rzekło, jest to ród eunuchów; dla eunucha ta czy tamta
kobieta jest po prostu tylko kobietą, kobietą samą w sobie, czymś wiecznie niedostępnym — toteż wszystko jedno, co
robicie, byle tylko historia była jak należy „obiektywnie" dopilnowana, mianowicie przez tych, którzy sami nigdy nie są w stanie
robić historii. A ponieważ wieczny pierwiastek kobiecy nigdy was nie pociągnie w górę, ściągacie go ku sobie w dół i jako istoty rodzaju nijakiego znijaczacie także historię. By jednak nie pomyślano, że na serio porównuję historię z wiecznym pierwiastkiem kobiecym, chcę
jasno powiedzieć, że odwrotnie, uważam historię za wieczny pierwiastek męski: tyle że tym, którzy są na wskroś
„historycznie wykształceni", musi być dość obojętne, czy jest ona tym, czy tamtym: sami nie są ani mężczyznami,
ani kobietami, ani nawet połączeniem tych dwojga, ale tworami nijakimi albo — używając bardziej wykształconego zwrotu -
wiecznym pierwiastkiem obiektywnym.
Gdy osobowości zostały w opisany sposób wydęte i przemienione w wieczną bezpodmiotowość albo, jak to się mówi — obiektywność,
odtąd nic na nie już nie działa; może wydarzyć się coś dobrego i prawego,
czyn, poezja, muzyka: wydrążony człowiek
wykształcony patrzy mimo dzieła i pyta o historię autora. Jeśli autor
ten stworzył przedtem już więcej dzieł,
natychmiast sypną się nań interpretacje jego dotychczasowego i przypuszczalnego dalszego rozwoju,
natychmiast będzie dla porównania zestawiony z innymi, poddany sekcji na okoliczność wyboru tematu i ujęcia, pokawałkowany,
przemyślnie złożony na nowo do kupy, a w ogólności napomniany i przywołany do porządku. Może wydarzyć
się coś najbardziej zdumiewającego — zawsze znajdzie się gromada
historycznych neutralów, gotowa z daleka przejrzeć autora na wylot.
Natychmiast rozbrzmiewa echo: zawsze jako „krytyka", choć chwilę wcześniej
krytykowi nawet się nie śniło o możliwości takiego
wydarzenia. Wydarzenie nie oddziaływa, nie pociąga za sobą
skutków, a tylko „krytykę"; sama krytyka zaś też nie działa,
lecz spotyka się znowu z krytyką. Zgodnie postanowiono też wiele krytyk uważać
za realny skutek, a mało krytyk za brak sukcesu. W gruncie rzeczy jednak, nawet
gdy ów „skutek" nastąpi, wszystko pozostaje po staremu: przez jakiś czas wprawdzie mówi się coś nowego, ale
potem znowu coś nowego, a robi się tymczasem to samo, co zawsze. Historyczne
wykształcenie naszych krytyków nie
dopuszcza już, by nastąpiły skutki w sensie właściwym — skutki dla życia i postępowania: na to, co napisano najczarniej na białym, położą
natychmiast bibułę, po najpiękniejszym
rysunku przejadą grubymi pociągnięciami pędzla, co uchodzić ma za
poprawki: i oto raz jeszcze udało im się coś załatwić.
Ich krytyczne pióro zaś nigdy nie przestaje ociekać atramentem, ponieważ stracili nad nim wszelką
władzę, nie oni prowadzą pióro, lecz pióro prowadzi
ich. Owo nieumiarkowanie krytycznych wylewów, brak panowania nad samym
sobą, to, co Rzymianie zwali impotentia — wszystko to znamionuje słabość nowoczesnej osobowości.
Ale zostawmy tę słabość. Zwróćmy się
raczej do osławionej siły nowoczesnego człowieka z niewątpliwie trudnym pytaniem,
czy z racji swej znanej historycznej „obiektywności" ma on prawo
mienić się silnym, mianowicie sprawiedliwym, i to sprawiedliwym w wyższym stopniu niż ludzie innych epok. Czy prawdą jest, że obiektywizm ten wywodzi się
ze spotęgowanej potrzeby i pragnienia sprawiedliwości? Czy też będąc skutkiem całkiem innych przyczyn,
wywołuje tylko pozór, jakoby właściwą przyczyną tego skutku była sprawiedliwość? Może skłania do szkodliwego,
gdyż nadto pochlebnego przesądu co do cnót nowoczesnego
człowieka? Sokrates uważał, że wyobrażać sobie, iż posiada się
cnotę, której się nie posiada, to choroba zbliżona do obłędu: a tego
rodzaju wyobrażenie jest z pewnością bardziej niebezpieczne niż — odwrotnie -
urojenie, iż jest się dotkniętym jakąś skazą, przywarą. Gdyż
to drugie może ewentualnie jeszcze prowadzić do poprawy; to pierwsze zaś
sprawia, że człowiek z dnia na dzień staje się gorszy, w tym przypadku — niesprawiedliwszy; to samo dotyczy epoki.
