|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
« Społeczeństwo Między Warri a Maidogurri [1] Autor tekstu: Witold Stanisław Michałowski
Mało brakowało, abym pobyt w Nigerii zaczął od więzienia, oskarżony o nieznajomość
przepisów drogowych i obrazę
władzy. Ciemnoskórzy kierowcy wyglądają na pierwszy rzut oka na bardzo
grzecznych i kulturalnych i są takimi w większości. Zmuszeni do gwałtownego
hamowania, gdy im ktoś zajedzie drogę, przyciskają pięć rozczapierzonych palców
do przedniej szyby. Arabowie w podobnej sytuacji wykonują ręką
wahadłowo-rytmiczny gest — szweja,
szweja, co oznacza — powoli, powoli, dodając do niego uśmiech. Ci, w Afryce zaś gestykulując miny mieli nieco bardziej ponure. Ale co kraj to
obyczaj. Wrodzona dociekliwość nakazuje mi upewnić się. Indagowany na tę okoliczność kolega, którego tropikalny staż był znacznie dłuższy, autorytatywnie
stwierdził: dłoń przyciśnięta do szyby oznacza, że zamierza się jechać prosto.
Nie zweryfikowałem tej informacji. Przyszło mi za to wkrótce drogo i to w nairach
zapłacić. Camp budowniczych rurociągu rozbito niezbyt daleko od Jos. Gdy już
oswoiłem się jako tako z warunkami, klimatem i topografią, postanowiłem odwiedzić pocztę.
Na pierwszym większym skrzyżowaniu
policjantowi regulującemu ruch przyciskając dłoń do przedniej szyby
samochodu przekazałem informację,
że zmierzam jechać prosto! Udał, że nie dostrzega. Przepuszczając pojazdy z prawa i lewa odwrócił się tyłem. Gdy powtórzyłem po raz drugi i trzeci ten sam
gest, zauważyłem u sąsiada z zatrzymanego obok pojazdu coś w rodzaju drwiącego uśmiechu.
Policjant wyglądał na z lekka osłupiałego. Opuścił ręce wzdłuż ciała i zbliżywszy się z groźnym wyrazem twarzy poprosił o dokumenty polecając mi
jednocześnie, abym zjechał na bok. Co u diabła? Znaczek z dowodem ubezpieczenia
był regulaminowo przyklejony do przedniej szyby. Na czerwono pomalowany
landrover z białym
kwadratem opatrzonym napisem ILF Consulting Engineers nie pozwalał mieć wątpliwości kim jestem. A tu nagle taki afront. Drobiazgowa
kontrola papierów wozu, paszportu, wstemplowanych
wiz, prawa jazdy, ubezpieczeń. Grono mundurowych zwiększyło się o paru
następnych przedstawicieli sił porządku publicznego. Sprawdzają kierunkowskazy,
światła stop, opony, w końcu pytają dokąd jechałem i nie doczekawszy nawet
odpowiedzi polecają natychmiast opuścić miasto. Samochód ma być zatrzymany do
rozprawy sądowej. Nie nie rozumiem co się dzieje.
Najstarszy stopniem policjant w elegancko odprasowanym mundurze nienaganną
angielszczyzną autorytatywnie stwierdza, że dostanę prawdopodobnie pół roku
odsiadki, a po jej zakończeniu natychmiast będę deportowany. Za obrazę
władzy! Tłum
pomrukuje groźnie. Białej twarzy w nim nie widać. Zaczyna mi być podwójnie
gorąco. Bardzo gorąco było już od bladego świtu. Władza
widząc, że przestępca skruszał, nieco się rozpogadza i oświadcza, że jedziemy.
Uff, nareszcie. Mijamy jedną przecznicę, drugą, trzecią. Na dłuższy postój
zatrzymujemy się przed kwaterą policji. Po paru kwadransach ruszamy dalej.
Próbuję nieco innej linii obrony. Opowiadam skąd przyjechałem, i że nie należę
do narodu kolonialnego, i że bardzo kocham ciemnoskórych ludzi. Tych
umundurowanych w szczególności. Wyobraźnia
pracuje intensywnie. Co tu jeszcze wymyślić. Niech już będzie ta deportacja,
jeżeli musi być, ale od razu, bez odsiadki. Spod oka łypię na mego pogromcę.
Jakby się trochę rozluźnił. A może on tylko taki
drażliwy i oczekuje przeprosin? Zaczynam standardowym — I am sorry. Przerywa w pół zdania.
O. K.
Can we settle our problem? Nie bardzo zrozumiałem. Jaki znowu
problem mamy rozwiązać? Władza wielkodusznie stwierdza, że w zamian za
rezygnację z oskarżenia gotowa jest obdarzyć mnie odpowiednio wysokim mandatem,
grzywną lub czymś w tym rodzaju. O, to zabrzmiało już bardzo swojsko. Ile? Pada
astronomicznej wysokości suma stanowiąca prawie całą moją miesięczną pensję. Ze
swej strony proponuję kwotę wielekroć mniejszą. Wyraz głębokiego obrzydzenia i zawodu na twarzy jest odpowiedzią. Nieco podnoszę stawkę. Obrzydzenie się
zmniejsza. Kończy się na 50 nairach. Całe 5 butelek
Johnny Walkera. Gdy już opróżniłem portfel,
postanowiłem zapytać o co naprawdę poszło. Nauczony doświadczeniami
wschodnioeuropejskimi wiedziałem, że żadnych dyskusji z przedstawicielami sił
porządku publicznego wszczynać nie wolno. Przynajmniej dopóki „problem" nie
zostanie rozwiązany. Teraz już można, otrzymuję wyjaśnienie. Poszło o ten gest z ręką przy szybie. Jeśli chcę jechać prosto, to palce muszą być zwarte, zwarte
zrozumiano, i to ręki prawej. Lewa ręka jest nieczysta, bo służy do pewnych
operacji religijno-higienicznych powtarzanych rytualnie przez wyznawców Allaha 5 razy dziennie. Większość mieszkańców północy tego
kraju to muzułmanie. Pokazanie komuś wszystkich rozczapierzonych palców lewej
ręki znaczy mniej więcej: ty taki owaki, miałeś pięciu ojców, którzy zabawiali
się z twoją mamusią. W zasadzie hańbę takiej obrazy może zmazać tylko krew. I często zmazuje. Mimo wszystko 50 naira nie było
najwyższą ceną. Pokazać nigeryjskiemu policjantowi, lewą rękę z pięcioma
rozczapierzonymi palcami mógł tylko samobójca. Tym bardziej, że campaniola miała
wygaszony silnik.!!! Wjeżdżając na teren z trwogą przyglądam się obliczom smukłych, ciemnych ludzi o pałających oczach,
Strzegli bramy. Rano pokazywałem im ten sam znak, Zawój z czarnego turbanu, którego koniec trzymali w zębach, zasłaniał dół ich twarzy.
Byli Tuaregami, obywatelami sąsiedniego państwa Niger. Synowie i wnukowie rabusi transsaharyjskiech karawan. Dumni i piękni rycerze pustyni,
niezrównani, odważni do szaleństwa kawalerzyści. Tajemniczy szczep zagadkowego
ludu spokrewnionego z mieszkańcami starożytnego Egiptu, pilnowali amerykańskich
caterpillerów i magazynów narzędzi budowniczych
długiej rury na trasie z Warii do Maidgurri. Schronienie przed żarem
słonecznego dnia i chłodem nocy
zapewniało im nieco zardzewiałej blachy, resztki drewnianych opakowań i podarte byle jak połączone drutem kartony. Posiłki gotowali rozniecając na
ziemi ognisko. Za naczynia służyły wygrzebane ze
sterty odpadków konserwowe puszki. Tuaregowie
już nie atakują. Wymierają. Cofają się na pustynię. Zapomnieli swego pisma,
zapominają języka. Kobiety ich żebrzą, zbierają resztki ze śmietników, sprzedają
się za grosze. Nie mogąc patrzeć na umierające z głodu dzieci emigrują w poszukiwaniu chleba tam, gdzie ich umiejętność władania mieczem, wierność raz
danemu słowu, bezgraniczna uczciwość może być właściwie doceniona. Zbyteczne to
luksusy w dzisiejszym świecie. Afrykańscy samuraje wieku holografii i podróży
międzyplanetarnych pracy fizycznej się nie podejmą. Za żadną cenę. To hańba. W Nigerii europejskie, amerykańskie i japońskie firmy zatrudniają ich
chętnie. Narzędzia pracy — długie
proste miecze, o proporcjach znanych płatnerzom epoki wypraw krzyżowych, zawsze
mają przy sobie. Nazywają je takoba. Zwisający z ramienia na bawełnianej, postrzępionej taśmie, są
diabelnie ostre. Masowo produkują je dla zagranicznych turystów z blaszanych beczek po asfalcie. Jako suweniry.
