|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
« Felietony i eseje Obrażanie uczuć i obrażanie rozumu a demokratyczna debata publiczna Autor tekstu: Ryszard Paradowski
Dzisiejszy świat, złożony, z grubsza biorąc, zarówno z religijnych
konserwatystów jak i niereligijnych liberałów, bardzo jest zatroskany o to,
by niczyje uczucia religijne nie były obrażane. Inaczej, niż to miało
miejsce jeszcze nie tak dawno, kiedy obrażanie uczuć religijnych wyznających
inną niż nasza religię było na porządku dziennym. Chrześcijanie „obrażali"
"niechrześcijan", w szczególności „pogan", żydów, muzułmanów, ci
zaś — choć znacznie bardziej powściągliwie — obrażali chrześcijan. Bez
specjalnej powściągliwości, jak wiadomo, obrażano chrześcijan, zanim ich
religia stała się oficjalną ideologią Imperium Rzymskiego, co otworzyło
drogę do nieograniczonego obrażania niechrześcijan, a także, w czasach nam
bliższych, w państwach totalitarnych, gdzie władza w sposób niczym nie zapośredniczony
sama pragnęła być przedmiotem kultu. Teraz, kiedy totalitaryzm jest w odwrocie, zdawać by sie mogło, że nie ma już powodu, by przedstawiciele
wielkich religii, w szczególności chrześcijaństwa i islamu, mieli się czuć
obrażeni. A jednak się czują. Bo weźmy na „zdrowy rozum": „obrazić"
można słabego, i słaby może się zasadnie czuć obrażony. Dlaczego to silni
czują się obrażeni? Paradoks to tylko pozorny: to, co najbardziej obraża świadomość religijną
przedstawicieli wielkich religii, to sam fakt istnienia wyznawców wszelkich
innych bogów. Samo istnienie bogów obcych obraża „nas" jako wyznawców
„jedynego Boga", bo podaje w wątpliwość jego absolutny charakter, podaje w wątpliwość bezwzględną słuszność naszej wiary. Nasza tożsamość
doznaje tym samym relatywizacji — a to bywa bardzo bolesne. Ból trzeba więc
uśmierzyć; na jego uśmierzenie stosowano dwa podstawowe lekarstwa:
pozbawianie obcych ich tożsamości kulturowej przez narzucanie im tożsamości
naszej, czyli „nawracanie", oraz przez eksterminację. Zwłaszcza chrześcijaństwo
stosowało z powodzeniem obie te metody. Dziś eksterminacja fizyczna z różnych
względów nie wchodzi już w rachubę (nie rezygnuje z niej natomiast islam, co i rusz nawołując do wojny z niewiernymi, ale przecież „czystki etniczne"
dokonywane były również w imię chrześcijaństwa), za to eksterminację
kulturową chrześcijaństwo, a zwłaszcza katolicyzm, próbuje stosować ciągle
na szeroką skalę, nazywając ten proceder „ewangelizacją". Ci, którzy w Polsce mają dostęp do publicznego definiowania, definiują
polski naród jako katolicki (dawniej inni mieli do definiowania dostęp, i definiowali go jako socjalistyczny; dla definiowania tożsamości ważne jest,
kto definiuje); zdawać by się mogło, że tak zdefiniowany naród — zwłaszcza
jeśli czuje, że ta definicja mu odpowiada — powinien się czuć
usatysfakcjonowany: inaczej niż to ma miejsce na przykład we Francji czy
Niemczech, nie istnieje w Polsce żadna znacząca mniejszość religijna, która
samymi swoimi rozmiarami mogłaby kwestionować pretensje do absolutnej
prawdziwości dominującego wyznania. Wiadomo jednak, że okoliczności te nie
satysfakcjonują w pełni i nie uspokajają — świadczy o tym słynny polski
antysemityzm bez Żydów. Pojęcie „obrazy uczuć religijnych" robi w Polsce, podobnie jak wśród
fundamentalistów muzułmańskich, sporą karierę. Jeśli jednak
przedstawicieli dominującego wyznania nie obraża już, tak jak kiedyś, samo
istnienie przedstawicieli innych wyznań (czasem tylko polskich katolików
„obraża" istnienie „sektantów", ale już nie niewielkich grup prawosławnych,
żydów czy ewangelików), to co ich właściwie obraża? I właściwie
dlaczego? To ostatnie pytanie wydaje się nawet ważniejsze: jeśli jestem głęboko
przekonany, że biały słoń zwiastował matce Buddy, że urodzi kogoś niezwykłego,
to dlaczego ironizowanie z powodu tego przekonania miałoby nim zachwiać? Jeśli
jestem pewny swych racji, dlaczego miałoby mnie obrażać głoszenie poglądów
odmiennych? Według których to zwiastowanie przez gołębia, a nie przez białego
słonia, jest prawdziwym zwiastowaniem? Nie mówiąc już o tym, że mógłbym
rozważyć racje, stojące za innym wariantem zwiastowania; mógłbym, ale to by
mnie mogło wyprowadzić poza paradygmat religijny: relatywizacja wariantu może
się zakończyć relatywizacją samego paradygmatu — przyśnić się przecież
może cokolwiek. Jeśli naród polski jest narodem katolickim, w dodatku silnym swą katolicką
tożsamością (a więc katolickim zarówno z liczby, jak i z ducha), jeśli
jest pewny swoich katolickich racji, to co go może obrazić? Jakiej by tu użyć
metafory? Jeśli ktoś nazwie Rafaela pacykarzem, to choć uznamy ten pogląd za
głęboko niewłaściwy, do nazywającego odniesiemy się raczej z politowaniem.
