|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
« Czytelnia i książki Książka latadło Autor tekstu: Marek Stokowski, Katarzyna Bocheńska
Marek Stokowski, ur. 1957. Ukończył studia na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego. Kustosz w Muzeum Zamkowym w Malborku. Twórca i propagator gier edukacyjno-przygodowych dla młodzieży i dorosłych. Opublikował wiele artykułów o tematyce związanej z pedagogika muzealną oraz
nowoczesnymi trendami w turystyce kulturowej. Od listopada 2005 do lutego 2006 radiowa Trójka nadawała codziennie odcinki jego powieści „Samo-loty" w interpretacji Dariusza
Basińskiego i Jacka Borusińskiego, w reżyserii Barbary Marcinik. Marek Stokowski jest także autorem scenariusza filmu dokumentalnego „Mój dom w dolinie" w reżyserii Krzysztofa Grabowskiego (TVP 2) oraz prezentacji elektronicznej „Zamek Malbork — przewodnik", Enninberg, Wrocław 2005. Człowiek musi marzyć, musi mieć możliwość odrywania się od wypełniającej
go po brzegi codzienności. Inaczej się udusi. Codzienność, głupota i niemoc jej skonfrontowania i odreagowania potrafią zabić w nas to, co najważniejsze. Do rozmowy o tęsknotach, życiu i jego sposobie widzenia przyjął zaproszenie pan Marek Stokowski, autor wielu książek. Osią zaś rozmowy stały się
ostatnio wydane przez niego „Samo-loty".
Początkiem
wszystkiego w życiu i dla pana
bohaterów jest...
Dzieciństwo. Tam, w tej przestrzeni i czasie wszystko się
zaczyna. To, ile dostaniemy wtedy miłości, wiary, nadziei — a także kultury — decydować będzie o rodzaju naszego człowieczeństwa i sposobie życia. A jeśli, zamiast miłości i mądrości, otrzymamy wtedy tylko upokorzenia i rany, to wyjść z tego będziemy mogli tylko cudem. Z tym, że cuda się
zdarzają. Czasem.
Rozdzielenie
słowa w tytule SAMO-LOTY nie jest przypadkowe, prawda?
Rzeczywiście. Przełamanie tego słowa miało wydobyć
jego dodatkowe znaczenia. Mam tu na myśli samotność bohatera mierzącego się
ze światem i fenomen samo-latania, czyli latania własnymi siłami, to znaczy
siłami własnej wyobraźni i pragnienia. Samo-loty to inaczej podróże
samo-dzielne, samo-rodne, a w końcu samotne (zwłaszcza podróż trzecia).
Pana bohaterowie
wsiadają do samolotu, uciekają do innej rzeczywistości. To taki pana rodzaj tęsknoty
do czegoś innego?
Wyobraźnia bohatera tej opowieści kreuje potężną
rzeczywistość alternatywną. Myślę, że jest to zjawisko dość powszechne wśród
dzieci i nastolatków, ale też nie omija dorosłych (starałem się to pokazać
na przykładzie powieściowej siostry Klary). Z jednej strony te imaginacyjne światy
to kwestia naturalniej dla dziecka zabawy wyobraźnią. Z drugiej strony — ma
pani rację — może to być rodzaj zaspokajania tęsknot, jakich nie możemy
zaspokoić na jawie, na przykład tęsknoty za piękną miłością. Najbardziej
dramatyczna wydaje mi się jednak trzecia opcja: marzenie może być rodzajem
obrony przed opresją okrutnej rzeczywistości codziennej. Wtedy takie marzenia
mają charakter wyraźnie ucieczkowy. Człowiek chroni się w stwarzanym przez
siebie fantastycznym ogrodzie, Edenie, zamku i tam odpoczywa, zmęczony
cierpieniami zaznawanymi w świecie fizycznym. W tym wyimaginowanym świecie
wszystko jest tak, jak być powinno. Jesteśmy kochani, bohaterscy i silni. Mamy
co jeść i w co się ubrać. Nic nas nie boli. Wygrywamy najtrudniejsze zawody.
Świeci słońce. Odbywamy pełne przygód podróże i spełnia się nasza miłość.