Ciemnobrązowa skóra pochew głęboko tłoczona w geometryczne ornamenty
wyglansowana do połysku. Na
ścianie w living room prezentuje się znakomicie. Idi, Sidi i Mohammed
zarabiali na żony. Kobiety kosztują. coraz drożej. Gdy sprezentowałem im butelkę
coca-coli czy fanty, wdzięczność wyrażali
zapraszając do ogniska oraz uśmiechem i gotowością z jaką otwierali bramę przed moją
campaniolą. Mieli zdumiewająco piękne, o delikatnych
rysach, prawie kobiece twarze, drobne, delikatne, nie nawykłe do ciężkiej pracy
ręce i jakąś zupełnie niesamowitą grację w ruchach. Od czasu do czasu zdejmowali z głów turbany. Na gładko wygolonych
czaszkach, jedynie z samego tyłu, prawie na karku zachowywali pęk
kruczoczarnych wełnistych kędziorów. Ich strój stanowiły długie, sięgające
prawie do kolan luźne niebieskie bluzy i czarne zwężające się w kostkach
spodnie. Uzupełniały go zagadkowe obszyte skórą wiszące na piersiach nieduże
przedmioty. Najważniejszy, ukryty w jak gdyby pugilaresie skrawek papieru był
fragmentem Koranu. Drugi, to cudowne panaceum „czarny kamień", amulet przeciwko
ukąszeniu węży. Reszta prozaiczna. Lusterko, płaska sakiewka z pieniędzmi i etui
kadmowej szminki do malowania powiek. Niezbędnej profilaktyki przeciw zapaleniu
spojówek, nagminnej dolegliwości mieszkańców pustyń. Konwersację z młodymi
Buzu, jak ich w Nigerii nazywają, prowadziłem za pomocą
mieszaniny angielskich i francuskich
słów, wspomaganych gestykulacją. Codziennie przed zachodem słońca, gdy lejący
się z nieba żar ustępował chłodowi nocy, przy bramie odbywał się trening. Nie
była to szermierka w naszym rozumieniu. Raczej wyczekiwanie, skradanie się,
walka nerwów, wyobraźni, napięcie mięśni, ścięgien, skurcz, spazm i rozluźnienie. Kocie, tygrysie ruchy, przenikanie przeciwnika wzrokiem,
hipnotyzowanie, zaczarowanie, otumanianie. Sekundy, minuty, kwadranse
oczekiwania i… cios. Ten jedyny, morderczy, rozłupujący. Z zamachem na całą długość błyszczącej głowni
miecza. Poprzedzało go cofnięcie nogi do tyłu, ugięcie kolana, i niedostrzegalny, płynny taneczny zwód tułowia. Takoba
jest zbyt cenna, zbyt kosztowna, zbyt piękna, aby ją niszczyć i szczerbić
uderzeniami w stal. Miecz ma zabijać. Przeciwnik musi
wiedzieć i wierzyć święcie, że zginie. Pewnego
wieczoru, tylko może bardziej gorącego i intensywniej brzęczącego miliardami
owadzich istnień, skończyła się nasza przyjaźń. Wracając z trasy rurociągu
zastałem u wjazdu do campu małe zbiegowisko. U stóp
stojących leżał w brunatnej kałuży wilgoci jakiś
kształt. Kadłub rozpłatanego mieczem człowieka. Krew zdążyła już
wsiąknąć w piasek. Złodziej. Przekradł się przez siatkę ogrodzenia do
pojemników. Kucharze wyrzucali w nie resztki pożywienia. Do palców
odciętej dłoni przylgnęły resztki spaghetti. Jej właściciel nie wiedział, że nie
ma żadnych szans. ********** Rozorana
spychaczami, ubita gąsienicami czerwono-czekoladowa ziemia. Na powierzchni kilku
hektarów wypalony beczkami ropy busz, wysokie, zwieńczone kolczastym drutem,
solidne ogrodzenie z metalowej siatki, budki uzbrojonych strażników, jarzeniowe
oświetlenie i silne jodowe reflektory zawieszone na słupach. Dwa boki
przytykającego do ogrodzenia placu, zastawionego w równych rzędach paru
dziesiątkami landrowerów i samochodów ciężarowych,
zajmują zmontowane z klockowatych elementów biura, kuchnie i stołówka. Trzeci
bok stanowi wsparta na stalowych dźwigarach, kryta czerwonym półkolistym
blaszanym dachem hala warsztatów naprawczych. Za nią ciągną się magazyny,
parkingi ciężkiego sprzętu i place
składowe rur oraz najróżniejszych elementów opakowanych w wielkie drewniane
skrzynie i opatrzonych kolumnami świecących jaskrawymi barwami cyfr.
Przeciwległy kraniec ogrodzonego terytorium zapełniają szare prostopadłościenne
kontenery, ustawione rzędami tyłem do siebie i tworzące niby wąskie uliczki, z których każda ma odrębną, zaczynającą się na „via" nazwę, czysto wymiecioną
wybetonowaną alejkę i mrowie długonogich, błyskawicznie wspinających się po
ścianach, dość obrzydliwie wyglądających jaszczurek. Nie są to jedyni
przedstawiciele miejscowej fauny. Stawiając camp dość skutecznie przepłoszono wszystkich
pełzających, biegających i skaczących przedstawicieli gadzich i płazich
gatunków. Nie ma jednak tygodnia,
aby ktoś z czarnego personelu nie wyniósł triumfalnie na plac zwisającego po obu
stronach drąga od szczotki drgającego jeszcze w konwulsjach gada. Trafiały się
też i te najgroźniejsze mamby — seven steps. Śmiertelna dawka jadu w ciele ofiary
pozwala jej zrobić tylko siedem kroków. Na mambę najlepsze dżu-dżu
nie pomaga. Pewnego wieczoru, nocując na małym campie w Abudu, zamierzałem dokonać pewnej prozaicznej
czynności, do której poczyniłem już jakie takie przygotowania i czułem coraz
pilniejszą potrzebę. Otwierając drzwi łazienki, gdzie pomiędzy umywalnią a plastykową zasłoną kabiny z prysznicem tkwiła porcelanowa muszla WC, zetknąłem się...
oko w oko z syczącą i wijącą się jej zawartością. Intruz wpełznął do środka
stojącego na betonowych słupkach mieszkalnego kontenera przez pękniętą kratkę
ściekową w podłodze. Pić mu się chciało. Żar tego dnia panował wielki. Wzdłuż
trasy rurociągu było kilkanaście większych i mniejszych campów, na których
jeden kontener mieszkalny przypadał na
cztery osoby. Każdy z lokatorów przenośnego domu dysponował własnym „pokojem" -
klatką o wymiarach 2,5 x 1,5 metra z wąskim tapczanem, szafką, stolikiem i krzesłem. Metalowe odchylane na zewnątrz okno nie było otwierane prawie nigdy.
Kryła je dość szczelnie zasłona z ciemnego materiału. Zapomniałem o najważniejszym — Air conditioner — sprzęt podstawowy i najważniejszy.
Pracować musiał bez przerwy, na okrągło, całą dobę.