Doprawdy, nikt nie zasługuje bardziej na
nasz szacunek niż ten, kto posiada popęd i siłę do sprawiedliwości. Ona bowiem
jednoczy i zawiera w sobie najwyższe i najrzadsze cnoty,
jak niezgłębione morze, które przyjmuje i wchłania dopływające
zewsząd strumienie. Ręka sprawiedliwego, który zasiada w trybunale i dzierży wagę, nie zadrży; nieubłagany wobec samego siebie
kładzie ciężar za ciężarem, jego oko nie zmąci się na widok podnoszących
się i opadających szal, a jego głos nie zabrzmi twardo ani nie załamie
się przy ogłaszaniu wyroku. Gdyby był zimnym demonem
poznania, roztaczałby wokół siebie lodowatą atmosferę
nadludzko straszliwego majestatu, który wzbudzałby w nas lęk, a nie szacunek; ale ponieważ jest człowiekiem i mimo to od wygodnego zwątpienia stara się wznieść do
surowej pewności, od pobłażliwej łagodności do imperatywnego
„musisz", od rzadkiej cnoty wielkoduszności do najrzadszej cnoty sprawiedliwości, ponieważ teraz przypomina
już owego demona, choć z początku był jedynie biednym człowiekiem, a przede
wszystkim — ponieważ w każdej chwili samym sobą musi pokutować za swoje człowieczeństwo i spala się tragicznie w niemożliwej cnocie — wszystko to dźwiga go na samotne wyżyny i czyni najczcigodniejszym
egzemplarzem rodzaju ludzkiego; sprawiedliwy chce bowiem prawdy, ale nie jako zimnego
poznania wiedzy bez następstw, lecz jako porządkującej i karzącej
instancji, prawdy nie jako egoistycznej własności jednostki, ale jako świętego prawa do przesuwania
kamieni granicznych egoizmu, prawdy — jednym słowem — jako sądu nad światem, a bynajmniej nie jako upolowanej zdobyczy i rozkoszy pojedynczego strzelca. Gdy
człowiek prawdy ma bezwzględną wolę bycia sprawiedliwym,
wówczas i tylko wówczas wszędzie tak bezmyślnie gloryfikowane dążenie
do prawdy ma w sobie wielkość: podczas gdy dla tępszego wzroku całe mnóstwo popędów nie
mających nic wspólnego z prawdą — jak ciekawość, strach przed nudą, nieżyczliwość, próżność, żyłka hazardu — zlewa się z owym dążeniem do prawdy, które wywodzi się ze sprawiedliwości. Toteż wydaje się, że
świat jest pełen takich, co „służą prawdzie"; a jednak cnota sprawiedliwości
zdarza się rzadko, jeszcze rzadziej bywa rozpoznana, a niemal zawsze jest śmiertelnie znienawidzona, podczas gdy
roje cnót pozornych stale zażywają szacunku i paradują dumnie. Naprawdę służą prawdzie nieliczni, bo nieliczni tylko mają
czystą wolę bycia sprawiedliwymi, a spośród nich najnieliczniejsi znów mają siłę, by być sprawiedliwymi: jakoż
najstraszliwszych cierpień doznała ludzkość właśnie wskutek popędu sprawiedliwości, któremu nie towarzyszyła siła osądu; nic zatem nie
przyczyniłoby się bardziej do powszechnej pomyślności jak to, by ziarna tej siły rozsiać możliwie szeroko, bo tylko
wtedy odróżnić będzie można fanatyka od sędziego, ślepą żądzę sądzenia od świadomej zdolności sądzenia. Ale jakim sposobem krzewić tę siłę?
Toteż ludzie, gdy mówić im o prawdzie i sprawiedliwości, wiecznie będą pogrążeni w wątpliwościach i niepewni, czy
przemawia do nich fanatyk czy sędzia. Trzeba więc im wybaczyć, że szczególnie życzliwie witali zawsze tych, którzy „służą
prawdzie", a nie posiadają ani woli, ani siły sądzenia i stawiają sobie za zadanie poszukiwanie „czystego poznania bez następstw"
albo, dokładniej, prawdy, z której nic nie wynika. Jest bardzo wiele prawd obojętnych; są problemy, których rozstrzygnięcie nie wymaga samozaparcia, a tym bardziej poświęcenia. W takim obojętnym i bezpiecznym obszarze człowiek
łatwo może stać się zimnym demonem poznania; cóż stąd? Jeżeli nawet, w szczególnie uprzywilejowanych czasach, całe kohorty uczonych i badaczy zmienią się w takie demony — i tak zdarzyć się może, że czasy te będą cierpiały na brak surowej i wielkiej
sprawiedliwości, czyli tego, co jest najszlachetniejszym rdzeniem tak zwanego popędu prawdy.
A teraz wyobraźmy sobie historycznego wirtuoza teraźniejszości: czy to najsprawiedliwszy ze współczesnych?