Ale co będzie, jeśli ktoś pacykarza nazwie Rafaelem, narzuci codzienne
potwierdzanie tego poglądu w oficjalnym rytuale i wymusi wdrażanie go młodzieży
za pomocą szkoły publicznej? Czy nie wchodzi tu w grę jakaś obraza, a jeśli
tak, to obraza czego? Oczywiście metafora zaczerpnięta z dziedziny sztuki ma tu ograniczone
zastosowanie: przywykliśmy, że jest to kwestia gustu. Chociaż nie do końca — jest rzeczą znamienną, że procesy o obrazę uczuć religijnych są najczęściej
związane ze sztuką, co ilustrują słynne genitalia na krzyżu czy Chrystus z telefonem komórkowym. Ale żeby pociągnąć jeszcze metaforę z dziedziny
sztuki, zresztą w kontekście pytania o to, co może być obrażone? W przypadku sztuki, lub tego, co chce za sztukę uchodzić, obrażone być może
poczucie estetyki. Ale nie to przecież stało się w tych i podobnych
przypadkach powodem donosu do prokuratury. Nie chodzi więc o obrazę
wyrafinowanego, przeciętnego, czy jakiegokolwiek innego gustu. Zresztą w metaforze z pacykarzem i Rafaelem nie o gust przecież chodzi, przynajmniej od
momentu, kiedy jakiś gust staje się obowiązujący. Ale po co metafora -
wystarczy przypomnieć kanon realizmu socjalistycznego. Nie o gust chodzi, bo
nawet gdy chodzi o gust, to nie ma on znaczenia zasadniczego. Kanon estetyczny
politycznie obowiązuje, bo jest środkiem przekazu czegoś istotniejszego.
Powiedziałbym — jakiejś prawdy, gdyby nie to, że to coś nie musi mieć z prawdą nic wspólnego. Czy będzie to zgodnie z komunistyczną ideologią
rozumiana „sprawiedliwość społeczna", czy biały słoń. Ale nie rezygnujmy tak szybko z kwestii obrażania poczucia estetyki. Chociaż
nie po to, by sugerować jego penalizację. I to nie dlatego, że kwestia obrazy
poczucia estetyki może być podnoszona, i bywa podnoszona, przy okazji
inkryminowania artystom obrażania uczuć religijnych. Bo gdzie jak gdzie, ale właśnie w kościołach, zwłaszcza w kościołach polskich, dzieła sztuki sąsiadują z kiczem. Można by się nawet pokusić o twierdzenie, że kiczu jest tam znacznie
więcej. Na pewno nie będziemy się więc domagać penalizacji obrażania
poczucia estetyki, kiedy wierni (albo częściej — ich pasterze) zaśmiecają
kiczem swoje świątynie. Ale jest jeszcze sfera publiczna: czy nie należałoby
przeciwdziałać zaśmiecaniu kiczem sfery publicznej? Dotyczy to zresztą w całej
rozciągłości także reklamy, ale to osobne zagadnienie. Obrażanie poczucia estetyki nie domaga się więc penalizacji, ale to
przecież nie znaczy, że problemu nie ma. Zwłaszcza, że chodzi nie o wymiar
poszczególnego dzieła, lecz całego kompleksu „dzieł" i ich publicznej
funkcji, jak to ma miejsce chociażby we wspomnianym wyżej przypadku reklamy. Aspekt publiczny wydaje się tu szczególnie istotny, i jego oddzielenie od
prywatnego. Kicz sakralny w kościele i w domu, i kicz sakralny na ulicy. Kicz
reklamowy w telewizji, której oglądanie nie jest czymś nieuchronnym, i kicz
reklamowy "outdoor", przemocą wdzierający się do świadomości każdego
uczestnika przestrzeni publicznej. Kiedyś podnoszono ten argument w walce z pornografią, chociaż nigdy rozmiarami swej publicznej obecności ani w części
nie obrażała ona tego, co ewentualnie mogłaby obrażać, w porównaniu z tym,
jak poczucie estetyki (i nie tylko ono) obrażane jest natrętną obecnością w sferze publicznej kiczu sakralnego czy reklamowego. Przypomnijmy wreszcie, co jeszcze, oprócz „uczuć
religijnych" i poczucia estetyki, może być „obrażane", tym bardziej, że