Jeśli szumiał niezbyt głośno i jednostajnie, przyzwyczaić się można było doń
szybko. Znacznie gorzej, gdy mocno wyeksploatowany, z mechaniczną czkawką,
chrobotał przeraźliwie, zgrzytając i dudniąc, wprawiając w rezonans całe
metalowe pudło kontenera. Kiedyś trafiłem na taki i przez całą noc nie zmrużyłem
oka. Wyłączyć drania jednak nie. próbowałem. Temperatura otoczenia oscylowała w granicach 40° C… nocą. O otwarciu okna nie mogło być mowy. Niestety, nie
przewidziano konieczności stosowania moskitier. Air conditioner Westinghouse’a miał być niezawodny, ale jeśli jest włączony,
okna otwierać nie wolno. W PRL przez wiele lat tej wiedzy nie posiadły
sekretarki różnych ważnych osobistości z biurowców przy ulicy Kruczej w Warszawie „pomagając" klimatyzatorom przez
otwarcie na całą szerokość okien gabinetów szefów. W Afryce też kupuje
się prestiż , dysponując najnowszymi zdobyczami cywilizacji. ************** Ciężko
przy ziemi snuje się tuman pyłu. Wypełnia go zduszony jęk silników, jazgot
szlifierek, pioruny błyskawic tryskających snopami iskier z końców elektrod i ciężki metaliczny oddech zwalnianych zacisków centrownika pneumatycznego. Skórzane, pokryte wilgotnymi
czarnymi plamami potu kamizelki, długie do łokci irchowe rękawice z dwoma
palcami, zasłonięte hełmami twarze. Utkwione w jeden punkt, w pełzającą kroplę
płynnego żaru, oczy. Idealne zsynchronizowanie niedostrzegalnych prawie ruchów
ręki trzymającej uchwyt elektrody z żywym, tańczącym po powierzchni spawanych
rur płomieniem roztopionego metalu. Spokój, opanowanie, rutyna i mordercze
tempo. Z pomocnikami, z towarzyszami spawającymi drugą połówkę tego samego
złącza, z operatorami sprzętu nie rozmawiają. Porozumiewają się gestem dłoni,
skinieniem głowy, uniesieniem wskazującego palca. Nikt by ich zresztą nie
usłyszał w łoskocie silników, wyciu
spawarek, pracy sidebomów. Wyschnięty w zapieczonych ustach język, popękane wargi, rozsadzany hukiem maszyn mózg. W pyle, w błocie, w tropikalnym słońcu i przenikliwym chłodzie zgięte w pałąk lub
leżące na ziemi pod rurą ciała. Spawacze naftowych rurociągów, budowniczy
stalowych tętnic naszego wieku. Bezdomni kondotierzy nowoczesnych technologii.
Urodzeni pod kaprawą gwiazdą cyganie, wagabundzi i obieżyświaty. Bezimienni członkowie bractwa Wielkiej Rury. Wielu zazdrości im
pieniędzy, samochodów, własnych pięknych domów, możliwości zwiedzania
egzotycznych krajów. O morderczej, wyniszczającej, nieludzko ciężkiej pracy, o bezustannym napięciu każdego splotu nerwów i bezwzględnej konieczności stałej
koncentracji uwagi wiele godzin dziennie, o szarpiącej przez miesiące i lata
nocami tęsknocie za własną kobietą, za alkoholem nie pamięta nikt. Tym od
Wielkiej Rury pić nie wolno. Nie moralności, obyczaju czy przyrzeczeń to wymóg,
lecz technologii. Gdy go złamią, tracą mistrzostwo ręki, zdolność do
wielogodzinnego wysiłku. Spoina, wypełnia się na zdjęciu
ciemniejszymi plamami pęcherzy, żużli,
pęknięć. Nie wytrzyma wieloletniej pracy pod ciśnieniem. Powoli
pełznie na gąsienicach, przekrzywiony na jedną stronę mastodont — dźwig boczny.
Mocarne ramię wysięgnika podnosi metalową rurę ułożoną na skraju buszu. Nawleka na sterczącą z leżącego na kształt
leniwego węża rurociągu sztycę centrownika, chwile, ułamki minuty pozornego bezruchu.
Operacje centrowania, dopasowywania, czyszczenia, poprzedzą tę najważniejszą.
Ułożenie pierwszego ściegu, połączenie dwóch rur cienkim i jakże kruchym na
początku, paromilimetrowej grubości mostkiem świeżego metalu, jest dziełem
spawaczy. Czołówki spawaczy! Zespołu tych najlepszych, najpewniejszych,
najbardziej wytrzymałych. Para żywych robotów. Doskonałych, bezbłędnych, odpornych na pył, upał,
wilgoć, wibrację, huk setek decybeli. Spawające rurociągi automaty — dzieła
elektroników, mechaników, uczonych i laborantów — już skonstruowano. Pracowały
na Alasce, na Syberii i na ukraińskich stepach. Z
człowiekiem, z żywym, zakutym w plastykowy hełm i skórzany kaftan robotem,
wygrać im było trudno. Były też od
niego znacznie delikatniejsze, wymagające troskliwszej opieki i… mniej dokładne.
Czołówka rwie do przodu. Codziennie przybywa pięć,
sześć, siedem kilometrów rurociągu. Czas, odmierzany narastającym nienawistnym
żarem jaskrawej, białej, zawieszonej nad głową kuli, dla spawaczy nie istnieje.
Jest pojęciem abstrakcyjnym. Realne są styki, spawane złącza. Dwadzieścia,
trzydzieści, czterdzieści dziennie, za każde dostaną tyle a tyle dolarów. Po
czterech miesiącach polecą na parotygodniowy urlop do rodzinnego Teksasu czy
Arizony. Wypiją morze whisky, zapełnią pojemniki na bilon jednorękich bandytów -
automatów do gier, kupią sobie parę białych dziewczyn z dużymi cyckami i...
zatęsknią za powrotem do Wielkiej Rury. Ich
lokalni pomocnicy; czarni, drobni, przerażeni ludzie o kędzierzawych, karakułowych włosach, nie rozumieją
białych drągali. Podziwiają ich spiczastonose, sięgające połowy łydki buty,
połyskujące złotem zęby, hałaśliwą, bełkoczącą angielszczyznę, potężne bary. Coś
musiało pomieszać się na tym świecie. Żeby biały człowiek pocił się z wysiłku,
nurzał w pyle i błocie i pracował, pracował, pracował.
Nawet gdy nikt nie patrzy i nie pogania.
Nieśmiało biorą na spytki jednego z czarnych spawaczy. Ale on jest obcy,
tamten, cudzoziemiec, przeinaczony. Wolno mu mieszkać na campie i codziennie ma tyle czop-czop,
ile tylko zechce.> Magiczne
słowo czop-czop. Na
jego dźwięk czarnego człowieka przenika dreszcz dziwnej rozkoszy, radość,
zadowolenie, do ust napływa ślina, trzeba się uśmiechnąć. Czop-czop
jest ważne, o, bardzo ważne, najważniejsze ze wszystkiego. Nie ma czop-czop
-
ludzie umierają, mrą jak muchy. Tylko hieny mają się wtedy dobrze. Wszystko, co
się rusza, pełza, lata, pływa i biega, to czop-czop.
Znaczy jedzenie, pożywienie. Najbardziej pożądane czop-czop to
mięso. Z psa,
szczura, gada i nawet ciągle jeszcze z............również. Któregoś
dnia wpadła do wykopu, jeszcze zanim ułożono w nim rurociąg, fioletowo-żółta,
ciemno cętkowana rogata żmija. Bezradnie usiłowała wypełznąć na górę po
pionowych osypujących się ścianach. Ścigało ją przerażenie, strach i pożądanie
czarnych ludzi. Poszły w ruch łopaty, bambusowe kije i żelazne łomy. Gruby,
tłusty kadłub gada długo drgał w śmiertelnej agonii. Parametrowej długości
cielsko ciężko zwisało po obu stronach drąga zabójcy, otoczonego przez
zafascynowany niespodziewanym… czop-czop
tłum. Pociętą maczetą na w miarę równe plastry gadzinę ułożono na rozgrzanej słońcem, prawie parzącej masce mojej
campanioli. Prawie natychmiast zaczął z niej spływać
skwierczący tłuszcz. Zapach prawie niebiański. Każdy
dostał po równym, ociekającym
różową posoką kawałku, gadziny. Tak właśnie „gadziny" No bo skoro jemy
cielęcinę, baraninę to chyba nie będzie protestował dr Miodek gdy napiszę że jadłem „gadzinę". Później była
awantura. Głupi Amerykanie wrzeszczeli i wygrażali pięściami, że nie miał kto
podawać elektrod i podtrzymywać drugiego końca rury przy centrowaniu. Nie
pozwolili również zdrzemnąć się ociupinkę. Po takim czop-czop. Wśród pipelinerów biali stanowili zdecydowaną większość. Zdarzali się jednak również
hinduscy radiologowie, egipscy
mechanicy, pakistańscy spawacze oraz paru czarnych Somalisów pracowników magazynów — swoje Wielkie Żarcie, gigantyczne
czop-czop,
mieli już po zmierzchu. Nazywało się dinner.
Pochłaniano czubate miski spaghetti, zżerano po parę sztuk grubych na palec
befsztyków, zapijano litrami coca-coli, fanty i piwa. Napchany, rozdęty brzuch
musiał zastąpić wszystko i większości zastępował. Włosi byli bardziej wybredni,
no i dyscyplinę na swoich campach mieli mniejszą niż
Amerykanie. W każdą sobotę kulinarną orgię, składającą się głównie z różnego
rodzaju potraw na bazie makaronowej, z spaghetti na czele, uzupełniali
„czekoladami" z najbliższego
„Night Clubu". Pertraktacje nie
trwały długo. Często ograniczały się do sprawdzenia, czy „czekolada" ma, czy też
nie ma łechtaczki. Taryfa była stała: 15-20 naira.