Taka gra wyobraźni może mieć wręcz niewiarygodną moc. W skrajnych
przypadkach grozi jednak zupełnym zanegowaniem rzeczywistości fizycznej, jej
całkowitym odrzuceniem — a to już rodzaj choroby psychicznej (o którą
podejrzewany jest ciągle bohater mojej opowieści). Tak więc marzenia bywają
rozpięte pomiędzy przelotną, cudowną, twórczą igraszką umysłu a psychozą. W okresie szkoły średniej uciekałem często w marzenia o świetnej karierze
piłkarza. To był rodzaj serialu, z kolejnymi sukcesami i radościami
najbardziej uzdolnionego piłkarsko nastolatka Europy. Naturalnie, marzyłem też o podróżach. Zdarzało mi się również wchodzić w pocztówkę, która wisiała
na ścianie pracowni fizycznej. To był jakiś krajobraz górski. Przechodziłem
przez granicę tego obrazu i uciekałem z fizyki, chociaż moje ciało pozostawało
nadal w klasie.
Co pan widzi z kokpitu samolotu, patrząc na otaczającą pana rzeczywistość?
Co do perspektywy z samolotowego kokpitu, to dla moich
bohaterów była to perspektywa wolności. Oni nie patrzyli z góry na podły świat, z jakiego uciekają, ale na te światy, do których dążą — na Francję i Amerykę. Ze mną dzisiaj jest podobnie. Marzenie nie daje mi widoku na polską
rzeczywistość pierwszego dziesięciolecia XXIw. Ono raczej przenosi w przestrzenie odmienne od tej rzeczywistości.
Muszę przyznać, że na szczęście moje dzisiejsze
marzenia nie mają już charakteru ucieczkowego, a jedynie zabawowy, powiedziałbym
odświeżający, ponieważ moja rzeczywistość codzienna, osobista, nie jest
nie do wytrzymania. Przeciwnie — ona wydaje się być właśnie spełnieniem
moich niegdysiejszych marzeń. Mam spokojną rodzinę, mieszkam w niezwykłym i pięknym miejscu (zamek Malbork), dość często latam samolotami, chodzę po
moich ukochanych lasach, mam ciekawą pracę. Nie mam pieniędzy, ale to nie
jest żadne nieszczęście. Co zaś do szerszej perspektywy, perspektywy mojego
kraju, to powiem tylko tyle, że nigdy, w najśmielszych nawet marzeniach, nie
przypuszczałem, że jeszcze za mojego życia Polska odzyska niepodległość, a ja będę mógł pisać bez komunistycznej cenzury.
Na swoim koncie ma pan całkiem pokaźną liczbę publikacji, spaja je
pana zainteresowanie historią.
Jak zaklasyfikowałby pan Samo-loty, przypisano im bowiem tylko określenie — powieść współczesna.
Pisanie Samo-lotów miało
być dla mnie zmianą klimatu. Byłem już bardzo zmęczony pisaniem o Krzyżakach.
Przypomnę, że wcześniej napisałem kilka książek popularnonaukowych o tej
tematyce i dwie powieści historyczne. Samo-loty miały być po prostu
opowieścią o potędze marzeń, o tajemnicach dzieciństwa, o moim Okęciu, bez
żadnych głębszych opisów ani refleksji historycznych. I miały być do śmiechu. A wyszło tak jak zwykle. To znaczy spod śmiechu, marzeń i dzieciństwa wyszła
śmierć i wyszła też historia. One wyszły mimochodem, bez zaproszenia,
arogancko. Ale widać, że tak już być musi. Ludzkie losy nie rozgrywają się w próżni. Zawsze goni nas jakiś drapieżnik i choćbyśmy nawet chcieli o nim
zapomnieć, to on i tak gdzieś tam błyśnie swoim krwawym zębem. Myślę, że
Samo-loty są rzeczywiście powieścią współczesną, co wcale nie
znaczy, że nie pojawia się w nich historia. Tyle że jest to po prostu
historia współczesna, wspomnienie PRL-u. Ufam, że w tej opowieści mogliby się
też odnaleźć czytelnicy i z innych podobnych światów, choćby z dawnej NRD,
Czechosłowacji itd.