Prawda, wykształci w sobie taką czułość i wrażliwość, że nic co ludzkie nie jest mu odległe; najróżniejsze czasy i postacie
natychmiast budzą pokrewny pogłos jego liry: stal się passivum, biernie odrzucającym echa, które z kolei
oddziaływują na inne podobne passiva: aż wreszcie cała atmosfera epoki wypełniona jest krzyżującymi
się delikatnymi echami. Wydaje mi się jednak, że słychać jedynie górne
tony owego oryginalnego tonu podstawowego historii: tężyzny i mocy oryginału nie da się odczytać z dźwięków
sferycznie wątłych i krańcowych. Toteż oryginał pobudzał przeważnie do czynów, rodził potrzeby, szerzył grozę, a ów pogłos usypia nas i zamienia w gnuśnych konsumentów; jest to tak, jak gdyby ktoś symfonię heroiczną
rozpisał na dwa flety i przeznaczył do użytku palaczy opium. Już z tego widać, jak się będzie przedstawiało u tych wirtuozów najszczytniejsze roszczenie nowoczesnego człowieka do wyższej i czystszej sprawiedliwości; cnota
ta nie ma w sobie nic z uprzejmości, nie zna przelotnych podniet, jest surowa i straszna. Jakże nisko w porównaniu z nią stoi na drabinie cnót choćby wielkoduszność — wielkoduszność cechująca niewielu
rzadkich historyków! Znakomita większość zdobywa się jedynie na pobłażanie, na tolerancję dla tego, czemu nie da się
zaprzeczyć, na doprowadzanie do ładu i w miarę życzliwe upiększanie, w roztropnym przekonaniu, że gdy opowiada się przeszłość bez twardych
akcentów i nienawiści, niedoświadczony weźmie to za cnotę sprawiedliwości.
Ale sądzić może tylko wyższa siła, słabość musi być tolerancyjna, jeśli
nie chce obłudnie udawać siły i ze sprawiedliwości na sędziowskim fotelu robić komediantki. Istnieje jeszcze
nawet straszliwy rodzaj historyków, rzetelne, surowe i uczciwe charaktery — lecz ciasne umysły; tyle tu dobrej woli bycia sprawiedliwym, co patosu trybunału: ale wszystkie wyroki są fałszywe, mniej więcej z tego
samego powodu, dla którego fałszywe są wyroki zwykłych ław przysięgłych. Jest więc nieprawdopodobieństwem,
by często zdarzały się talenty historyczne! Nawet jeśli abstrahować od
zakapturzonych egoistów i osobników stronniczych, którzy robią iście obiektywną minę do złej gry. I nawet jeśli abstrahować od niefrasobliwych, którzy jako historycy piszą w naiwnej wierze, że właśnie ich epoka ma rację we wszystkich swych popularnych
opiniach i że pisać na miarę tej epoki znaczy tyle, co w ogóle być sprawiedliwym; taką wiarą żyje każda religia
i, gdy chodzi o religie, nie ma w tej sprawie nic więcej do powiedzenia. Owi naiwni historycy nazywają „obiektywizmem"
przymierzanie dawnych poglądów i czynów do potocznych poglądów chwili: tu znajdują kanon wszelkich prawd; ich praca polega na dopasowywaniu przeszłości
do aktualnych banałów. Za „subiektywne" mają zaś wszelkie dziejopisarstwo, które nie traktuje owych potocznych
poglądów jako kanonu.
A czy nawet w najszczytniej interpretowanym pojęciu obiektywizmu
nie ma przymieszki złudzenia? Przez obiektywizm rozumie się stan, w którym historyk zdobywa się na
tak czysty ogląd danego wydarzenia ze wszystkimi jego motywami i następstwami, że nie wywiera ono żadnego wpływu
na jego podmiotowość; chodzi tu o ów estetyczny fenomen, owo oderwanie się od wszelkiego osobistego zainteresowania, które malarzowi w widoku nawałnicy, pośród błyskawic i gromów, albo w widoku wzburzonego morza pozwala ujrzeć własny wewnętrzny
obraz, chodzi o całkowite zatopienie się w rzeczy: przesądem jednak jest wierzyć,
że obraz, jaki przedstawiają rzeczy w oczach tak usposobionego
człowieka, oddaje empiryczną istotę rzeczy. Bo czyż w takich momentach rzeczy niejako własną swą aktywnością mogą wyryć się, odcisnąć, odbić w czystym passivum.
Byłaby to mitologia, w dodatku kiepska: nie wolno też zapominać, że jest to najsilniejszy i najbardziej samodzielny
moment kreacji we wnętrzu artysty, moment kompozycji najwyższego rodzaju, którego wynikiem będzie jednak
tylko obraz prawdziwy artystycznie, a nie historycznie. Takie obiektywne myślenie o historii składa się na cichą
pracę dramaturga; dramaturg łączy w myśli wszystkie czynniki, wiąże poszczególne wątki w całość, zawsze z założeniem, że w rzeczy trzeba wprowadzić jedność planu, jeśli go tam nie ma. W ten sposób człowiek osnuwa przeszłość i ujarzmia ją, tak wyraża się jego popęd artystyczny — a nie popęd prawdy, sprawiedliwości. Obiektywizm i sprawiedliwość nie mają ze sobą nic wspólnego. Można
sobie wyobrazić dziejopisarstwo nie mające w sobie ani źdźbła zwykłej prawdy empirycznej, a mimo to w najwyższym stopniu zasługujące
na miano obiektywizmu. Ba, Grillparzer oświadcza wręcz: "czymże innym jest historia, jeśli
nie sposobem, w jaki umysł ludzki przyjmuje nieprzeniknione dlań fakty; łączy rzeczy, które Bóg wie
czy łączą się ze sobą; to, co niezrozumiałe, zastępuje czymś zrozumiałym;
swoje pojęcia o celowości zewnętrznej narzuca pewnej całości, która zna jedynie celowość wewnętrzną; to znów
domniemywa przypadek tam, gdzie działało tysiąc drobnych przyczyn. Każdy człowiek ma swą osobną konieczność, toteż miliony kierunków biegną równolegle krzywymi i prostymi liniami obok siebie, krzyżują się, wspierają, hamują, ciągną w przód i w tył i w sumie przybierają wzajem względem
siebie charakter przypadku, a tym samym, jeśli odliczyć wpływ wydarzeń przyrodniczych, uniemożliwiają wskazanie ogólnej, wszystko obejmującej konieczności".