tytuł niniejszego tekstu i tak sprawę od początku uczynił jawną: tym czymś
może być rozum. I to on obrażany jest na każdym kroku. Bo czyż nie jest obrazą rozumu twierdzenie, że można zajść w ciążę i urodzić dziecko, pozostając przy tym dziewicą, i, co więcej, domagać się
na tej podstawie jakiegoś szczególnego traktowania? Że można stworzyć świat w sześć dni? Albo że szatan pod postacią węża może kogoś namówić do
grzechu? Albo że piję krew, chociaż wszyscy dobrze wiedzą, że piję tylko
wino? Albo że kilkoma bochenkami chleba można nakarmić rzeszę, a okruchów
zostanie więcej, niż było samych bochenków? Albo że wszelka władza pochodzi
od Boga, podczas gdy wiadomo, że albo bierze się ona ze znacznej przewagi
jednych nad drugimi, albo z umowy? To tylko przykłady, których nie potrzeba mnożyć, są bowiem dobrze znane.
Wszystkie one obrażają rozum, zwłaszcza, gdy oficjalna, zinstytucjonalizowana
interpretacja obrazów w nich zawartych narzucana jest przemocą (gwałt przez
uszy), by legitymizować władzę narzucających. Albo z innej strony: kiedy
dziecko wierzy w świętego Mikołaja, uważamy to za miłe, a nawet edukacyjnie
funkcjonalne. Kiedy jednak wierzy w niego „stary koń", znacząco pukamy się w czoło. Bo jego wiara jest obrazą rozumu. Rozum nie jest chroniony prawem, i to jest dobrze, bo rozum musi sobie sam
radzić. Prawem jest chronione dziecko, bo jego rozum nie dość jest jeszcze
ukształtowany, by mogło samo sobie radzić w skomplikowanym świecie. Dlaczego
jednak musi być prawem chroniony infantylizm dorosłych, którzy nie chcą być
dorośli, i wolą aż do śmierci wierzyć w świętego Mikołaja, w krasnoludki, w Tomcia Palucha, Babę Jagę, białego słonia i „ciała
zmartwychwstanie"? Chyba, że w ogóle nie chodzi o „ochronę uczuć religijnych", ale właśnie o ochronę przed dorosłością. Dzieci, jak wiadomo, potrzebują opiekunów,
dorośli, którzy nie dorośli, też ich potrzebują. Być może więc prawna
ochrona uczuć religijnych jest w istocie ochroną opiekunów, ochroną ich
statusu opiekuna, gwarancją zachowania przez nich pozycji władzy w stosunku do
wymagających opieki wiecznych dzieci? Demokracja przyszła na zmianę autorytaryzmowi, czy to w tradycyjnej,
religijnej wersji, czy w wersji nowszej, totalitarnej, przekształcając relację
opiekuństwa i władztwa w relację wzajemnego uznania wolności i praw między
równymi sobie obywatelami. To wzajemne uznanie równych statusów nie wyklucza
różnych osobistych dziwactw. Dotyczy to w równym stopniu białego słonia i czarnego kota, płaczących ikon i bliskich spotkań trzeciego stopnia. Te
ostatnie akurat nie są na początku listy rzeczy najbardziej
nieprawdopodobnych. Nie ma powodu, by komukolwiek zabraniać kultywowania swoich
upodobań, ale też nie ma żadnego racjonalnego uzasadnienia dla uznania, że
biały słoń jest prawdziwszy od białego gołębia albo biały gołąb od białego
słonia. A skoro tak, skoro wybór totemicznego zwierzęcia jest w demokratycznej kulturze sprawą indywidualnego wyboru, to jest on jednocześnie
dobrym prawem każdego człowieka. Dlaczego więc prawo to nie miałoby być
prawnie chronione? Zasada tolerancji, która została powyżej wyprowadzona, zakłada, że
nikomu nie wolno ograniczać prawa do budowania swojej wyobrażonej
transcendencji, a także do budowania wokół tych wyobrażeń systemu zwyczajów,
rytuałów i instytucji. Demokratyczna kultura tolerancji potępia jednocześnie
jakąkolwiek, w tym i symboliczną dyskryminację każdego z takich przedsięwzięć.