Brak szczegółu damskiej anatomii,
wyciętego w okresie dziewczęcej inicjacji przez rodziców muzułmanów lub chrześcijan, jeśli
dziewczyna była z plemienia Ibo, czynił „czekoladę"
tańszą.
Z Dżos na trasę rurociągu jechało się dość długo.
Najpierw wysypaną żwirem i ubitą walcem drogą gruntową, w której gdzieniegdzie
ostatnia pora deszczowa wyżłobiła łożyska niedużych strumieni. Na wysokości ni
to wsi, ni to osady, ulepionej z glinianych, krytych falistą blachą zabudowań
należało skręcić w prawo na niedawno ukończoną, pokrytą doskonałym asfaltem
obwodnicę. Ruch na niej zawsze panował duży.
Większość stanowiły olbrzymie ciężarówki, wiozące materiały, elementy budowlane i sprzęt wojskowy do Bauczi i dalej na wschód w rejon pogranicza z Czadem i Kamerunem. Tam gdzie
wzgórza uciekały w bok, łagodniały, niepostrzeżenie przechodziły ni to w busz,
ni to w sawannę, można było dostrzec żółto-czekoladową wstęgę. Szejtan rzucił ją na zmaltretowaną słońcem, ulewami i pustynnymi wiatrami ziemię. Wstęgę pokoju, nienawiści i wojny. Tętnicę kraju -
rurociąg naftowy. Połączyć ma położoną w pobliżu terminalu Forcados rafinerię w Warii i pola
naftowe wybrzeża biafrańskiej zatoki z północą, z parkami zbiorników
magazynowych w Maiduguri, Gusau, Kano. Spiąć na wieki — lub
do wybuchu podłożonego pod stację pomp pierwszego ładunku trotylu — terytoria
Ibo z ziemiami ich śmiertelnych niedawno jeszcze
wrogów, bitnymi Hausa. Dostarczać gotowe produkty — benzynę, oleje, smary dla
baz wojsk pancernych, lotnisk i pojazdów. Z wielu nowych prawd, emocji, animozji i sympatii, jakimi pulsuje dziś wielki i bogaty kraj czarnych ludzi nad rzeką
Niger, jedna prawda jest najprawdziwsza. Przez najbliższe dziesięciolecia o losach Nigerii, a więc praktycznie i o losach większości jej bez porównania
słabszych sąsiadów decydować będą ci, których polecenia będą spełniane przez
obsługujących pulpity sterownicze, pompy i zawory stalowej magistrali, tłoczącej
pod ciśnieniem blisko stu atmosfer cuchnącą ciecz. Nafta nie rządzi światem.
Światem nie rządzą też ci, którzy ją mają ukrytą w warstwach roponośnych skał,
pod piaskami pustyń, dnem oceanów, obszarami wiecznej zmarzliny, szelfami
mórz. Instalacje, technologie, know-how, środki transportu, ekipy personelu są chyba
ważniejsze. Tylko że ten jeden ładunek, wiązka granatów, parę kilogramów
trotylu, może wszelkie skomplikowane rachuby polityków dokładnie pokrzyżować.
Wodzowie, generałowie i ministrowie wiedzą o tym od dawna. Polski I Korpus po
wyjściu z ZSRR, strzegąc przed kurdyjską partyzantką brytyjskich instalacji
naftowych na Bliskim Wschodzie, stracił nie mniej ludzi niż w czasie kampanii
afrykańskiej czy bojów o Monte Cassino. Nigeryjski kocioł wrze. Kilka różnych,
posiadających inną kulturę, mentalność, tradycje historyczne i pochodzenie
etniczne narodów, kilkadziesiąt dużych plemion, blisko trzy setki języków. Dwie
uniwersalne, podzielone na wiele sekt i odłamów, ale wzajemnie się zwalczające
religie, resztki prastarych afrykańskich wierzeń, eksplozje świeżych ambicji,
bogactwa i nędzy. Sprzeczne interesy wielkich tego świata. Niezbadane, ale
wiadomo, że ogromne rezerwy surowcowe — wszystko to tworzy mieszaninę
piorunującą. Już raz wybuchała milionami zmarłych w buszu z głodu i napalmu
ofiar biafrańskiej secesji. Hausańska generalicja
opanowała armię i sztaby, ustanawiając wojskowych komisarzy poszczególnych
stanów. Brygadierzy komandosów okazali się początkowo bardziej kompetentnymi
administratorami niż przywódcy plemienni czy skorumpowana i rozleniwiona warstwa
świeżo wykształconych urzędników. Po blisko dziesięciu latach wojskowi
zdecydowali się na eksperyment, znieśli zakaz działalności partii politycznych i ogłosili, że zamierzają przekazać władzę cywilom. Szczerze mówiąc, umundurowanym
dyrektorom banków, ministerstw i państwowych przedsiębiorstw nie bardzo szło. Na
poligonach nikt ich nią uczył podstaw ekonomii i teorii zarządzania przemysłem.
Dochody ze sprzedaży ropy naftowej były znacznie m niniejsze, niż się spodziewano.
Wartość naira na giełdach światowych spadała z miesiąca na miesiąc. Zbliżał się krach. Pod koniec 1978 roku wszystko wskazywało
na to, że zachłyśnięcie się wolnością i swobodami politycznymi rychło może
zamienić się w reakcję nie kontrolowaną. Oba Auczi, emir Kano, Sardauna Sokoto, król Warii, podobnie jak setki, tysiące kacyków, tradycyjnych
szefów wiosek i terytoriów pobierają od federalnego rządu w Lagos wysokie
pensje, w zależności od kategorii, do której należą. Wojskowych gubernatorów i komisarzy stanów, na jakie kraj został podzielony po zakończeniu wojny domowej,
nienawidzą organicznie. Między
sobą są skłóceni, należąc do różnych plemiennych związków i religijnych,
zwalczających się wzajemnie, frakcji. Mieszkańcy
Nigerii, kraju trzykrotnie większego od Polski i najludniejszego, bo przeszło 100
milionowego, na Czarnym Kontynencie, tworzą mozaikę najróżniejszych plemion, ras, szczepów, narodów, religii,
kultur i języków. Poprzedzany na ekranie wizerunkiem i dźwiękami tam-tamu skrót najważniejszych wiadomości w dzienniku
telewizyjnym nadawano przez studio w Lagos, Kadunie,
Dżos, Sokoto i Kano — poza angielskim — w dziewięciu językach: edo, efik, fulani, hausa, ibo,
idżo, kanuri, tiv i joruba. Tylko w dziewięciu. Obraz tam-tamu na ekranie telewizora symbolizuje
kontynuowanie prastarych tradycji podawania szybkich i rzetelnych informacji,
które zawsze w dawnych dobrych czasach były prawdziwe. Nienaganny oksfordzki
akcent ubranego w narodowe abade
prezentera nikogo nie dziwi. Język angielski obowiązuje w urzędach; panuje na
łamach prasy; dzieci uczą się go już od najmłodszych lat. Proces scalania w jeden naród wieloplemiennej, wielowyznaniowej i wielojęzycznej społeczności byłby jeszcze trudniejszy, gdyby na przykład
usiłowano wprowadzić jako obowiązujący język hausa. Muzułmańska północ nie
zgadza się na wprowadzenie wzorowanego na anglosaskim systemu sądownictwa,
główny opór stawiają ze zrozumiałych względów „traditional rulers" pragnący zachować
szarię — jak na razie dość skutecznie. Budzi to sprzeciw
schrystianizowanego południa, które już dawno przyjęło cywilny, wzorowany na
anglosaskim system sądownictwa Na plażach w Lagos i Port Harcourt nie ma tygodnia bez publicznych egzekucji winnych
rozboju z bronią w ręku. Kradzież ochłapu mięsa ze straganu też ukarana została
śmiercią. Dura
lex sed lex. ******** Czołówki
spawaczy uciekły daleko, są gdzieś
za Bauczi. Zbliżają się do Dżos. Toczy
się po trasie kolumna izolacyjna. Codziennie doganiam ją o parę kilometrów
dalej na
wschód. Wiotka łodyga rurociągu, miękko ułożona na rozgrzanym piasku,
poderwana do góry drga, napiera na kauczukowe, zawieszone na dźwigu troleje.
Opornie poddaje się operacji czyszczenia wirującymi stalowymi szczotkami.
