|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
« Społeczeństwo Co gra w duszy polskiej? [1] Autor tekstu: Marcin Punpur
"Naród polski
nie umarł, ciało jego leży w grobie,
a dusza jego zstąpiła z ziemi, to jest z życia publicznego,
do otchłani, to jest do życia domowego ludów cierpiących
niewolę w kraju i za krajem".
A. Mickiewicz
Jestem osobą
niewierzącą. To znaczy nie taką, która, jak można często usłyszeć „w nic nie
wierzy", tylko taką, która stara się nie przyjmować niczego na wiarę. Pana Boga
nie przyjmuję, bo niestety nie miałem okazji go poznać, a ci którzy doznali
takiej łaski, jakoś mnie nie przekonują. Z tych samych powodów nie wierzę w duszę, a tym bardziej w duszę nieśmiertelną, co to niby gdzieś tam w zaświatach ma
wieczne bytowanie. Dlatego też pisanie o duszy narodowej przychodzi mi niełatwo.
Jeśli jednak mieszka się w Polsce trudno pozostać obojętnym na jej wdzięki.
Zawsze
irytowało mnie pytanie: jacy są Niemcy, Rosjanie, Anglicy, czy inne nacje. Tak
jakby naród był jakimś bytem namacalnym, jednolitym, poddającym się
jednoznacznej ocenie, a każdy z jego członków posiadał te same cechy. To
oczywisty absurd. Zawsze, jeśli znajdziemy jakieś cechy wspólne dla danej grupy,
to możemy być pewni, że pojawi się cała plejada wyjątków. Jeśli zatem będę pisał o duszy polskiej, to pamiętając zawsze o tym ograniczeniu. Z pełną świadomością,
że być może istnieją — bez względu na to jak by to złowieszczo nie zabrzmiało -
Polacy bez duszy. Czy jest to stan godny pożałowania zostawmy na razie bez
rozstrzygania.
Jaką melodię
można zatem usłyszeć w duszy polskiej? Spośród innych nacji wyróżnia nas przede
wszystkim indywidualizm. Niestety nie jest to dojrzały indywidualizm na wzór
amerykańskiego, który jest silnie powiązany z cnotami obywatelskimi, lecz mówiąc
słowami prof. Czaplińskiego „patologiczny indywidualizm", bliższy anarchizmowi.
Słowem, Polacy są narodem anarchistów, a ich największą przywarą jest
nieumiejętność grupowej współpracy, począwszy od budowy dróg, a skończywszy na
parlamentarnych wyborach.
Historia
kołem się toczy
Ten anarchizm ma
długą tradycję w historii Polski. Nie jest przesadą twierdzenie, że w zasadzie
cała nasza nowoczesna historia to bunt przeciw zorganizowanej państwowości,
najpierw w formie szlacheckiej (sarmackiej) czego wyrazem była instytucja
liberum veto, a jej skutkiem polityczna niemoc i w końcu rozpad państwa,
następnie tradycja mesjanistyczna i walka z zaborcami, dalej w okresie PRL-u
opozycyjna walka z państwem komunistycznym, a na końcu walka wszystkich ze
wszystkimi w ramach państwa demokratycznego.
I Rzeczpospolita to
tragiczna opowieść o tym jak trudno zbudować wspólnotę i łatwo stracić państwo.
Tradycja zwoływania sejmików i rosnące przywileje szlachty doprowadziły do
totalnego chaosu w kraju, a ostatecznie jego rozpadu. Konstytucja z 1505, choć
zwana nihil novi, okazała się przełomowa, gdyż zabraniała królowi wprowadzanie
nowych przepisów bez zgody szlachty, czyniąc z niej jedynego suwerena. Polski
szlachcic z tamtego okresu to wręcz modelowy anarchista: rozmiłowany w politykierstwie równie mocno jak w wojaczce, kochający wolność (własną) ponad
wszystko, niezdolny do ustępstw i kompromisów na rzecz dobra wspólnego, a jednocześnie przywiązany do tradycji i Pana Boga, z imienia którego stan
szlachecki się wywodzi.
Rozpad państwa
polskiego przekierował polski anarchizm ze spraw wewnętrznych na działalność
dywersyjną wobec zaborców. Szlachcica zastąpił młody buntownik, pojmujący służbę
krajowi w kategoriach walki na śmierć i życie. Był to czas kiedy nie było
państwa, ale kształtował się silny duch narodu. To znaczy państwo było, ale nie
nasze, obce i choć to ono w końcu zniosło pańszczyznę, uwalniając chłopów od
tego podłego stanu zniewolenia, to polski patriota wykluczał ugodę z zaborcą.
