|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
Kultura » Historia
Powstanie oczami kibica [1] Autor tekstu: Zbysław Śmigielski
Sumienie — to krytyczna odmiana uczciwości. Uczciwość pozostaje sobą
jedynie wówczas, gdy jest bezwzględna, oporna wobec sentymentów,
partykularyzmów, machinacji. Brak sumienia u polityków zdaje się czymś
banalnym, natomiast jego brak u historyków staje się często powodem narodowej
tragedii, bo czymże jest zbiorowa dezinformacja podtrzymywana stronniczo jakoby
dla wyższych celów. W innych dziedzinach taka motywacja określana bywa jako
łajdacka — w polityce i historii jej podporządkowanej, jak się zdaje, nie. Twierdzenie o zmowie
polityków z historykami nie odpowiada prawdzie, nie ma żadnej zmowy. Za to
wiara naiwna, że ludzie nie potrafią zliczyć nawet do trzech. Aliantów.
Rosjanom się nie dziwię, ich europejskim fobiom
szczególnie po II wojnie, która dla szarego na przykład Polaka czy Francuza, o Brytyjczyku nie wspominając, bez wątpienia została wygrana dzięki
Amerykanom i Anglikom, niemal Rosjanom wbrew. Na pewno zaś wbrew zwykłej umiejętności
liczenia. Umiejętność liczenia podkreślam, bo wchodząc w historię II
wojny każdy szary człowiek musi wszystkie niemal święte założenia odwrócić
do góry nogami właśnie z powodu liczb. Rosjanie stracili w II wojnie 12
milionów żołnierzy, Amerykanie 400 tysięcy, Brytyjczycy — 350 tysięcy,
łącznie z wojną na Pacyfiku, co oznacza, że aby dorównać Rosjanom, wysiłek
zachodnich aliantów musiałby zostać zwiększony ponad 12 razy. Zakładając
prawdę bzdurnej przesady, że Rosjanie z ludźmi zupełnie się nie liczyli,
poprzestańmy na pięciokrotnie wzmożonym wysiłku — każdy choć jako tako
pojmujący o co chodzi dojdzie do wniosku, że Normandia byłaby możliwa nie w 1944 roku, lecz po kolejnych pięciu latach. Albo — kosztem pięciokrotnie większego
wysiłku, co wówczas rozumiano aż nazbyt namacalnie. Jakiekolwiek liczby weźmiemy,
od liczby żołnierzy na froncie przez liczbę dział, czołgów i samolotów do
liczby kilometrów przebytych i obszarów zajętych — nic nie przekreśli
prostego faktu, że to Rosjanie pokonali III Rzeszę, przede wszystkim oni. Dla
Polaka brzmi to jak wielkie bluźnierstwo, gdyż Polak zawsze wobec racji
nazywanych moralnymi ślepł na racje materialne. Uparcie przez całą historię.
Samobójcza dziecinada Polaka zasadza się na tym, że źli ludzie nie mogą
robić rzeczy dobrych, a jeżeli robią, należy im to mieć za złe. Zły
stosunek do Rosjan stał się wykładnią polskiego patriotyzmu, myśleniem
totalnym. Podczas martyrologicznych rocznic miła jest nam obecność Niemca,
nienawistna Rosjanina, choć i Niemcy, i Rosja są już zupełnie inne. Dla
podtrzymania tych emocji umiejętność liczenia stanowi raczej przeszkodę. Bo
iluż nas Polaków zgładzili Rosjanie? Kilkadziesiąt tysięcy? Kilkaset?
Niemcy, z grubsza obliczono, trzy do czterech tysięcy dziennie! Więc do diabła z liczeniem. Rzeczywiście — do diabła.
Nie inaczej jest w trakcie 60. rocznicy Powstania
Warszawskiego.
Spójrzmy na to nie emocjonalnie po polsku, spójrzmy
materialnie. Zgoda, nie ma już materializmu, został przekreślony. Ale materia
została? I sumienie?
Jak należy oceniać Powstanie, dobrze czy źle? Z jakiego punktu widzenia? Gdy pominiemy racje emocjonalne, musimy ocenić
Powstanie zdecydowanie źle. Źle, bo zostało przegrane — inny punkt widzenia
jest fałszem. Ocena moralna nie ma nic do rzeczy. Moralnością można wesprzeć
karabiny, nie można ich zastąpić.
Niespecjalnie znane powstanie w Treblince skończyło
się klęską, wiadomą od razu, z góry. Ale tam chodziło o to, aby umrzeć
godnie, to znaczy umrzeć w walce. My, Polacy, nie świętujemy tego powstania,
choć zasłużyło stokrotnie. Bo tam — chodziło o godność ludzką. W Warszawie o coś innego chodziło.
