|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
Społeczeństwo » Narkotyki
Rośliny "mocy" w praktykach magicznych Indian obu Ameryk [1] Autor tekstu: Joanna Łabuzek
Niewiele książek wywarło na
mnie ostatnio takie wrażenie, jak przeczytany niedawno „Smutek tropików"
Claude’a Levi-Straussa. Podziw mój powstał nie
tylko z powodu niezwykłego
realizmu, z jakim został opisany jego pobyt oraz obserwacje pierwotnych plemion
Ameryki Południowej, ale też z powodu niesłychanego piękna jego
refleksji, którą można bez wahania nazwać filozoficzną. Oto człowiek Zachodu,
wykształcony i wrażliwy na odmienność świata, porzuca, zdawałoby się to, co go
konstytuuje i wchodzi w inne światy
dla nas niezrozumiałe, które nigdy nie staną się nam bliskie. Szuka tam czegoś,
co można by nazwać uniwersalnym człowieczeństwem, chce zrozumieć, bo przecież
nie tylko opisać, jaki jest ich
ludzki świat, czy można znaleźć w nim jakieś wspólne cechy z naszym. Jak sam
napisał, wrócił z garścią popiołu, bez fajerwerków, artefaktów, kolorowych
zdjęć. Jedynie pamięć o tym co widział, co przeżył, co czuł,
jest świadkiem tego odchodzącego w przeszłość świata. Z pamięci na
szczęście da się przywołać te wszystkie stany,
na szczęście da się to zapisać… i na szczęście powstał „Smutek tropików".
Ale praca ta nie ma być peanem
na cześć francuskiego
autora, i muszę wyjaśnić związek jaki ma Levi-Strauss z jej tematem. Otóż właściwym powodem, dla którego przywołuję ją tutaj,
jest owa „garść popiołu". Zdarzyło się tak, że wpadła mi
też w rękę książka Daniela Pinchbecka „Przełamując umysł", gdzie autor
zarzuca w mniej lub bardziej obcesowy sposób, że Levi-Strauss nie zrozumiał w ogóle sensu wielu rytuałów i obrządków badanych plemion, z prozaicznego powodu:
nigdy nie został wtajemniczony w jej najgłębszą warstwę, w to, co jest sednem
całej kultury — „sakramentu" duchowej
jedności z naturą, a jedność ta jest wynikiem spożywania „roślin mocy".
Na dowód tego cytat: „ W centralnym rozdziale Smutku tropików Levi-Strauss
przygląda się zawiłym malowidłom ciał u brazylijskich
Indian Caduveo: 'Ich twarze, czasami nawet ich całe ciała, były pokryte
siecią asymetrycznych arabesek, przeplatających się z delikatnymi wzorami
geometrycznymi'. Levi-Straussa fascynowały
te wzory, które przypominały mu tylną stronę europejskich kart do gry.
Jednak Indianie nie chcieli mu zdradzić ich pochodzenia. Ostatecznie, uczony
uznał, że malowidła spełniają czysto socjologiczną funkcję. Indianie Caduveo nie
posiadali złożonych instytucji
społecznych (...), dlatego tajemniczy wygląd i pozornie nieuzasadniona złożoność
wzorów stanowiły 'fantazmat społeczeństwa zagorzale i zachłannie
poszukującego sposobów ekspresji symbolicznej instytucji, które mogło wytworzyć,
gdyby nie stanęły mu na drodze partykularne interesy i zabobony". Daniel Pinchbeck uważa, że naukowe dążenie do obiektywizmu przejawiające się u wielu antropologów, zwłaszcza
tych wcześniejszych, a także pewien protekcjonalizm i jak to nazywa „europejski
snobizm" nie pozwalał im na
uchwycenie faktu, iż cała kultura a nawet wiedza na temat
rzeczywistości Indian, jest pochodną
rytualnego spożywania „roślin mocy". Te misterne wzory, malowane przez
Indian Caduveo to po prostu inspiracja wizjami, które osiągali, spożywając
ayahuascę. Ich świat jest duchowy, pełen tajemnicy, wrogich i przyjaznych sił,
jest w nim miejsce na opatrzność i cel, do którego stale zdążają. Nie chcąc lub nie mogąc tego zauważyć, Levi-Strauss uznaje, że to pierwotne społeczeństwo pragnęłoby czegoś, czym chlubią
się Europejczycy -
„zinstytucjonalizowanego
materializmu", mechanizacji i racjonalizacji.
"Dzieło Levi-Straussa, jego
wysiłek na rzecz odzyskania podstawowego sensu, ożywia gorące pragnienie
demistyfikacji. 'Czy nie jest tak, że to ja, leciwy antenat czyścicieli
dżungli, jako jedyny wróciłem z niej tylko z garścią popiołu?'. Jego
demistyfikująca nauka uczestniczy w dziele zniszczenia, w tym, co on sam nazywa
nieuchronnym następstwem ludzkich dziejów: 'Ludzkość opowiedziała się za
monokulturą; pracuje obecnie nad stworzeniem masowej cywilizacji. Kiedy sieje
się buraki, zbiera się tylko buraki'" (Pinchbeck, Przełamując umysł).