Ale właśnie wynikiem owego „obiektywnego" spojrzenia na rzeczy ma być wydobycie
tej konieczności! Gdy historyk wypowiada to założenie jako swoje credo, zyskuje ono z reguły
dziwną postać; Schiller zresztą zdaje sobie doskonale sprawę, jak bardzo założenie to jest subiektywne,
skoro mówi o historyku w następujących słowach: „Dzięki temu poszczególnym zjawiskom stopniowo odebrana zostaje ich ślepa losowość i wolność nie okiełznana żadną regułą; miast tego zostają one włączone, jako
dobrze dopasowane części, w jedną całość zgodnie harmonijną (która wprawdzie istnieje tylko w przedstawieniu samego umysłu)". Co zaś
należy sądzić o wypowiedzianym z taką wiarą, zawieszonym między tautologią a nonsensem poglądzie pewnego słynnego wirtuoza historii
"nie inaczej, tylko wszelkie ludzkie działania podporządkowane są cichemu, często niedostrzegalnemu, lecz gwałtownemu i niepowstrzymanemu biegowi rzeczy"? W zdaniu takim wyczuwa się tyleż zagadkowej prawdy, co jawnej nieprawdy; podobnie jak w słowach ogrodnika
Goethego „naturę można forsować, ale nie zmuszać", albo w napisie na budzie jarmarcznej, o którym wspomina Swift: „tu oglądać
można największego słonia świata, z wyjątkiem jego samego". Bo jakie to przeciwieństwo zachodzi miedzy ludzkimi działaniami a biegiem rzeczy? W ogóle
sądzę, że tacy historycy jak ten, którego zacytowaliśmy, przestają uczyć czegokolwiek, z chwilą gdy przechodzą do uogólnień i wówczas w niejasnościach okazują
poczucie własnej słabości. W innych naukach uogólnienia są najważniejsze, gdyż zawierają prawa: jeżeli jednak za prawa uchodzić by miały zdania takie
jak powyżej przytoczone, należałoby zauważyć, że w takim razie praca dziejopisa
idzie na marne; albowiem to, co ze zdań tych pozostaje po odjęciu owej mrocznej, nieodparcie zagmatwanej reszty, o której mówiliśmy — to rzeczy znane, a nawet trywialne, gdyż rzucają się w oczy każdemu na podstawie minimalnego doświadczenia.
Ale fatygować z tego powodu całe narody i obracać na to lata mozolnej pracy to tak, jakby w naukach przyrodniczych
dokładać eksperyment do eksperymentu, choć przecie istniejący już zasób eksperymentów
pozwala od dawna wyprowadzić prawo: na taki nonsensowny nadmiar eksperymentowania zresztą cierpią, według Zollnera,
dzisiejsze nauki przyrodnicze. Jeżeli wartość dramatu polegać by miała tylko na myśli końcowej i głównej, to
sam dramat byłby tylko maksymalnie rozwlekłą, okrężną i żmudną drogą do celu; jakoż mam nadzieję,
że historia nie upatruje swojej sensowności w ogólnych myślach
niczym w kwiatach i owocach, ale że wartość jej
polega na tym, by znany, może nawet zwyczajny temat, powszednią
melodię opisać w sposób natchniony, wynieść, spotęgować do rangi
pojemnego symbolu, i tak w pierwotnym temacie zawrzeć cale bogactwo głębi,
mocy i piękna.
Do tego trzeba zaś wielkiej siły
artystycznej, twórczego polotu,
miłosnego wniknięcia w dane empiryczne, zdolności rozwijania danych wątków — do tego trzeba obiektywizmu jako właściwości pozytywnej. Tymczasem obiektywizm często
bywa tylko frazesem. Miast owego roziskrzonego od wewnątrz, na zewnątrz
nieporuszonego i mrocznie spokojnego oka artysty mamy spokój udawany -
tak jak niedostatek patosu i moralnej siły lubi przybierać maskę chłodnej
obserwacji. W pewnych przypadkach banalność usposobienia, tania mądrość,
nudna i tylko dlatego sprawiająca wrażenie niewzruszonego spokoju, ośmiela
się wychynąć i chce uchodzić za ów
artystyczny stan, w którym podmiot milczy i staje się niedostrzegalny. Wówczas wyszukuje się
akurat to, co nikogo nie może poruszyć, i sięga po najbardziej drętwe
słowa. Ba, utrzymuje się wręcz, że powołany
do przedstawiania danego momentu przeszłości jest właśnie ktoś, kogo
ten moment w ogóle nic
nie obchodzi.