Zmienia barwę na pokładzie roboczym sunącej po niej maszyny. Szarość i rdzę
zastępuje biel. Bezustannie wirują bębny bandażujące rurę taśmami białego
elastycznego tworzywa. Szybciej, prędzej. Czarni chłopcy biegiem zrzucają ze
skrzyni dostawczego samochodu ciężkie krążki białej i czarnej izolacji.
Spływając potem, z nadzieją spoglądają za siebie. Horyzont ciemnieje, nabiera
sino-stalowego odcienia, niesie burzę. Nadeszła pora deszczowa. Czarny rolnik.
dziękuje dobrym bogom i dżu-dżu. Tropikalny deszcz to żywioł, groźny,
przerażający, niosący zagładę. W ułamkach minut rosną, potężnieją strumienie.
Nowo powstałe rzeki niosą trawę, krzaki, wyrwane z korzeniami drzewa. Rozmywają i niszczą w mgnieniu oka dzieła ludzkich rąk, zatapiają sprzęt, maszyny i zwierzęta. Rozwalają ubogie, ulepione z gliny chatynki bosych farmerów. Ciężkie,
ciepłe krople zwiastują nadchodzący kataklizm. Nie ma zbyt wiele czasu na
opamiętanie się i ratunek. W bezwodnej, stepowej sawannie i wysuszonym na wiór
buszu częściej niż z pragnienia giną w kotłujących się brudnych odmętach
zwierzęta i ludzie. Zmywana potokami ulewy rura paruje i schnie szybko, ale
izolację trzeba przerwać. Spłukana wodą, wilgotna powierzchnia stali
uniemożliwia nałożenie podgrzewanego w ruchomym kotle brunatnego, kleistego
mazidła, zapewniającego dobre przyleganie. W połowie
roku otrzymuję polecenie zmiany miejsca pracy. Zginął mój poprzednik. Na wszelki
wypadek woził z sobą krótką broń. Łakomy kąsek. Upolowano go rozciągając
wieczorem stalową linę w poprzek right of way czyli trasy, wzdłuż której układano
rurociąg. Po zmroku jeździł z przednią szybą położoną
na masce. Tak było lepiej, bo nie rozbryzgiwały się na niej tysiące owadów.
Nazywaliśmy je flaje. Chyba nic nie poczuł. Obciętej przez linę głowy nie
znaleziono. Zajęli się nią czworonożni mieszkańcy buszu. Na wieczorze pożegnalnym Darek znając moje słabości, a widząc zastawiony szkliwem stół nie może
powstrzymać komentarza:: zaczynamy
nowe opowiadanie: Na
Białym Koniu jechał do Nauczyciela Jasio Wędrowniczek ze Starym Przemytnikiem. W buszu whisky kosztowała o dwa naira na butelce drożej. Generalnie potępiając paskudnych kolonizatorów w duchu
przyznawałem im rację, że ona właśnie najlepiej odkażała przewód pokarmowy i zabezpieczała też przed malarią.
Bujna czekoladowa piękność, u której uzupełniałem anty-malaryczne zapasy, miała
na składzie również guguru,
czyli wino palmowe, nazywała je Biafra gin. Znacznie tańsze. Kosztowało tylko 60
kobo za ćwiartkę. Ale głowę należało odwracać przy
piciu w drugą stronę. Odór miało straszny. Nowy,
szef nie darzył mnie sympatią od momentu, kiedy opowiedziałem parę znanych dość
szeroko nad Wisłą kawałów z cyklu pyta Icek rabina. O tym,
że obok austriackiego i brytyjskiego posiada również paszport izraelski, nie
wiedziałem. Chłopaki ochrzcili go Krasnal. Mocno pod sześćdziesiątkę, siwiejąco-łysawy, niski i zgarbiony,
na pierwszy rzut oka sympatii
nie budził. Gdy skądś wytrzasnął plamiste, w kolorze khaki nakrycie głowy,
noszone przez białych najemników w Rodezji, oraz wysokie buty amerykańskich
pipelinerów, gęba się sama otwierała do śmiechu. Przy
stole siedzieliśmy razem z Hindusami. Krasnal był spostrzegawczy. Nie uszło jego
uwagi, że do wszystkich potraw dodawali podwójne ilości przypraw. Przede
wszystkim pieprzu i piekielnie ostrej małej papryki. Najbrzydszy z nich
uchodzący za największego rozpruwacza serc czarnych i czekoladowych dam,
twierdził, że jest niezwykle pomocna przy dżigi-dżigi.
Obywatel kraju Kamasutry wiedział
chyba, co mówi. Krasnal zastrzygł uszami i następnego dnia, płacząc rzewnymi
łzami i często zapijając coca-colą, zaczął wstępować w ślady Hindusów.
W
najbliższą sobotę całą paczką
udaliśmy się do „Costein Club". Sznur samochodów tarasował wyboiste chodniki,
znikając w mroku obrośniętych pokracznymi parterowymi lepiankami sąsiednich niebrukowanych uliczek Kaduny. Zapach moczu i perfum.
Tych dobrych. Chypre, Chanel 5, Antilope. Dziesiątki pięknych, bardzo pięknych dziewczyn.
Przy drzwiach wejściowych ponure draby napierają na każdego tak, że musi się o nich otrzeć. Znudzona megiera sprzedaje karty wstępu. Dwa naira. Po zapłaceniu pomagier megiery przybija w okolicy
kciuka prawicy gościa kapiącą od tuszu pieczęć. Tusz wysycha błyskawicznie. Nikt
na lewo nie wejdzie. A jeśli nawet, to niepokalana czystość dłoni, go zdradzi.
Doskonałe nagłośnienie, super-hiper-wzmacniacze,
sprzężone z baterią kolorowych świateł, i paroosobowy zespół muzyczny, który
nabawiłby kompleksów bywalców różnych jam-session. Parkiet to zabetonowany
placyk pod gołym niebem, obstawiony osłoniętymi dachem ogrodowymi stolikami i metalowymi składanymi krzesłami. Od czasu do czasu mrok rozjaśnia błysk flesza.
Kolorowe polaroidowe zdjęcie gotowe jest w parę minut.
Stolików dużo. Tam gdzie siedzą biali, zapełniają je butelki piwa „Star".
Drogie. Za dziesięć piw można mieć dziewczynę. Każdą. Każdą z tych, co tu
przyszły. Nawet Patrycję. No, ona kosztuje dwa — trzy więcej. Jest piękna,
urzekająco młoda, zgrabna i kształtna jak antylopa, jak gazela jak ważka.
Twierdzi, że nie jest czarna. Pokazuje równiutki, prawie niewidoczny ślad nacięć
na policzkach. Fulanka z Dahomeju. Mówiła po francusku
lepiej niż po angielsku. W Lagos jest o tej porze roku za gorąco, więc
przyjechała tutaj. Zbiera na studia. Utrzymuje całą swoją rodzinę. Ojca, jego
dwie żony i kilkanaścioro rodzeństwa. Za białymi nie przepada, ale lubi ich
dosyć. Paru, nawet chciało ją wziąć za żonę, tak jak tę hebanową eks-modelkę z Jamajki, z wieloma długimi warkoczykami na
głowie, którą można prawie co dzień spotkać ze szczurowatym białoskórym mężem na basenie hotelu „
Durbar" . Patrycja papierosów nie pali i alkoholu nie pije.