W związku z tym, pytanie jakie
się nasuwa, to po pierwsze: czy opis świata Indian i jego interpretacja jest
miarodajny, a po drugie, czy można uznać, że podstawą jego rozumienia
powinno być spożywanie
roślin mocy. Nie zamierzam jednak odpowiadać na żadne z tych pytań. Zasługi
Levi-Straussa na polu antropologii są powszechnie znane i uznane. To że nie
spożywał środków halucynogennych, nie może być kryterium oceny jego pracy,
zwłaszcza teoretycznej, między innymi
teorii symboli, ich funkcji i znaczeń. Są one do dziś aktualne,
sprawdzają się w racjonalistycznej interpretacji kultury i jej wytworów. Na
drugie pytanie odpowiedź wydaje się nasuwać sama: skoro ktoś, badając kulturę z zewnątrz — potrafi znaleźć uniwersalistyczne struktury, zinterpretować
je, stworzyć podbudowę teoretyczną — to znaczy, że jak najbardziej jest to
możliwe. Wątpliwość, jaką można mieć, to czy jest to jedyna możliwa
interpretacja? Wydaje mi się, że tego dotyczy zarzut Pinchbecka, a odpowiedź
jaką daje, sugeruje, że gubimy coś istotnego, badając pierwotne kultury. Ja
chciałabym jednak zastanowić się nad tym, co oznaczałaby taka inna interpretacja
dla nas samych, czy może nam coś „dać"? Na ile specyficzny tryb życia i przeżycia, ludzi mniej zaawansowanych cywilizacyjnie mogą nas czegoś nauczyć.
Przyjrzę się temu, ale należy najpierw zacząć od głównego „winowajcy".
Rośliny mocy, jak wiadomo,
to rośliny zawierające związki chemiczne, powodujące zmianę świadomości.
Były stosowane w wielu, znanych badaczom wspólnotach pierwotnych, a początki
używania ich sięgają paleolitu. Należałoby teraz choć z grubsza je
poklasyfikować. Skupię się głównie na obszarach Ameryki Południowej i Środkowej. Z tego, co zdążyłam przeczytać,
ayahuasca używana jest głównie w Ameryce Południowej i środkowej, np. w kolumbijskich plemionach Tucano, plemionach Indian Mestizos w Peru, ale też
wśród plemion amazońskich. Zaryzykuję twierdzenie, że im bardziej na południe od
Meksyku, tym pewniejsze będzie to, że tamtejsze plemiona
używają właśnie tego wywaru. Specyficznym środkiem halucynogennym jest z kolei peyotl, używany przez plemiona meksykańskie (mam tu na myśli małe grupy
etniczne zamieszkujące teren dzisiejszego Meksyku) oraz niektórych
Indian Ameryki Północnej, gdzie rozpowszechnił się swego czasu quasi-religijny ruch, zwany peyotyzmem.
Peyotl to rodzaj kaktusa, jego nazwa systematyczna nazwa brzmi: Lophophora
wiliamsi, natomiast ayahuasca to wywar z pnączy Banisteriopsis caapi
oraz liści Psychotria virdis. Nie to jest jednak ważne, bowiem roślin,
mających wpływ na zmianę sposobu postrzegania i świadomość jest tysiące. W samym
Meksyku mamy przecież grzyby
Psilocibe mexicana, albo na przykład Datura stramonium, znanym
również w Europie jako bieluń dziędzierzawa. W Afryce znany jest kult ibogi,
czyli kory pewnego krzewu, dotyczy to głównie Gabonu, gdzie zwyczaj
zażywania owego wywaru stał się pewnego rodzaju stabilizatorem wśród plemion
Pigmejów i Bantu, powodując ich
pokojowe współistnienie. Nie o systematyzacji „świętych roślin" chcę jednak
pisać.