Gdyby Powstanie wybuchło w roku 1940, 1941, nawet
1943, chodziłoby o to samo, o godność umierania. Wtedy jego ocena musiałaby
wyglądać podobnie. Ale cel Powstania Warszawskiego był jednak z tego świata,
był celem materialnym. Dlatego należy Powstanie oceniać właśnie tak,
materialnie, nie emocjonalnie. Podobne mierzy się podobnym. Ciecz na litry,
drogę na kilometry.
Rozpatrzmy części składowe: dowództwo, siły własne,
środki, cele, elementy decyzji, na koniec przeciwnik. No i żołnierze. Kolejność
nieprzypadkowa.
1.
Wódz,
generał broni Kazimierz Sosnkowski, zwany przez Piłsudskiego Hamletem w mundurze, człowiek niezdolny do podjęcia decyzji, na swoim stanowisku znaczył
mniej od sierżanta. Zresztą przed decyzją uciekł, wyjechał do Włoch.
Niezależnie od tego, doświadczenie i wiedza tyczące planowania operacji na
takim szczeblu raczej bliskie zera. Że był świetnym kumplem, wielkim erudytą,
nie ma nic do rzeczy. W naszej kalkulacji wartość nawet ujemna.
2.
Dowódca
Armii Krajowej generał dywizji Tadeusz Komorowski, „Bór", może wypada
najlepiej spośród dowódców — przynajmniej starał się o rozwagę. Możliwe,
że mylę rozwagę z kunktatorstwem, obawą przed podjęciem decyzji. Świetny
dowódca pułku kawalerii, doświadczenie taktyczne w swoim rodzaju wojsk,
operacyjne — żadne.
3.
Szef
Sztabu Armii Krajowej generał brygady Tadeusz Pełczyński, o którym mało
wiadomo. Mimo wysokiej funkcji w sztabie prawie nie wpływał na decyzje zapewne z własnej woli, nieodłączny przy boku Komorowskiego na pamiątkowych zdjęciach.
4.
Zastępca
szefa sztabu do spraw operacyjnych, generał brygady Leopold Okulicki, pułkownik w sztabie Andersa póki ten miał armię, następnie oddalony w niejasnych
okolicznościach, ówczesnym zwyczajem generalski awans „za samo dotknięcie"
okupowanej ziemi. Zgodnym świadectwem współczesnych mu oficerów — zarozumiały
bufon, zdecydowany choćby jednym plutonem zająć całą Warszawę.
5.
Dowódca
obszaru warszawskiego generał Albin Skroczyński — kroniki milczą o nim
kompletnie, nawet tego nie uzasadniając.
6.
Dowódca
okręgu warszawskiego, czyli faktyczny dowódca Powstania, pułkownik Antoni
Chruściel, legendarny „Monter". O jego bohaterstwie, wspaniałej postawie
dowódcy, organizatora obrony (podkreślenie ważne: organizatora obrony) wiemy
prawie wszystko, o kwalifikacjach niewiele. Był, owszem, wykładowcą Wyższej
Szkoły Wojennej. Jak się zdaje, nie wybijał się specjalnie przed objęciem
funkcji dowódcy okręgu. Z relacji wiadomo, że bardzo parł do walki ignorując
uparcie dane operacyjne. Złożony przez niego fałszywy i niesprawdzony
meldunek o walkach oddziałów sowieckich na Pradze stał się podstawą
decyzji generała Bora o rozpoczęciu powstania.
Bezpośredni udział w podjęciu decyzji wzięli:
Komorowski, Pełczyński, Okulicki, Chruściel, zatwierdził delegat Rządu
Stanisław Jankowski. Godzina "W" wybiła.
Siły własne. Armia Krajowa, która w pojęciu
wojskowym nie była nawet dywizją. Jak się zdaje, nazewnictwo miało wprowadzać w błąd przeciwnika, czemu jednak wprowadza w błąd nas, tyle lat po wojnie?
Liczebność Armii Krajowej, choć armii dorównywała, armii z niej nie
czyniła ani organizacyjnie, ani strukturalnie — w ogóle nie wspominając czegoś takiego jak wyposażenie i obsada kadrowa.
Zgoda, w konspiracji były warunki inne, lecz dowództwo nie skąpiło sobie
tytułów i awantaży przysługujących normalnej armii polowej. Nawet
„armii" w znaczeniu całego krajowego wojska. Ilość powstańców
warszawskich, kilkanaście tysięcy, liczbowo to jakby dywizja, góra dwie
dywizje, pod żadnym względem nie odpowiadające takim jednostkom. Była to
zaledwie gromada plutonów i kompanii, szkolona słabo i ogólnie, raczej
nieostrzelana, gdyż owa garstka oficerów i podoficerów prowadzących
szkolenie, o specyfice walk w mieście pojęcia żadnego nie miała. Nie było
więc po naszej stronie ani przewagi liczbowej, ani doświadczenia. Czy można
wyobrazić sobie dowództwo nieświadome tego lub ślepe na rzeczywistość? Czy
sztab Armii Krajowej naprawdę mógł sądzić, że dowodzi armią?