Szyjkę butelki piwa, tylko dotyka ustami, szklanek nie podają. Metalowe kapsle
otwiera błyskawicznie. Własnymi zębami. Krasnal w „Costein Club" sensacji nie
wzbudził, ale pewne zainteresowanie nawet owszem. „Czekolady", z którymi
omawialiśmy właśnie najważniejsze zagadnienia polityki międzynarodowej, zgodnie
uznały, że tacy jak nasz szef są szczególnie mile przez nich widziani. Człowiek
niewiele się namęczy i swoje ma. Słysząc to, niestety, wstyd przyznać,
popełniłem podłość. Zawsze byłem przeciwny zarabianiu pieniędzy za nic. W tłumie nie zaangażowanych jak na razie bywalczyń klubu wyłowiłem odpowiednio
barczystą i muskularną kandydatkę. Widząc, jak szef wodzi za nią wzrokiem
uznałem, że jest w jego guście. W tańcu zreferowałem krótko, czego mój przełożony od niej oczekuje i za co ja
gotów jestem zapłacić podwójne honorarium. Inteligentna dziewczyna zaskoczyła
szybko. Wystartowała fachowo. Po jakiejś godzinie rozanielony Krasnal, wtulony w jej dość pełną postać, z miną walecznego toreadora opuścił klub. Przez
następny tydzień dyspozycje wydawał z domku, gdzie mieszkał — bo „Montubi" zafundowało szefowi ILF luksusowy, prefabrykowany z blachy aluminiowej wolno stojący pawilon — wyłącznie telefonicznie. Mnie,
ponieważ żadne łajdactwo się na dłuższą metę nie ukryje, przekazał przez osoby
trzecie polecenie, abym pakował manatki i paszoł won
natychmiast, bo więcej na oczy nie będzie mnie oglądał. Na
takie dictum walizkę przygotowałem, ale na wszelki wypadek wolałem odczekać. I słusznie. W miarę jak znikały siniaki po ranach bitych, tłuczonych i gryzionych
zaczął pierwotną decyzję zmieniać. Szef nie miał zresztą żadnego dowodu, że to
właśnie ja powiedziałem jego pogromczyni o konieczności dokonania pewnych
niezbędnych czynności, jeśli będzie chciała obudzić w kliencie lwa. I że on to lubi. Uprzedziłem ją również,
że na początku będzie udawał, że jest oburzony i że się będzie bronił. Czarna
kariatyda pozorowany opór złamała błyskawicznie. Byli tacy którzy tą parę
widywali jednak jeszcze później. ******** Godziny, dnie, tygodnie mijały bliźniacze, upiorne, wypełnione upałem, tęsknotą, brakiem
jakiegokolwiek zajęcia. Byle przetrwać. Jeszcze tylko dziś, jeszcze tylko do
najbliższej poczty z kraju, jeszcze tylko do końca tej butelki whisky i do
połknięcia ostatniego haustu dziennej porcji gadziagi.
Na budowie coś powoli zaczynało się ruszać. „Montubi",
dopingowane przez inwestora, czyli National Nigerian Petroleum Corporation,
cisnęło wykonawcę robót budowlanych — nigeryjską firmę „Oyedemi" z Kaduny, Jej
właścicielem był łysawy, gruby Włoch. Widziałem go tylko parę razy. Znacznie
częściej spotykałem się z Carlem, siostrzeńcem i totumfackim właściciela. Trzy
czwarte swego życia, przemieszkał w Afryce, biegle mówił paroma miejscowymi
narzeczami i klął we wszystkich językach Nigerii. Kiedyś, wypiwszy nieco za
dużo, zaczął z łezką w oku wspominać kumpli, którzy zginęli w Owerri. Generał Ojukwu płacił
dobrze. Carlo był specem od Ogbunigwe,
diabelskich stożkowatych min. Starczyło parę kilo dynamitu, umieszczone w wąskiej części zbitego z desek stożka. Resztę wypełniała zbieranina
zardzewiałych gwoździ — pękniętych łożysk, połamanego na drobne kawałki
metalowego złomu i zwykłych kamieni. Ogbunigwe
umieszczano na drzewie, przymocowaną do pnia na wprost prowadzącej wśród dżungli
ścieżki, którą mieli nadejść tamci, odziani w mundury sił federalnych,
Ogbunigwe odpalana z bezpiecznej odległości, siała śmierć. Zmiatała życie z rykiem i gwizdem pędzącego żelastwa. Obszar zagłady, zamknięty między ramionami
prostokątnego trójkąta, sięgał 150-200 metrów. Odmiana XX-wiecznej kartaczownicy
nieźle przysłużyła się secesji Biafry. Po zakończeniu wojny Carlo na parę lat gdzieś znikł i dopiero niedawno
wrócił. W rejonach swojej byłej działalności wojenno — innowacyjnej
wolał się nie pojawiać. Z zapałem
polował na dzikie ptactwo i antylopy, kupiwszy za 4 czy 5 naira licencję. Sukcesy
odnosił skromne. Zwierzyny jest w Afryce coraz mniej. Bezlitośnie tępione czop-czop
jakie takie schronienie znajduje tylko w ogrodach zoologicznych i rezerwatach.
Busz i sawanny są puste, przeraźliwie puste. przybysze ze świata, którym udało
się zarezerwować miejsce w kaduńskim hotelu „Hamdala", wynoszą zgoła inne wyobrażenie. U handlarzy
afrykańskimi pamiątkami, rozłożonymi na chodnikach koło parkingu, mogą dostrzec
sterty skór drapieżników i wielometrowej długości skalnych pytonów. Cenione są
po kilkadziesiąt naira — a jeśli bature
nie umie się targować, i więcej. Idą jak woda. Kupuje co drugi. Przyznaję ze
skruchą, że też uległem psychozie przytargania w rodzinne pielesze afrykańskiego
trofeum. Brązowa, z ciemnymi jakby zaciekami skóra dusiciela zajmuje teraz całą
długość po przekątnej, bo inaczej się nie mieści, ściany. Bojownicy ochrony
środowiska po tym wyznaniu na pewno zakwalifikują mnie jednoznacznie. Cóż mam na
swoją obronę? Ano, tylko to, że najprawdopodobniej skórę zdarto z gada w miejscowości o nazwie Rafin Gusa. Jest tam hodowla
pytonów i działa wielu rzemieślników wyrabiających torebki, portmonetki i paski
bardzo cenione przez europejskie elegantki. Właściciel hodowli mięso dostarcza
na rynek wewnętrzny i do reprezentacyjnej chińskiej restauracji. Gady mniejsze,
ale w postaci bardziej ożywionej, spotykałem dość często, prawie codziennie.
Szczególnie kobry lubiły się wygrzewać na skraju pasa montażowego rurociągu lub
na poboczu dróg. Początkowo bezlitośnie miażdżyłem je kołami campagnoli. Później dałem spokój. Niech chociaż gady mają tu
szansę przetrwania. Przez ciekawość zagadnąłem kiedyś zatrudnionego przez rząd
nigeryjski polskiego lekarza, mającego dostęp do oficjalnych statystyk. Zmarli na
skutek ukąszenia przez węże stanowią znikomy procent w stosunku do liczby ofiar...
wypadków samochodowych. Naprawdę groźne są różne pasożyty, wirusy, bakterie oraz
roznoszące je insekty. Jedynym warunkiem przetrwania, istnienia i działania
przez dłuższy czas w grobie białego człowieka, jak za czasów Conrada nazywano
Afrykę Zachodnią, używając określenia z „Jądra ciemności", było nieposiadanie
wnętrzności, własnych oczywiście. Do dziś jeszcze przeszło jedna czwarta ludzi
na tym kontynencie umiera z powodu braku wody do picia. Stanley
opisał swoją ekspedycję na odsiecz Eminowi Paszy
urodzonemu w Opolu jako Edward Schmitzer, odciętemu
przez powstanie Mahdiego, W czasie wszystkich podróży po Afryce,
odbywanych na piechotę lub w murzyńskiej
pirodze, w czasie których
przemierzył około 39 000 kilometrów, w której uczestniczyło setki
bosych żołnierzy i tragarzy, tylko
dwóch z nich było ukąszonych przez gady, a i to nie
śmiertelnie. ********** Przygotowania
do próby hydraulicznej pomiędzy rzekami Guararą a Sarkin Pawą szły pełną parą.
Straciłem zbyt wiele czasu przy sprawdzaniu zamontowania na drugim końcu odcinka
rurociągu — komory odbioru czyszczaka i aparatury pomiarowej. W drodze powrotnej
do Izom gnałem campagnolę, ile sił, aby dopaść campu przed nocą. Pod zwrotnikami ciemność zapada prawie
natychmiast po zachodzie słońca, a obie lampy rozbiłem poprzedniego dnia w trakcie pokonywania niedużego bagna. Za mną snuł się warkocz kurzu wsiąkającego w busz. Redukując biegi, gdy wjeżdżałem na strome, ostro nachylone zbocze,
zobaczyłem przed sobą parę wydłużonych cieni przebiegających jeden za drugim
niedawno zasypany wykop, odróżniający się od bujnej roślinności niską trawą.