Synonimem wolności i spełniających się marzeń dla pana bohaterów są dobra materialne, ale to
tak na pierwszy rzut oka… a tak naprawdę...
...a tak naprawdę jest nią dla
Marcina Sadowskiego życie bez lęku. Ta kwestia jest dla niego papierkiem
lakmusowym, którym sprawdza, czy jest w wolnym kraju. Jego wyśniona Francja i wyśniona Ameryka to przestrzenie, gdzie dzień nie zaczyna się od przerażenia,
gdzie życie ma smak przygody a nie udręki. Kiedy po wielkich podróżach nasz
bohater wraca do świata peerelowskiej opresji, rozpoznaje zmianę przez ponowny
atak lęku, a przy okazji przez osobliwy zapach stęchlizny. Kto świadomie przeżywał
czasy komunizmu, ten być może pamięta nie tylko ów wszechobecny smród w sklepach, autobusach, pociągach, urzędach i szkołach, ale też ten płomyk lęku,
który zawsze — dzień i nic — palił się w piersiach, zawsze gotowy do
wybuchu w ogień strachu. Byliśmy w tym lęku szkoleni, tresowani od
przedszkola i pierwszych klas szkoły podstawowej. I była to tresura skuteczna.
Wczoraj widziałem w telewizji rozmowę ze starszą panią, mieszkanką Wileńszczyzny.
Na błahe pytanie redaktora polskiej telewizji odpowiadała niemal szeptem,
rozglądając się podejrzliwie dookoła. W niej ten lęk nie zgaśnie już
nigdy, bowiem zbyt głęboko wrósł w jej ciało. Bohaterowie mojej opowieści,
ludzie z mojego pokolenia, byli poddawani jego torturze znacznie krócej i dlatego mają większą szansę na wyleczenie. Muszę tu jeszcze powiedzieć, że
jednym z najlepszych lekarstw na lęk i strach jest śmiech. I dlatego tak
bardzo chciałem, aby ta opowieść była pełna humoru. Starsi ludzie, którzy
przeżyli bez porównania cięższe czasy wojny i pierwszych dekad komizmu,
twierdzą, że śmiech przynosił im wielkie wytchnienie i dodawał odwagi. I pewnie dlatego dyktatorzy tak bardzo nienawidzą śmiechu i komediantów.
Fotografia wykonana w Traffic Clubie przez Wojciecha Babskiego.
To prawda, potrafi pan nawet zaśmiać się nad sceną, kiedy życie
miesza się ze śmiercią.
"Jak do tego mogło dojść, że o tej samej porze, w jednym dniu, godzinie i minucie, na tych samych, wąskich
schodach, ci pierwsi wnosili, a drudzy znosili? Ostatecznie czy tak często dźwigano
tam u nas pianina i ekspediowano martwe ciała? Tak czy owak, stało się i,
proszę państwa, koniec — ten pierwszy, co dzierżył nieboszczkę Świtalską
od dołu, uderzył plecami w owego, co parł jako pierwszy z pianinem od góry".
A tak na marginesie, to prawdziwa historia?
Nie, na szczęście ta scena to
tylko urojenie bohatera — a może nie zwalajmy wszystkiego na Marcina — to
urojenie autora. Jest w niej czarny humor, wiem — na granicy dobrego smaku -
ale zwracam uwagę, że dzieci i nastolatki nie stawiają zbyt ciasnych
granic dla swych fantazji. To jest kluczowa kwestia dla całej tej opowieści,
ona idzie tropem dziecięcej wyobraźni i właśnie w takiej poetyce jest
napisana. To nie jest poetyka snu, jakiej uczyliśmy się od surrealistów, ale
właśnie poetyka fantazji. Ta poetyka bywała i bywa wykorzystywana w literaturze z wielkim powodzeniem. Czynił to na przykład Miron Białoszewski.
Dziś w teatrze i filmie odnaleźć można jej wyraźne ślady choćby w twórczości
MUMIO.