Taki stosunek zachodzi często między filologami a Grekami: nie obchodzą się wcale i to nazywa się „obiektywnością"!
Tam więc, gdzie przedstawić trzeba to, co najwznioślejsze i wyjątkowe, rozmyślny i ostentacyjnie demonstrowany brak
zainteresowania, wyszukana, trzeźwo płytka sztuka motywacji są wprost oburzające — jeśli mianowicie źródłem
tej strojącej się w obiektywizm obojętności jest próżność
historyka. Zresztą w przypadku takich autorów można słusznie powołać się
na zasadę, że każdy jest dokładnie w tym stopniu próżny, w jakim nie dostaje
mu rozumu. O, bądźcie przynajmniej uczciwi! Nie szukajcie pozoru artystycznej
siły, która zasługuje na miano
prawdziwej obiektywności, nie szukajcie pozoru sprawiedliwości, skoro
nie wtajemniczono was w straszliwe powołanie
sprawiedliwych. Jak gdyby zadanie każdej epoki polegało na tym, by wydać sprawiedliwy sąd o wszystkim, co
kiedyś było! Odwrotnie, epoki i pokolenia nigdy nie mają prawa osądzać epok i pokoleń dawniejszych;
tylko jednostkom, i to wyjątkowym, przypada
taka niewdzięczna misja. Któż każe wam sądzić? A nadto — sprawdźcie
najpierw, czy umiecie być na zawołanie
sprawiedliwi! Jako sędziowie
musielibyście stać wyżej niż podsądni; tymczasem wy po prostu tylko przyszliście później. Goście, którzy na
ostatku zasiadają przy stole, słusznie otrzymują ostatnie miejsca: a wy chcecie zająć pierwsze? W takim razie dokonajcie chociaż czegoś wzniosłego i wielkiego; może wówczas
zrobi się wam miejsce, chociaż przyszliście na końcu.
Jedynie najwyższa siła
teraźniejszości daje
wam prawo do interpretowania
przeszłości: tylko w najwyższym
napięciu najszlachetniejszych waszych właściwości odgadniecie, co w przeszłości
jest wielkie oraz godne poznania i zachowania. Równe mierzy się równym! W przeciwnym razie ściągacie przeszłość na własne
niziny. Nie wierzcie dziejopisarstwu, które nie wyrasta z wyjątkowych umysłów; poznacie jakość jego ducha tam, gdzie
dziejopis zmuszony jest rzec coś ogólnego albo raz jeszcze
powtórzyć rzeczy powszechnie znane:
autentyczny historyk musi mieć siłę, by z rzeczy powszechnie znanej uczynić niesłychaną, a rzecz ogólną głosić w sposób
tak prosty i głęboki, że głębia przesłania prostotę, a prostota głębię. Niepodobna być naraz wielkim historykiem, artystą i płytkim umysłem: robotników zwożących, usypujących i przesiewających materiał nie należy lekceważyć ani tym bardziej
mylić ich z historykami; należy traktować ich jako niezbędnych czeladników i pomocników w służbie mistrza: tak jak Francuzi, z naiwnością większą
niż by to było możliwe u Niemców, mówią o historiens
de M. Thiers. Robotnicy ci mogą stać się
stopniowo wielkimi uczonymi, a mimo
to nigdy mistrzami. Wielki uczony i płytki umysł — jedno z drugim często
chadza w parze.
Zatem: historię pisze człowiek doświadczony i przewyższający innych. Kto nie przeżył czegoś mocniej i wzniosłej niż
inni, nie zdoła też odczytać nic wielkiego i wzniosłego z przeszłości. To, co przeszłość ma do powiedzenia, jest zawsze orzeczeniem
wyroczni: zrozumiecie ją tylko jako architekci przyszłości, jako mędrcy teraźniejszości.
Dziś objaśnia się niezwykle głębokie i szerokie oddziaływanie Delf tym
przede wszystkim, że delficcy kapłani doskonale znali rzeczy przeszłe;
trzeba nam dziś wiedzieć, że tylko ten, kto buduje przyszłość, ma prawo sądzić
przeszłość. Patrząc w przód, wytykając
sobie wielki cel, poskramiacie zarazem
ów wybujały popęd analityczny, który dziś pustoszy
teraźniejszość, burzy spokój i niemal do szczętu uniemożliwia wszelki łagodny
wzrost i dojrzewanie. Zatoczcie wokół siebie palisadę wielkiej i rozległej nadziei, ufnego dążenia. Ukształtujcie w sobie obraz, któremu ma
odpowiadać przyszłość, i porzućcie
zabobonny dogmat epigoństwa. Dość
macie do wymyślenia i wynalezienia, rozmyślając nad przyszłym życiem;
nie proście dziejów, by pokazały wam, jak i za sprawą czego się działy. Jeżeli
natomiast wżyjecie się w dzieje wielkich ludzi, nauczycie się z nich najwyższego
przykazania dojrzałości i ujdziecie paraliżującego
przekleństwa edukacyjnego epoki, która widzi swą korzyść w tym, by nie dać wam dojrzeć, a niedojrzałych
opanować i wyzyskać. A jeżeli szukacie biografii, to nie rozglądajcie
się za tymi z refrenem „Pan Taki i Owaki i jego czasy", tylko za takimi,
gdzie na karcie tytułowej widniałoby „bojownik przeciw swoim czasom". Nasyćcie
duszę Plutarchem i uwierzywszy w jego bohaterów,
odważcie się wierzyć w siebie. Z setką takich nienowocześnie
wychowanych, to znaczy dojrzałych i nawykłych do heroizmu, ludzi dałoby się
dziś na wieki uciszyć całe wrzaskliwe pseudowykształcenie naszych czasów.