Naigrawanie się czy to z czarnego kota, czy białego słonia, choć uprawnione w światopoglądowym starciu, może być zachowaniem na granicy dobrego smaku — i tu dochodzimy do sedna sprawy — jeśli tylko nie próbuje się narzucić
czarnego kota czy białego słonia jako zasady porządku społecznego i politycznego. Jeśli organizuję swoje życie osobiste wokół czarnego kota,
wszystko jest w porządku — jako obywatel i człowiek dorosły mam prawo być
nawet dorosłym infantylnym. Gorzej, jeśli próbuję wokół czarnego kota
(albo białego słonia) zorganizować twoje życie — wówczas ta sama zasada
demokratycznej tolerancji daje ci prawo się temu sprzeciwić. Ale czy porządek kulturowy i polityczny może polegać, jak sądzą niektórzy
skrajni liberałowie, na wzajemnym niewchodzeniu sobie w drogę? Wszyscy, oprócz
może owych skrajnych liberałów, zgodzą się zapewne, że zbiorowość musi
być nie tylko podzielona na poszczególnych, wyposażonych w mniej lub bardziej
„naturalne" prawa obywateli, ale też, że owi obywatele muszą być jakoś
ze sobą połączeni. Ale jak ma być wypracowany porządek, łączący
jednostki w szersze zbiorowości, niechby i we „wspólnotę", jak chcą tę
zbiorowość nazywać niektórzy? Są tylko dwie drogi do takiej „wspólnoty".
Jedną jest siła, drugą — porozumienie. Jeśli ma być nią porozumienie
wolnych obywateli, wówczas zasady tego porządku trzeba wydyskutować. Dyskusja
toczyć się będzie między tymi, którzy chcą, by podstawą porządku była
wiara (oczywiście „nasza", i zakładana przez nią hierarchia, podział na
pasterzy i owczarnię, na swoich i obcych, na naszą prawdę i ich kłamstwo), i tymi, którzy chcą, by porządek opierał się na rozumie — na wzajemnym
uznaniu równych statusów, na równej kompetencji do stanowienia zasad, na równym
udziale w ich wcielaniu w życie. Prawna ochrona „uczuć religijnych" przed
„obrazą" jest próbą uchylenia się religii od debaty z rozumem, jest próbą
narzucenia siłą rozumowi swoich zasad, zapewne z obawy, że racje „wiary"
(racje poddaństwa, racje autorytaryzmu) nie sprostają racjom rozumu (racjom
demokracji, wolności, równości wobec prawa) w otwartej publicznej debacie.
Debata taka — gdybyśmy rzeczywiście chcieli demokratycznego porządku -
powinna toczyć się w nauce, w mediach, w filozofii, w sztuce, powinna się toczyć w domach. I chociaż jej intensywność pozostawia wiele do życzenia,
debata taka z pewnością się toczy. Oczekiwanie obrońców „uczuć
religijnych", że rozum zrezygnuje z krytyki porządku autorytarnego, a więc
porządku, opartego w ostatecznym rachunku na religii, to oczekiwanie, że
ludzie w konstruowaniu porządku zrezygnują z rozumu. Rozum, mówiąc słowami
poety, to wielki zbiorowy obowiązek, i jako taki może ciążyć. Ale wyrzec się
rozumu znaczyłoby wyrzec się człowieczeństwa. I jeśli związek wiary i rozumu, o czym od czasu do czasu deliberują ci, którzy chcieliby podporządkować
rozum wierze, miałby mieć jakiś sens, to tym sensem jest wiara w rozum. W Polsce na pewno przydałoby się więcej tej wiary.
« Felietony i eseje (Publikacja: 12-10-2006 )
Ryszard ParadowskiFilozof (metafizyka, filozofia kultury, filozofia polityczna), rosjoznawca, profesor Uniwersytetu Warszawskiego, Instytutu Ameryk i Europy, gdzie jest zastępcą dyrektora do spraw nauki i wykłada filozofię i filozofię kultury. Ostatnio opublikował książkę „Metafizyka i kultura. Repetycje kartezjańskie”, Wydawnictwo Centrum Studiów Latynoamerykańskich Uniwersytetu Warszawskiego, Warszawa 2011 i artykuł Religia jako ideologia, w kwartalniku: Środkowoeuropejskie Studia Polityczne (1/2012, Uniwersytet Adama Mickiewicza w Poznaniu). Liczba tekstów na portalu: 9 Pokaż inne teksty autora Najnowszy tekst autora: Definiowanie boga i człowieka w Księdze Rodzaju | Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 5061 |
|