Małymi garściami rzuca pan inteligentnemu i nieco bardziej obytemu
czytelnikowi garść historii tego, co tworzy człowieczeństwo. Tak między
wierszami… a jednak wychodzi z pana dusza historyka (uśmiech). Myśli pan, że
młody czytelnik odczyta te niuanse i odbierze klimat tamtych czasów, tak jak
pan tego chce?
Zupełnie nie wiem, jak tego
rodzaju tekst, napisany przez 45-latka, może być przyjęty przez współczesnego
czytelnika, zwłaszcza młodzież. Ów młody człowiek nie będzie miał raczej
szans na odczytanie aluzji do rzeczywistości z przełomu lat 60. i 70. XX
wieku, ale ufam, że będzie mógł zidentyfikować się z rodzajem wrażliwości
bohaterów, tak jak my odnajdujemy się czasem w postaciach z XVIII czy XIX
stulecia. Mam nadzieję, że to co jest w dzisiejszym młodym czytelniku
dzieckiem, spotka się z dzieckiem, które kryje się w tekście.
No i na dokładkę
pojawia się ONA, czasami kusząca dla dojrzewającego Marcina, w mokrej
bluzeczce...
No właśnie, to jedna z szans
na porozumienie z czytelnikami z innych pokoleń. Doświadczenie pierwszej miłości,
pierwszych pragnień, z całą pewnością jest czymś wspólnym dla dziesiątków
tysięcy pokoleń homo-sapiens. Ale
nie pisałem o młodzieńczej miłości po to, aby uwodzić czytelnika! Pisałem o tym, bo tak to wychodziło, bo była w tym prawda o moich bohaterach.
Przyznam, że mimo całej niewinności i naiwności tych erotycznych fragmentów
powieści, później zadawałem sobie pytanie, czy pozostawić je w książce.
Ktoś puknie się w czoło i powie, że chyba zwariowałem. Dzisiaj, w zalewie
literatury niemal pornograficznej, ja chciałbym pozbywać się scen — jak już
mówiłem — niemal absolutnie niewinnych! No tak, ale o to właśnie chodzi,
że dokoła nas zdaje się rozbrzmiewać już zbyt wiele młodzieńczych erotyków i nie chciałem do tej kolekcji dokładać nowych „momentów". Po co na okrągło
drażnić ludzkie zmysły? W końcu pozostawiłem jednak te sceny w przekonaniu,
że nie są zabawą, igraszką, marną prowokacją, ale odkrywają ważne
zakamarki duszy młodego, dojrzewającego człowieka.
Książka-latadło,
bo pozwoli nam odlecieć tam, gdzie chcemy… do dzieciństwa, do świata wyśnionego,
do sedna naszego jestestwa...?
Latadło to słowo, jakim
bohater określa robione przez siebie urządzenia latające. A są to aparaty składane z najbardziej przypadkowych elementów, w gruncie rzeczy z odpadów, ze śmieci.
Latadło wznosi się w powietrze siłą wyobraźni i siłą pragnienia jego
pilota. Tę nazwę przyłożył do mojej książki ktoś inny. I jest to dla
mnie wielki komplement. Jeżeli rzeczywiście dzięki temu tekstowi skleconemu z rupieci wyobraźni, choć kilku czytelników będzie w stanie odbyć ciekawe
podróże, to będę bardzo szczęśliwy. Dokąd można polecieć tym latadłem? Z jednej strony — z całą pewnością do Polski roku 1970., do szkoły, gdzie
prawie wszystko boli, do biednej kamienicy na przedmieściach Warszawy, do
ludzi, którzy są jak kamienie i do innych, którzy ratują i ocalają tych, którzy
cierpią. Być może Samo-loty są też w stanie pomóc czytelnikom w powrotach do ich własnego dzieciństwa, z całym jego bólem i szczęściem.
Chciałbym też bardzo, aby pomagały wierzyć w niewiarygodną potęgę wyobraźni i potęgę pragnienia, bo te potęgi potrafią nie tylko podrywać do lotu
meble, gaśnice i wentylatory, ale także odmieniać na lepsze nasze życie.
A więc lećmy...
Wspólny lot
odbywali Katarzyna Bocheńska i Marek Stokowski
« Czytelnia i książki (Publikacja: 22-04-2006 )
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 4718 |
|