Zmysł historyczny, gdy rządzi nieposkromiony i ze wszystkimi
konsekwencjami, wykorzenia przyszłość, ponieważ
rozbija złudzenia i odbiera rzeczom istniejącym ich atmosferę,
bez której rzeczy te nie mogą żyć. Historyczna sprawiedliwość, nawet gdy
praktykuje się ją rzeczywiście i w
czystych intencjach, jest cnotą straszną, zawsze bowiem podkopuje życie i doprowadza je do upadku: sądząc -
nieuchronnie niszczy. Jeżeli obok popędu historycznego nie
działa popęd budowania, jeżeli nie niszczy się i nie uprząta, by na uwolnionym gruncie mogła pobudować swój
dom żyjąca nadzieją przyszłość, jeżeli sprawiedliwość rządzi
sama — twórczy instynkt pozbawiony zostaje siły i otuchy. Na przykład religia, gdy pod rządami czystej sprawiedliwości
ma zmienić się w historyczną wiedzę, religia, która ma być na
wskroś naukowo rozpoznana, na koniec ulega
też zniszczeniu. Przyczyna leży w tym, że w trakcie historycznych rozważań za każdym razem wychodzi
na jaw tyle fałszu, brutalności, nieludzkości, absurdu, gwałtu, że
pełen pietyzmu nastrój złudzenia — jedyny, w jakim żyć może wszystko, co
chce żyć — nieuchronnie pryska: człowiek tworzy tylko w miłości, tylko w cieniu złudzenia miłości, mianowicie gdy żywi bezwarunkową wiarę w doskonałość i słuszność. Odebrać komuś ową bezwarunkową zdolność kochania to podciąć korzenie jego siły:
człowiek taki musi uschnąć, to jest stać się nieuczciwym.
Pod tym względem historii przeciwstawna jest sztuka: i tylko historia, która zniesie przemianę w dzieło sztuki, a więc czysty twór artystyczny — tylko taka historia zdolna
jest może oszczędzić instynkty, a nawet je pobudzić. Takie dziejopisarstwo
jednak kłóciłoby się wyraźnie z analitycznymi i nieartystycznymi właściwościami naszych czasów, ba — byłoby w naszych czasach poczytywane za fałsz. Tymczasem
gdy historia tylko niszczy, a nie kieruje się wewnętrznym
popędem budowania, narzędzia jej stopniowo
ulegają stępieniu i zwyrodnieniu: ludzie ci bowiem niszczą złudzenia, a „kto niszczy własne i cudze złudzenia, tego
natura pokarze jak najsroższy tyran". Przez jakiś czas oczywiście
można się niewinnie i niczego nie podejrzewając zajmować
historią, jakby było to zajęcie równie dobre jak każde
inne; w szczególności nowsza teologia, jak się zdaje, z całą niewinnością wdawała się w historię i ciągle jeszcze nie
raczy zauważyć, że w ten sposób, prawdopodobnie wbrew woli, stanęła
po stronie Wolterowskiego ecrasez. Niechaj nikt się nie spodziewa, że kryją się pod tym jakieś nowe
instynkty budowania: chyba że uznamy tak zwane Stowarzyszenie Protestantów za macierzyste łono nowej religii, a mecenasa Holtzendorfa" (wydawcę i przedmówcę
jeszcze bardziej tak zwanej Biblii Protestanckiej) za Jana nad
brzegiem Jordanu. Przez jakiś czas propagowaniu owej niewinności obcowania z historią dopomaga może parująca
jeszcze w starszych głowach filozofia heglowska, choćby przez to, że
odróżnia się na jej gruncie „ideę chrześcijaństwa"
od jej wielorakich niedoskonałych „form przejawiania się", wmawiając
sobie, że jest zgoła „upodobaniem
idei" ujawniać się w formach coraz czystszych, a na ostatek
jako zapewne najczystsza, najbardziej przejrzysta, ba — zaledwie widoczna forma w mózgu dzisiejszego theologus liberalis vulgaris. Gdy
słyszy się jednak tych przeczystych chrześcijan, jak rozprawiają o dawniejszych, nie tak czystych chrześcijanach, to bezstronny słuchacz nierzadko odniesie
wrażenie, iż mowa wcale nie o chrześcijaństwie, ale
o — no, o cóż by tu miało chodzić, skoro „najwięksi teologowie
stulecia" określają chrześcijaństwo jako religie, która pozwala
„wczuć się we wszystkie religie rzeczywiste i jeszcze parę innych tylko możliwych", i skoro „prawdziwy
kościół" to jakoby ten, który staje się „płynną masą, bez
żadnych konturów, gdzie każda cząstka nieustannie się przemieszcza i wszystko łagodnie miesza się ze sobą". Raz jeszcze — o co tu chodzi?