Środki. Wiadomo, były
tragicznie szczupłe, dodatkowo zmniejszone przekazaniem pewnej ilości broni i amunicji dla celów planu „Burza". Według opinii generała Okulickiego i delegata
Rządu nie było to zbyt ważne. „Nie ma broni? To sobie zdobędą!"
Skomentujmy jasno, bez niedomówień: ta wypowiedź kwalifikuje się pod sąd,
jest zbrodnicza. Jaśniej określa stosunek dowódców do podwładnych niż późniejsze
wieszanie przedśmiertnych i pośmiertnych blaszek na ich piersiach. Nie
wspominając, jakie świadectwo wystawia wojskowej wiedzy autorów.
W każdym przedsięwzięciu,
nie tylko wojskowym, brak środków decyduje, że przedsięwzięcie nie
dochodzi do skutku. Każde. Ale to doszło. I w pierwszych dniach
Powstania, dniach ataków, gdy na nic się zdały najlepsze kwalifikacje dowodzących
oficerów, złożono straszną hekatombę wynikłą z tych zbrodniczych słów. W dniach następnych, dniach obrony, kwalifikacje się przydały. Ale nie
obrona stanowiła cel. Podkreślam: nie obrona.
Obrona, czyli 95 lub 97
procent czasu Powstania, było straszliwym skutkiem klęski poniesionej w kilku
pierwszych dniach. Bo nie można inaczej jak klęską nazwać nieosiągnięcia
celu. W uproszczeniu wygląda to tak, że Powstanie trwało 3 do 5 dni, po czym
zakończyło się klęską. Reszta była tym, czym być nie miała, kopią buntu w Treblince trwającą jednak w warunkach, które absolutnie jej nie
usprawiedliwiały. Warszawa mimo wszystko nie była wcześniej Treblinką,
ratunek nie był za górami.
Kolej na cele Powstania. Jakież
one były? Pomimo wielu głosów na ten temat, cele Powstania nigdy i nigdzie
nie zostały określone z dostateczną precyzją, czyli z precyzją wojskową.
Powiedzieć, że celem było opanowanie stolicy to jakby nic nie powiedzieć.
Swoistym kuriozum można określić słowa Bora Komorowskiego: „A jeśli to my
zrobimy Niemcom kocioł w Warszawie? Zamkniemy ich w kotle i wyrżniemy. Jak to
mówił Napoleon, żeby pobić nieprzyjaciela, należy zniszczyć jego siły żywe".
Takie brednie wypowiadał komendant główny Armii Krajowej, świadomy czym
dysponuje i przeciw komu.
Więc jakie były cele? Skupmy
się na deklaracjach ideowych, z nich bowiem wynika reszta, choćby i mętna.
Chodziło o to, by wkraczającą Armię Czerwoną spotkać na wejściu do
Warszawy, „zapraszamy do naszej stolicy, wyzwolonej przez Polaków, którzy
uważają was za kolejnych okupantów, przy okazji przedstawiamy delegata
naszego Rządu trzymającego tu władzę". Aby to było możliwe, należało pół
kroku przed Armią Czerwoną zdobyć tak zwane przedmościa, mówiąc po prostu
co najmniej jeden most — Poniatowskiego, Kierbedzia, kolejowy, wszystko jedno,
most, po którym rosyjskie oddziały mogłyby przejść Wisłę i zabrać się
za Niemców w Warszawie. W tym celu, pomijając konieczność posiadania
odpowiedniej siły i środków, należało mieć bardzo dokładne
rozeznanie w niemieckiej obronie tych mostów, a więc znać liczbę broniących
je wojsk, rodzaj tych wojsk, ich uzbrojenie, rozmieszczenie, należało
dysponować opracowanym wcześniej planem ataku. Należało też wiedzieć dokładnie
(dokładnie co do dnia i godziny), kiedy Rosjanie pod mosty podejdą, no i -
oczywiście — czy będą mieli ochotę po tych mostach przejść. Sumując,
niezbędne było rozpoznanie sił niemieckich oraz bezpośredni kontakt z Rosjanami. Nie było ani jednego, ani drugiego.
1 2 Dalej..
« Historia (Publikacja: 30-01-2007 )
Zbysław ŚmigielskiPowieściopisarz, nowelista, aforysta, najrzadziej poeta. Laureat konkursów i nagród literackich. Uznany za marynistę. Był kapitanem jachtowym, instruktorem żeglarstwa, nieco powłóczył się po morzach, co ma wpływ na twórczość. Zajmuje się propagowaniem spraw morza na spotkaniach autorskich, szczególnie z młodzieżą. Interesują go także inne sprawy: historia współczesna, problemy społeczne, konflikty moralne - to, czym żyjemy na codzień. Ostatnia książka: Sarmaty i scyty (2007). Zmarł w 2014. Strona www autora Numer GG: 3401579
Liczba tekstów na portalu: 22 Pokaż inne teksty autora Najnowszy tekst autora: Nostalgia | Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 5246 |
|