Kiedy
wreszcie udało się na krótko odzyskać niepodległość, na horyzoncie pojawił się
nowy wróg — komunizm. Zakrawa na ironię losu, że w kraju gdzie bujnie kwitł
romantyczny indywidualizm, dominująca stała się ideologia, która przynajmniej w teorii miała służyć kolektywowi. Skutek był taki, że realny socjalizm w Polsce
był najmniej realny z całego bloku wschodniego. Istniał oczywiście syndrom
„heglowskiego ukąszenia", ale ograniczał się on wyłącznie do intelektualistów, a poza tym szybko mijał. Prawdziwych komunistów było u nas jak na lekarstwo. Normą
stało się, że partyjni działacze chodzili w dni powszednie na zjazdy, a w
niedziele i święta do kościoła. W komunizm wierzyli jedynie ci, którzy czerpali z niego profity.
Przeciętny obywatel
wierzył w co chciał, o ile oczywiście nie afiszował się zbytnio ze swymi
poglądami. Chodziło o to by przetrwać, wiec należało być za, a nawet przeciw, w zależności od tego kto pytał. Obowiązki zawodowe traktowano jako zło konieczne,
spełnienia szukając w życiu prywatnym i towarzyskim. Powstałe w ten sposób
koneksje wykorzystywano w walce z machiną biurokratyczną.
Brak demokracji
doprowadził do obywatelskiej apatii. O losach państwa decydowała partia, która
sama wybierała swych członków i kompletowała rząd. To stworzyło silne poczucie
podziału na my — zwykli ludzie i oni — decydenci. Tylko ci ostatni mieli realny
wpływ na bieżącą politykę. Stąd też przeciętny obywatel postrzegał państwo w najlepszym wypadku jako byt obcy, a nierzadko jako aparat ucisku i represji.
Solidarności
jednak nie da się w ten sposób podsumować. Były tam bowiem różne prądy i wpływy,
co już samo w sobie stanowi precedens w naszej historii. W jej skład wchodzili
ludzie z trzech środowisk: robotnicy, przedstawiciele Kościoła i liberalna
inteligencja. Większość pragnęła jedynie reform, socjalizmu z ludzką twarzą, a nie końca systemu. Dlatego też kiedy ów system rozpadł się niespodziewanie,
okazało się, że jedynym spoiwem programowym był wspólny wróg — komunizm. Po jego
upadku każdy miał dbać wyłącznie o siebie.
Ta nowa filozofia
przypadła wielu do gustu. W okresie transformacji polski indywidualizm wreszcie
mógł rozwinąć skrzydła. Odtąd, że państwa ma być mniej i że lepsze jest
prywatne od publicznego mówiono bez ogródek. Jeśli ktoś sobie nie radził, była
to jego wina i im szybciej to zrozumiał, tym lepiej dla niego. Ci, którym się
nie udało, stali się homo sovieticus. Ci którzy osiągnęli sukces, byli
dzielnymi przedsiębiorcami. Państwo niezmiennie pozostało siłą wrogą, polityka
ziemią przeklętą.
Nie ufaj nikomu!
Dziś
niewiele się zmieniło. Polityka to w Polsce termin wciąż przerażająco smutny.
Polityk natomiast to już wręcz słowo obraźliwe, kojarzone z cwaniakiem,
karierowiczem i manipulatorem. Wystarczy poczytać niedawne badania (European
Trusted Brands 2009) opinii publicznej w Europie dotyczące zaufania jakim
darzymy rożne zawody. W Polsce na ostatnim miejscu znaleźli się oczywiście
politycy, którym nie ufa aż 88% społeczeństwa. Na pierwszym natomiast strażacy, w czym nie odbiegamy zbytnio od pozostałych Europejczyków. Inaczej ma się sprawa z policjantami, którym ufa jedynie 47% polskiego społeczeństwa, podczas gdy
średnia europejska wynosi 62%. Jeszcze bardziej zaskakujące są wyniki dla
duchownych. Polscy obywatele ufają im tylko w 37%, podczas gdy średnia dla
innych europejskich narodów wynosi 52%. Jak to możliwe w kraju, który słynnie ze
swej religijności?