Na przykładzie chrześcijaństwa można nauczyć się, że pod wpływem historyzującego ujęcia tępieje ono i wyrodnieje, aż
wreszcie w pełni historyczne, to znaczy sprawiedliwe ujęcie przemienia je w czystą wiedzę o chrześcijaństwie i w ten
sposób niszczy — i to samo możemy zaobserwować na przykładzie wszystkiego, co żywe: że żyć przestaje, gdy się
je podda sekcji, a wiedzie żywot boleśnie chorobliwy, gdy
zaczyna się uprawiać na nim sekcyjne ćwiczenia historyczne.
Są ludzie, którzy wierzą w przełomową i reformatorską siłę zbawczą muzyki wśród Niemców: przyjmują z gniewem i uważają za bezprawie popełnione na najbardziej żywym organie
naszej kultury, gdy takiego Mozarta i Beethovena zarzuca się stosem uczonych biografii i na ławie
tortur historycznej krytyki zmusza do odpowiedzi na tysiące natrętnych pytań. Gdy żądza nowości zwraca się ku niezliczonym
mikrologiom życia i dzieł oraz szuka problemów poznawczych tam, gdzie
trzeba nauczyć się żyć i o wszelkich
problemach zapomnieć — czyż nie zabija się w ten sposób albo co najmniej nie paraliżuje przedwcześnie tego, co jest
jeszcze nie do końca wyczerpanym zdrojem żywego
oddziaływania? Niech paru takich nowoczesnych biografów przeniesie się w myślach do kolebki chrześcijaństwa
albo luterańskiej reformacji — ich trzeźwa, pragmatyczna
żądza nowinek wystarczy akurat, by uniemożliwić ową duchową actio in distans: tak jak najlichsze zwierzę potrafi
przeszkodzić powstaniu najpotężniejszego dębu, gdy
połknie żołądź. Wszystko, co żyje, potrzebuje wokół siebie pewnej
atmosfery, tajemniczej aury; gdy mu się tę otoczkę
odbierze, gdy każe się jakiejś religii, jakiejś sztuce, jakiemuś
geniuszowi krążyć niczym gwiazda bez atmosfery — nie należy dziwić się, jeśli
wnet uschnie, skostnieje i wyjałowieje. Tak to jest ze wszystkimi wielkimi
rzeczami, że
nie udają się bez odrobiny ułudy — jak mówi Hans Sachs w Śpiewakach
norymberskich.
Co więcej — każdy naród, a nawet
każdy człowiek, który chce stać się dojrzały, potrzebuje
takiej otoczki ułudy, ochronnego woalu: tymczasem teraz dojrzewanie jako takie
stało się nienawistne, bo historie poważa się bardziej od życia. Z triumfem ogłasza się, że teraz „nauka poczyna panować
nad życiem": może i do tego dojdzie, ale z pewnością
życie pod takim panowaniem niewiele jest warte, bo jest o wiele mniej życiem i gwarantuje o wiele mniej życia na
przyszłość niż dawniejsze życie, nad którym panowała nie wiedza,
ale instynkty i potężne wizje. Lecz dzisiejsza epoka
nie ma też być, jak powiedzieliśmy, epoką skończonych i dojrzałych, harmonijnych osobowości, ale epoką wspólnej,
możliwie użytecznej pracy. A znaczy to tylko tyle,
że ludzie mają być dopasowani do celów epoki, by jak najwcześniej
przyłożyć rękę do jej dzieła; mają pracować w fabryce powszechnej
użyteczności, zanim dojrzeją, ba — po to, by nigdy nie dojrzeli, gdyż byłby
to luksus, odciągający mnóstwo siły z „rynku pracy". Niektóre ptaszki oślepia się, by piękniej śpiewały:
nie sądzę, by ludzie dzisiejsi śpiewali
piękniej niż ich przodkowie, ale wiem, że się ich zbyt wcześnie oślepia. A środkiem, niegodziwym środkiem używanym
do oślepiania jest zbyt jasne, zbyt nagłe, zbyt zmienne światło.
Młodego człowieka pędzi się rózgami przez wszystkie stulecia: młodzieńcy, którzy
nie rozumieją nic z wojny, dyplomatycznego działania,
polityki handlowej, uważani są za godnych wprowadzenia w dzieje polityczne. I tak jak młodzieniec pędem przebiega historię, tak my,
ludzie nowocześni, pędem przebiegamy skarbnice sztuki, tak słuchamy koncertów.
Owszem, czujemy, że to brzmi inaczej niż tamto, jedno działa inaczej
niż drugie: otóż chodzi o to, by stopniowo wytracać
owo uczucie obcości, by niczym się już ponad miarę nie zdumiewać, na koniec zaś wszystko znosić — i to właśnie
nazywa się historycznym zmysłem, historycznym wykształceniem.