Trzeba chyba odróżnić, przynajmniej na razie,
tradycyjne spożywanie środków halucynogennych przez wspólnoty pierwotne
Indian, od eksperymentów licznych współczesnych poszukiwaczy i badaczy
„poszerzania świadomości" — rozkwit ten miał miejsce w latach sześćdziesiątych
ubiegłego wieku. Ta euforyczna moda
jak szybko przyszła, tak szybko upadła, zarzucono nawet badania naukowe w tym
temacie, co miało chyba ścisły związek z delegalizacją wszelkich środków
zmieniających świadomość, które zostały wrzucone do jednego worka z napisem
„narkotyki". Niemniej byli też antropologowie, którym
przynajmniej w jakimś stopniu udało się przeniknąć w głąb systemu
magicznych praktyk i szamanizmu. Przełamali status „intruza"
uczestnicząc we wspólnym
rytuale, nie tracąc jednak z pola widzenia celu, dla którego to robią — celu
badawczego. Co prawda, przykładów takiego wniknięcia jest sporo, wspomnę tu
choćby Michaela Harnera czy
Gerardo Dolmatoffa, a także popularnego Carlosa Castanedę, który nawiasem
mówiąc, okazał się bardziej powieściopisarzem, niż antropologiem (pozbawiony
doktoratu za oszustwo). Dolmatoff spróbował wywaru ayahuaski i jak pisze
doświadczył przedziwnych halucynacji, jednak
zarzuca mu Pinchbeck, że
mimo zręcznej analizy zwyczajów i duchowych wierzeń Indian, nie był w stanie nadać sensu swym własnym wizjom.
Szkoda też, że nie okazał się wiarygodnym sprawozdawcą Carlos Castaneda,
jego książki są niezwykłym opisem całego systemu przekonań (bo trudno to już
nazwać wierzeniami) szamana z plemienia Yaqui — to prawie filozoficzny system opisu świata (przyznaję się do
dawnej fascynacji jego dziełami); niestety, okazał się zręcznym szarlatanem, a to, co opisał — konfabulacją. W tej sytuacji Barbara Myerhoff i jej praca
„Pejotlowe łowy" wydaje się jak najbardziej wiarygodna i na miejscu, dzięki nie
tylko skrupulatnemu, badawczemu podejściu, lecz dzięki temu też,
że nie przejawia w niej jakiegoś fanatyzmu
do narzucenia czytelnikowi „jedynie słusznej prawdy", a jest po prostu
wyważona. Mimo pewnego, nieuniknionego zabarwienia subiektywnością, jest
czytelnik w stanie ocenić, że nie jest to egzaltacja, lecz pewna ocena
wartościująca, z którą nie musi się przecież zgodzić. Jej wspomniana książka
dotyczy Indian Huiczoli, dawnego plemienia łowieckiego, które wskutek migracji
(z nieznanych przyczyn) przybyło do Sierra Madre Zachodniej , aby osiąść i prowadzić życie rolników. Wywodzą się oni prawdopodobnie z dawnych Chichimeków -
archeologicznie zwanej „Starą Kulturą Pustyni", i jak dowodzi w swej
książce, nie do końca nastąpiło u nich przejście z łowiectwa na rolnictwo.
Znamiennym przykładem tego faktu jest kompleks
Jeleń — Kukurydza — Pejotl. Cóż to takiego? Oddajmy głos Ramonowi,
szamanowi Huiczoli: „Teraz powiem ci o kukurydzy i pejotlu, i jeleniu. Nie
mamy w zwyczaju mówić o tym obcym, ale ponieważ jesteś towarzyszką, opowiem ci o nich. Te rzeczy są jednym. Są jednością. Są naszym życiem. Są nami samymi". Analizując ten kompleks i starając się zrozumieć na czym polega jego
jedność, autorka zdaje sobie sprawę, że dotyka wieloaspektowego i bardzo skomplikowanego problemu religii i kultury tego niewielkiego
plemienia. Nie jest moim zamiarem jednak omówienie tych powiązań, ponieważ
tematem pracy jest nie religia Huiczoli, lecz rośliny mocy.
Zachowam się więc jak ogrodnik i przytnę (być może ze szkodą) całą
opowieść do tych fragmentów, które są dla mnie interesujące. Na początek taki
cytat: "Wykorzystanie pejotlu przez Huiczoli wydaje się także nie związane z pejotyzmem Azteków, ograniczonym głównie do klasy kapłanów; nie jest też podobne
do używania pejotlu przez takie grupy Indian meksykańskich, jak Tarahumara i Kora. Ci drudzy są głęboko przerażeni pejotlem, podczas gdy Huiczole spodziewają
się wyłącznie dobroczynnych skutków jego użycia. Inne grupy Indian meksykańskich
nie znają też analogicznych relacji symbolicznych pomiędzy jeleniem, kukurydzą i pejotlem. Co za tym idzie, nie mają rytuału, który odpowiada pejotlowym łowom
Huiczoli. Kora i Tarahumara mogą kupić pejotl na jakim bądź targu albo od
Huiczoli, podczas gdy Huiczole zakazują używania pejotlu zebranego z innego
miejsca niż sakralna kraina, 'gdzie on mieszka'"(Myerhoff,
Pejotlowe łowy).
1 2 Dalej..
« Narkotyki (Publikacja: 29-09-2010 Ostatnia zmiana: 04-03-2012)
Joanna Łabuzek Księgowa, studiuje zaocznie filozofię na Uniwersytecie Gdańskim. | Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 638 |
|