Od okresu
transformacji Kościół rósł w siłę jako były wróg komunizmu i jednocześnie jego ofiara.
Wówczas widziano w nim siłę opozycyjną wobec zorganizowanej władzy, co u każdego
Polaka-anarchisty musiało budzić sympatię. W III Rzeczpospolitej Kościół, pomimo
konstytucyjnego rozdziału, zrasta się jednak z państwem w wielu obszarach, a kler jest warstwą silną i uprzywilejowaną. Reakcja musiała być więc tylko jedna:
spadek zaufania. Podobnie ma się rzecz z policją i innymi funkcjonariuszami władzy. Relatywnie wysoką pozycję dziennikarzy — ufa im 41% Polaków (21%
średnia europejska) — można wyjaśnić poprzez krytyczny stosunek do polityki.
Niski poziom
zaufania wobec polityków współgra z niskim poziomem zaufania do innych osób.
Polska jest krajem, gdzie ludzie w dużej mierze
uważają, że ufać można wyłącznie sobie. Przed 1989 przekonanie o tym, że
większości ludzi można ufać podzielało 35% Polaków. W okresie transformacji ten i tak dość niski wynik spadł o połowę. W 2005 wyniósł 20%, a w roku bieżącym
28%, o czym można przeczytać w tekście autorstwa Joanny Podgórskiej pod tytułem
„Pęknięty autoportret" (Polityka 28 listopada 2009). Niewielki wzrost jaki
zanotowaliśmy w ostatnich latach jest wciąż jednak za mały, by zmienić oblicze
Polski jako kraju o najniższym wskaźniku wzajemnego zaufania w Unii.
Taka postawa rzutuje oczywiście na stosunki
międzyludzkie. O swoich potrafimy zadbać. Do innych odnosimy się jednak już z rezerwą i ostrożnością, podejrzewając najgorsze. W efekcie działania, które
wymagają zbiorowej współpracy, zamieniają się w drogę krzyżową, a Polska
realizuje męczeńską wizję Chrystusa narodów, cierpiąc za siebie i za innych.
Wedle
Diagnozy Społecznej z 2007 "ponad połowa Polaków
nisko ceni sobie dobro wspólne, mało obchodzi ich udział w jego budowaniu (na
przykład poprzez płacenie podatków, ceł) i nadużywanie społecznej puli
(nieopłacanie czynszu, jazda 'na gapę')". Alergię na słowo państwo widać
najlepiej przy okazji wyborów, gdzie frekwencja sięga 40-50% , co jest
jednym z najniższych wyników w Unii.
Z ziemi włoskiej do polskiej
Wszystkie powyższe problemy mają swoje
źródło w słabym kapitale społecznym. Kapitał społeczny, najogólniej rzecz
biorąc, to zdolność do kooperacji i budowania więzi społecznych. Korzyści
związane z kapitałem społecznym trudno przecenić. Prof. Czapliński w wywiadzie z J. Żakowskim z 9 kwietnia 2009 roku mówi o tych zaletach następująco: „Po
pierwsze, lepszy jest obieg informacji — ludzie, którzy sobie ufają, chętniej
wymieniają się informacjami. Po drugie, gdy sobie ufamy, możemy zawrzeć umowę od
ręki. Gdy sobie nie ufamy, każda umowa wymaga licznych obwarowań, zastrzeżeń,
konsultacji prawniczych. Po trzecie, więź z innymi sprawia, że jesteśmy gotowi
inwestować w nasze wspólne dobro. Gdy z innymi łączą nas tylko procedury, każdy
myśli wyłącznie o sobie. Gdy nikt nikomu nie ufa, wszyscy czują się okradani
albo wykorzystywani. Ludzie wolą sami mieć mniej, niż ryzykować, że ktoś
skorzysta ich kosztem".
Pojęcie kapitału społecznego
spopularyzował stosunkowo niedawno amerykański uczony Robert Putnam. Wyróżnił on
dwa rodzaje kapitału społecznego. Pierwszy to tzw. kapitał wiążący, który
opiera się na nieformalnych więziach z bliskimi, rodziną i przyjaciółmi. Drugi to kapitał pomostowy, przyjmujący
bardziej formalną postać i dotyczący relacji pomiędzy różnymi grupami, których
członkowie nie znają się i są sobie obcy.
1 2 Dalej..
« Społeczeństwo (Publikacja: 05-12-2009 )
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 6989 |
|