Mówiąc brutalnie: masa napływających wrażeń
jest tak wielka, obcy, barbarzyński, gwałtowny żywioł, „zbity w ohydne bryły", napiera tak przemożnie
na młodzieńczą duszę, że jedynym
ratunkiem jest przedwczesne otępienie.
Gdzie zaś podłożem była subtelniejsza i silniejsza świadomość, tam pojawia się jeszcze inne uczucie:
odrazy. Młody człowiek w ten sposób pozbawiony zostaje
ojczyzny i powątpiewa we wszystkie obyczaje i pojęcia. Wie: w różnych
epokach bywało różnie, nie ma znaczenia,
jaki jesteś. Melancholijnie znieczulony poddaje się kolejnym poglądom i pojmuje doskonale słowa i nastrój Holderlina
czytającego księgi Diogenesa Laertiosa o życiu i naukach greckich
filozofów: „I tu także naszły mnie myśli,
które już niejednokrotnie mnie nawiedzały, a mianowicie, że przemijalność i zmienność sądów i systemów wydaje mi się niemal tragiczniejsza
aniżeli losy ludzkie, które zwykło się uważać za jedynie rzeczywiste".
Nie, ten ogłuszający i gwałtowny nadmiar historyzowania na pewno
nie jest dla młodzieży niezbędny, jak o tym świadczy
starożytność, a nawet w najwyższym stopniu niebezpieczny,
jak o tym świadczą nowsze czasy. Przypatrzmy się oto
studentowi historii, spadkobiercy przedwczesnego, widocznego już
niemal w latach chłopięcych zblazowania. „Metoda"
stała się teraz jego pracą, przyswoił sobie słuszne podejście i dostojny ton na modłę mistrza; ofiarą jego przenikliwego
spojrzenia i wyuczonej metody pada wyodrębniony rozdzialik przeszłości;
już coś wyprodukował albo — by użyć górniejszego
zwrotu — „stworzył", stał się teraz przez swój wyczyn sługą prawdy i panem na włościach
historii. Jeżeli już jako chłopiec był „gotowy", to teraz
jest aż nadto gotowy: wystarczy nim potrząsnąć, a mądrość z łoskotem spadnie nam prosto w podołek: tyle że jest to
mądrość nadpsuta i każde jabłuszko toczy robak. Wierzcie mi: gdy ludzie mają pracować i być pożytecznymi w naukowych fabrykach, to nauka wnet będzie równie zrujnowana
jak przedwcześnie zatrudnieni w tej fabryce niewolnicy. Przykre to, że
już dziś trzeba posługiwać się żargonem
właścicieli niewolników i pracodawców, mówiąc o stosunkach, które same w sobie powinny być traktowane jako
wolne od serwitutów użyteczności, wyższe nad życiowe
potrzeby: tymczasem zwroty takie jak „fabryka", „rynek
pracy", „oferta", „zużytkowanie" i wszystkie inne posiłkowe
słówka egoizmu — same cisną się na wargi, gdy chodzi o przedstawienie najmłodszej generacji uczonych. Solidna przeciętność robi
się coraz przeciętniejsza, nauka staje
się coraz bardziej użyteczna w sensie ekonomicznym. W gruncie rzeczy, najnowsi
uczeni mądrzy są tylko w jednej sprawie, za to w tej sprawie mądrzejsi
od wszystkich poprzednich pokoleń,
natomiast we wszystkich innych sprawach
są tylko — wyrażając się ostrożnie — nieskończenie odmienni od uczonych dawnego pokroju. Mimo to domagają
się zaszczytów i przywilejów, jak gdyby państwo i opinia publiczna zobowiązane były przyjmować nowe monety
za warte akurat tyle samo, co stare. Taczkarze zawarli
między sobą umowę o pracę i ogłosili zbędność geniusza — ponieważ odtąd każdy taczkarz dostaje pieczątkę
genialności: może późniejsze czasy spostrzegą, że ich budowle zostały zwiezione na taczkach, a nie zbudowane. Tym,
którzy niestrudzenie wznoszą nowoczesny okrzyk bojowy i ofiarny
„Podział pracy! Równaj szereg!", warto powiedzieć
jasno i zwięźle: chcąc szybko rozwijać naukę, doprowadzicie
ją szybko do ruiny; kura, sztucznie zmuszona do pośpiesznego składania
jajek, zdycha. Zgoda, w ciągu
ostatnich dziesięcioleci nauka rozwijała się zdumiewająco szybko: ale spójrzcie na uczonych — czy nie wyglądają jak
umęczone kury? Doprawdy, daleko im do „harmonii wewnętrznej": tyle że gdakać potrafią więcej niż kiedykolwiek,
bo częściej znoszą jaja — ale i jaja są coraz mniejsze (choć
książki coraz grubsze). Ostatnim i naturalnym rezultatem jest powszechnie
ulubione „popularyzowanie" (obok „feminizowania" i „infantylizowania") nauki, to znaczy osławione przykrawanie naukowej sukienki na miarę „mieszanej
publiczności", by posłużyć się niemczyzną spod igły.
1 2 3 Dalej..
« Nietzsche (Publikacja: 01-12-2005 )
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 4500 |
|