Odruchowo zakręciłem okna i zablokowałem drzwi. Cienie były duże i było ich
coraz więcej. Hieny? Z niepokojem obserwowałem wychylony niebezpiecznie w prawo
wskaźnik temperatury. Co będzie, jeśli zagotuje się woda w chłodnicy? Uzupełnić
ją mogę tylko jak zatrzymam wóz i podniosę maskę. Włączyłem napęd terenowy i dodałem gazu. Campagnola, zarzucając raz po raz tyłem,
stawała dęba. Silnik zawył donośnie, odzywając się echem odbitym od
przeciwległego wzgórza. Cienie wyraźnie drgnęły, stanęły na ułamek sekundy, po
czym zaczęły pospiesznie wskakiwać na zwisające konary drzew i liany. Carlo do małp nie
strzelał. Rozcięte w pół, uwędzone, można było kupić na każdym targu. Bardzo
przypominają wysuszone trupki zmarłych z głodu dzieci. W Biafrze one właśnie
stanowiły widok najczęstszy. Próby hydrauliczne przeprowadzała ekipa
Chiki. Liczyła parę osób. Opalony na brąz, z rozwianą, siwiejącą czupryną
dwudziestoletni dynamitard Franco, sterany życiem, mały, zasuszony ślusarz
Bartolli, i wielki arystokrata spawacz Sala wraz z bratem. Z wszystkimi polubiłem się bardzo. Początek dała choroba oka Bartollego. Trzeci dziesiątek lat koczował już
po całym świecie. Najdłużej siedział w Brazylii i Argentynie. Portugalskie i hiszpańskie przekleństwa opanował po
mistrzowsku,. Gdy jednak od dwóch
dni bez przerwy klął, nieco się zaniepokoiliśmy. Jakiś owad ugryzł go w oko. W gałkę prawego oka. Byliśmy bezradni. Uszkodzone radio
trzeszczało przeraźliwie przy każdej próbie nawiązania łączności, a baki
wszystkich campagnoli były puste. Nowej dostawy paliwa
spodziewaliśmy się bezskutecznie z dnia na dzień. Wiedziałem, że należy działać
szybko, bo inaczej oko można będzie spisać na straty.
Bartolli na żadne zabiegi zgody nie wyrażał, ale powoli z bogatego asortymentu hiszpańsko-portugalskich przekleństw przechodził na
włoskie. Jego kumple stwierdzili, że to oznaka słabości i pogodzenia się z losem. Wieczorem obezwładniłem przy pomocy pozostałych
wijącego się z bólu ślusarza i wyparzonymi aż do białości rękami, kawałkiem zamoczonej w spirytusie waty
wydłubałem z ranki w oku ciemny, okrągły, podobny do końcówki długopisu paproch,
zarodek robaczego życia. Zaparzywszy sporą garść herbaty, po jej wystygnięciu
przyłożyłem Bartollemu kompres. Zbolały, łypiąc
groźnie jednym ślepiem zaszył się w kąt. Wychodził na zmianę okładu tylko rano i wieczór. Po tygodniu, gdy nareszcie dotarł do szpitala okulista stwierdził, że
oku nic nie zagraża i kuracja została zaaplikowana prawidłowo. Mój autorytet
urósł ogromnie. Następnym klientem został Camillo.
Wielki, brodaty i kudłaty łeb, krótkie nóżki, tubalny głos i rozdarte serce.
Przeżywał zdradę ukochanej, która, gdy wrócił z blisko dwuletniego kontraktu w Arabii Saudyjskiej, powitała go na progu z całkiem nowym niemowlęciem. Zarabiał
pieniądze na mercedesa, aby moralnie zgnoić rywala i błysnąć przed nową
kandydatką na żonę. Zapragnął ją znaleźć w Polsce. Postanowienie powziął, zanim
się jeszcze poznaliśmy. Niestety, nad Wisłę wybrał się w czasie zimy stulecia. W jego rodzinnej Kalabrii śniegu prawie nigdy się nie widzi. Z trudem
przedostawszy się przez zaspy i zwały śniegu, szczękał zębami na hotelowym
łóżku. Nie wiem, czy znalazł stosowną kandydatkę, bo po jego powrocie z urlopu
już się nie zobaczyliśmy. Został skierowany na inny odcinek rurociągu. W wypadku
na budowie doznał otwartego złamania ręki, a resztę załatwił tężec. Biedny,
poczciwy Camillo. Z braćmi
Sala była zupełnie inna historia. Zupełnie do siebie niepodobni — bo jeden
wielki, tłusty i potężny nosił na grubym łańcuchu złoty, ciężki amulet na
włochatej piersi oraz parę kupionych na bazarze w Bagdadzie dukatowych sygnetów, a drugi szczupły i drobny blondynek — byli spawaczami. Pierwszy uchodził za
artisto saldaturo. Najtrudniejsze spoiny, zupełnie
beznadziejne poprawki, umieszczone na spodzie zalanej podskórną wodą rury,
precyzyjne wspawanie do rurociągu parotonowych zaworów — powierzano tylko jemu. Razem z bratem, stanowili parę nierozłączną. Z campu wyjeżdżali pierwsi, wracali ostatni. Żadnej fuchy nie
przepuścili nigdy. Pewnego razu wrócili wcześniej, mocno wzburzeni. Gestykulując i wykrzykując składali relację o jakiejś madam Leone.
Reszta ginęła w potoku płynnej włoskiej wymowy. Madam Leone? Ki diabeł? Czyżby małżonka eks-prezydenta Włoch
donia Vittoria Leone
odwiedziła budowę? Biedacy dostali słonecznego udaru. Gdy nareszcie dali po
blisko kwadransie dojść do słowa komu innemu, wchłaniając ze zdenerwowania
podwójną porcję spaghetti, udało się wyjaśnić, co się wydarzyło. Bracia
pozostawili campagnolę w cieniu dużego drzewa, sami
zajęci byli obcinaniem i wpasowywaniem do rurociągu tak zwanej wstawki. Do
samochodu podchodzili co jakiś czas, aby łyknąć nieco lodowatego płynu z termosa, W nim też położyli na przednim siedzeniu niedomknięty aluminiowy pojemnik z obiadowymi sandwiczami. Za którymś powrotem
osłupieli. Z otwartych drzwiczek sterczały tylne potężne łapy, długi ogon i tułów płowożółtego koloru, Reszta zajęta była degustacją. Artisto saldaturo zachował zimną krew. Zdając sobie
sprawę, że uciekając nie ma najmniejszych szans ujść pogoni, o ile
madam Leone zdecyduje się na takową, postanowił przeczekać.
Obaj cofnęli się do stanowiska roboczego, otworzyli zawory butli z gazami
acetylenem i tlenem. Zapalili palnik do cięcia i z niepokojem obserwowali manometr wskazujący ciśnienie
gazu. Mieli go bardzo, bardzo
niewiele. Na szczęście sandwiczy też nie zabrali zbyt dużo. W upale jeść nie
bardzo się chce. Madam, skończywszy przekąskę,
spróbowała pazurami jakości wykładzin siedzenia i grzebnąwszy pogardliwie
tylnymi łapami niezbyt spiesznie odeszła. Bracia, ciągnąc za sobą węże ciągle
płonącego palnika, skokiem dopadli zbawczej campagnoli. Carlo, słysząc po paru
dniach tę opowieść, kręcił sceptycznie głową, aczkolwiek nie wykluczał
możliwości spotkania w tych rejonach lwów. Emir Abudżi
za lat swojej młodości polował na nie dość często. Bracia postanowili nie
opuszczać campu bezbronni. Na najbliższym targu
sprawili sobie dwie maczety Dragan 130 made in Poland i stale wozili pod
siedzeniem. Ja mniej więcej w tym samym czasie wyhandlowałem od ojca Asibi łuk z pięcioma strzałami w bambusowym, mocno przez
jakieś robaki nadgryzionym kołczanie, ale wozić go ze sobą nie zamierzałem.
Przez cały czas pobytu w Izom stanowił ozdobę mego kontenerowego salonu i skuteczne narzędzie wpędzania białych dżentelmenów w kompleksy, tych, co to już
prawie za herkulesów uważają się w pierwszej kolejności. Nikt z nich
nie był w stanie nie tylko oddać
prawidłowego strzału z łuku, ale nawet go napiąć. Łuk wyglądał raczej niepozornie. Nieco grubszy od kciuka, zwężający się na końcach
brunatny patyk. Strzały z cienkich, pustych w środku bambusowych prętów miały
długość 65-70 centymetrów. Do jednego końca wąskimi pasemkami rafii
przytwierdzono płasko wyklepane, z dwoma odstającymi, wygiętymi w tył zadziorami
żelazne ostrza. Każde inne. I każde miało z obu stron parocentymetrowej długości
kanalik wypełniony jakąś zastygłą rudobrązową masą. Ojcem Asibi, młodej, energicznej, z pupką małą jak piąstka,
czarnej osóbki, robiącej bujną karierą na campach Montubi był stary, zgarbiony, wyglądający na
zastrachanego Murzyn. Miał pokrytą
siwawym nalotem czuprynę i sękate powykręcane reumatyzmem i pokryte bliznami
bose stopy. Zanim przyjechałem do Izom, stacjonowały tam kontenery brygad
budowniczych części liniowej, gdzie Asibi obsługiwała radiostację. Angielskim władała biegle. Ja byłem w staniej
ofiarować jej posadę znacznie mniej atrakcyjną. Byłem sam jeden. Radiostacji
zaś jeśli wichura nie zerwała
anteny i jeśli akurat pracował generator prądu, używałem raz na parę dni.
Asibi zajmowała się więc utrzymywaniem porządku w moim
kontenerze, robieniem zakupów na targu i od czasu do czasu zagotowaniem wody na
herbatę. Pachnąca czystością codziennie przychodziła do pracy w świeżej,
elegancko odprasowanej bluzce, z pracowicie upiętą fryzurą, kilkunastu twardymi
warkoczykami, tworzącymi na głowie coś w rodzaju hełmu. Przyrządzając posiłki nie
przestrzegała elementarnych zasad higieny. Nie znała tego pojęcia. O interesy
rodzinnego klanu dbać umiała dobrze. Sama zjawiwszy się natychmiast, jak tylko
pierwsze kroki postawiłem w Izom, następnego ranka przedstawiła mi już ojca i stryja, dość zdecydowanie wnioskując, że muszę ich właśnie zatrudnić, jako
strażników budowy, i mojej osoby w szczególności. Tuaregów pod ręką nie
było. Kandydaci
na straż przemysłową przymilnie odsłaniali w uśmiechu spiłowane na stożek
zielonkawe zęby. Zawieszone na szyjach połyskujące nowością metalowe krzyżyki
świadczyły, że mam do czynienia z chrześcijanami i że anglikański pastor w Abudża dość energicznie prowadził działalność misyjną. Ale
ręką ludzką dokonana obróbka uzębienia mówiła sama za siebie. Pogańscy
Gwari, do niedawna jeszcze uważani za niewolników
Hausa, nawracani byli, nie zawsze po dobrej woli, na prawdziwą wiarę w Chrystusa
lub Mahometa od kilkudziesięciu zaledwie lat. Według opinii byłego męża Asibi,
nauczyciela w wzniesionym z gliny
gimnazjum, spiłowane zęby moich opiekunów budziły cień
nieufności. Pochodził również z plemienia Gwarina i wiedział sporo na temat kanibalizmu
swoich przodków.
Chcąc dyskusję zakończyć efektownym i miażdżącym argumentem eks-mąż Asibi dobił mnie
absolutnie: „Przecież katolicy w trakcie komunii też świętej jedzą
ciało swego boga". Zbaraniałem
zupełnie. Mimo wszystko postanowiłem rozpocząć starania o prawo posiadania broni. Najbliższą noc miałem z głowy. Zgasiwszy światło
śledziłem, co robią moi opiekunowie. O 2-3 nad ranem, wydawszy parę parsknięć,
stanął, opróżniwszy cały zbiornik paliwa, generator. Przy zamkniętych oknach
dawało się wytrzymać kwadrans, no, powiedzmy, pół godziny. A co dalej? Dwa
dziadki, jak tylko usłyszały ruch w kontenerze, natychmiast podbiegały do drzwi,
przyjmując postawę z gatunku prezentuj broń. Czuwali dobrze. Operacja nalewania
paliwa musiała trwać co najmniej kilkanaście minut, zmylić ich czujność nie
mając któregoś za plecami było nieprawdopodobieństwem. Zlany potem przeżywałem
przedsmak hiszpańskiej izby tortur. Mieszkać w buszu można tylko w glinianej
chacie, w kontenerze możliwa jest egzystencja tak długo, jak długo pracuje
klimatyzator. Żeby tak chociaż znaleźć metodę pozbawienia ich łuku i maczugowatego toporka z płaskim, rozklepanym na kształt liścia ostrzem. Powoli
uchyliłem drzwi i zaświeciłem latarkę. Oczywiście są. Parę kroków dalej, zamarłe
bez ruchu czarne, czarniejsze od mroku nocy gnomy. Nie, sam do nich nie wyjdę.
Dobry duch podsuwa rozwiązanie. Ależ oczywiście tylko jedno. Zaprosić dziadków
na czop-czop. To
słowo ja i oni rozumieliśmy jednoznacznie. Czynię niezbędne przygotowania. W połówce kontenera, do której się wchodziło bezpośrednio z dworu, urządziłem coś w rodzaju jadalni i kuchni jednocześnie. Odnajduję niedopaloną świeczkę,
otwieram jakieś rybne konserwy i wyciągam najstarsze zapasy chleba. W kącie obok
stołu rozkładam czystą gazetę. Wiem z poprzednich doświadczeń, że dziadki jedzą w nieco innej niż ja pozycji. Dobrze oświetlona świeczką i latarką uczta okazuje
się dobrym magnesem. Zachęcające ruchy ręki i powtarzane w najcieplejszych
tonacjach: czop-czop, czop-czop, czop-czop
robią swoje. Dziadki dają się zwabić. Mordercze narzędzia dzierżą kurczowo
zaciśnięte w dłoniach. O odłożeniu ich na bok nie ma nawet mowy. Z niepokojem
obserwuję, jak w oczach topnieje czop-czop. Zapasy miałem skromne. Zdesperowany, podjąwszy ryzykowną decyzję, brnę
dalej. Na gazecie ląduje flaszka piwa „Star", a ja chyłkiem wymykam się na
zewnątrz oraz dokładnie zamykam i blokuję drzwi. Okien z zapadkową dźwignią
tamci na pewno nie otworzą. Rozlawszy drżącymi z emocji rękami z połowę
kanistra, napełniam cholerny zbiornik. Parę ruchów korbą i szybki bieg do
drogich gości pozostawionych samym sobie. Czort wie, co takim może do głowy
przyjść. Nic nie przyszło. Upili się dokładnie. Śpią objęci jak aniołki,
porzuciwszy na podłodze broń. Ulega konfiskacie na resztę nocy. Rano obrywamy
wszyscy burę od Asibi. Tato i stryjcio największą.
Niewyraźnie tłumaczę, że ja właściwie chciałem kupić ten łuk i toporek.
Asibi pieniądze nie interesują. Natomiast oboje z ojcem
pożądliwie spoglądają na moją wzorzystą i lśniącą satynową piżamę. Pożegnałem
się z nią bez żalu. Ostatecznie w Europie też są kraje, gdzie jeszcze niedawno
wyjście w krótkich spodniach na ulicę kurortu uważane było za zdecydowany brak
kultury, ale w piżamie można było spacerować reprezentacyjną
promenadą pod palmami. W najbliższą
niedzielę przeto przywódca klanu Asibi występował na
mszy niezwykle godnie. Musiał tylko trochę podwinąć nogawki i przewiązać się w pasie kawałkiem sznurka. Z wdzięczności, aczkolwiek nie bez żalu, bo łuk długo
trzymał w rękach i wyraźnie pieścił palcami, zanim mi go przekazał, udzielił mi
lekcji posługiwania się nim. Zdumiewająco skuteczne i sprawne narzędzie.
Ustawiwszy jako cel pustą puszkę po oleju, stary z odległości dobrej setki
metrów raz po raz przeszywał ją strzałami na wylot. Żelazne groty przebijały
lekko calowej grubości deskę.
1 2 Dalej..
« Społeczeństwo (Publikacja: 02-03-2007 )
Witold Stanisław MichałowskiPisarz, podróżnik, niezależny publicysta, inżynier pracujący przez wiele lat w Kanadzie przy budowie rurociągów, b. doradca Sejmowej Komisji Gospodarki, b. Pełnomocnik Ministra Ochrony Środowiska ZNiL ds. Międzynarodowego Rezerwatu Biosfery Karpat Wschodnich; p.o. Prezes Polskiego Stowarzyszenia Budowniczych Rurociągów; członek Polskiego Komitetu FSNT NOT ds.Gospodarki Energetycznej; Redaktor Naczelny Kwartalnika "Rurociągi". Globtrotter wyróżniony (wraz z P. Malczewskim) w "Kolosach 2000" za dotarcie do kraju Urianchajskiego w środkowej Azji i powtórzenie trasy wyprawy Ossendowskiego. Warto też odnotować, że W.S.M. w roku 1959 na Politechnice Warszawskiej założył Koło Stowarzyszenia Ateistów i Wolnomyślicieli. Więcej informacji o autorze Liczba tekstów na portalu: 49 Pokaż inne teksty autora Najnowszy tekst autora: Kaukaz w płomieniach | Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 5282 |
|