|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
« Felietony i eseje Jak to science-fiction igrało z Bogiem [2] Autor tekstu: Łukasz Kubasiewicz
Strugaccy zdają się mówić, iż człowiek, jeśli nie ulegnie
jakiejś drastycznej rewolucji psychicznej, nie ma moralnego prawa odgrywać wśród
niżej rozwiniętych cywilizacji roli boga. Bez ingerencji, która z punktu
widzenia naszej moralności wydaje się być w takim przypadku ostatecznością, nie
będziemy potrafili uczynić obcych lepszymi, bo kimże zresztą jesteśmy, abyśmy
mogli decydować wedle własnych standardów, co jest dobre a co złe.
Jest to
zagadnienie dość mocno korespondujące z problemami poruszanymi przez
antropologię kulturową, wszakże sama decyzja o przedsięwzięciu delikatnych
nacisków na kształtującą się cywilizację, moralnie, nawet w założeniach była nie
do przyjęcia. Ludzkość podjęła ją, gdyż uwierzyła w swoje boskie prawo do
osądzania innych wedle własnych doświadczeń. Być może dużo trafniejszym wyborem,
niosącym za sobą znacznie mniejsze szkody było by zastąpienie bogów-historyków,
bogami-antropologami?
Nie wydaje się, iż takie rozwiązanie eliminowałoby
wszelkie problemy, wszak sedno tkwi w ludzkiej naturze, to ona wydaje się
największym wrogiem nas samych w osiągnięciu stanu nadczłowieka (Nietzsche’ańska
definicja tego słowa, bez zbędnej nadinterpretacji co do prawdziwej moralności,
niech posłuży tu jedynie jako formułka). Nadczłowiek — nadantropolog, istota
będąca już nie tyle efektem właściwego wychowania co ścisłego projektu, poprzez
złączenie naszej moralności (którą Nietzsche nazwałby moralnością niewolników) z psychiką pozbawioną skaz nie do końca odrzuconej zwierzęcości, mogłaby stać się
rozwiązaniem problemu postawionego przez rosyjskich twórców. Mogłaby, aczkolwiek
trudno jest określić czy sama w sobie nie przeczyła by istocie naszej
moralności. Kolejne dywagacje rozwiewają się w chłodnych podmuchach wątpliwości.
Kosmiczne podróże z Herodotem
Tym razem moje spekulacje uczepią się niczym pasożyt nazwiska Dan Simmons, oraz jego czteroczęściowej serii na którą składają się:
Hyperion,
Upadek Hyperiona, Endymion oraz Triumf Endymiona — każda o dość poważnej
posturze, jeśli można w ogóle użyć takiego zwrotu w stosunku do przetworzonego
pnia drzewa. Moje uczucia co do samego Simmons'a są dość niestałe. Z jednej
strony, autor potrafi się zdecydowanie zbyt często uciekać do naiwnie brzmiących
formułek ilustrujących rozkwitające zjawisko miłości między dwojgiem ludzi, od
których wzbiera w człowieku nieproszone zażenowanie, z drugiej jednak jego
zdolność do bezbolesnego przemieszczania się między odmianami prozy, talent do
tworzenia ogromnych, kompleksowych wizji żywego wszechświata oraz nierzadka
oryginalność idei potrafią przykryć wszelkie wady opowiadanych historii.
Koncepcje istot boskich są w omawianym cyklu jedną z najważniejszych, ciągnących
się poprzez całą opowieść kwestii, ocierających się zresztą od czasu do czasu o sferę niemalże duchową. Właśnie ową sferę chciałbym tu pominąć i zająć się
czymś, w moim mniemaniu, znacznie ciekawiej opisanym i być może przez to
oryginalniejszym i zastanawiającym, a mianowicie bóstwem przejawiającym się w stworzonej przez człowieka sztucznej inteligencji.
Nie bez powodu kilkanaście
wierszy powyżej użyłem słowa pasożyt, gdyż koncepcja maszyny-boga stworzona
przez amerykańskiego pisarza opiera się na pospolitym w założeniach
pasożytowaniu. Bóstwo te bierze swój początek z prostego programu, który
rozkładając dostarczane mu bajty-informacje tworzy kolejne informacje budujące
jego ciało, jednakże o zwiększonej objętości. Właśnie owa początkowa postać
praprzodka SI, kluczowa jest w zrozumieniu koncepcji boga-maszyny Simmonsa.
Podążając za opowieścią, obserwujemy dalszy rozwój programu, poprzez formę
niewolnika ludzi w ich eksperymentach, formę która poprzez ukryty udział w zniszczeniu Ziemi pozwala na jej rozkwit w galaktyce, aż po formę pozornie
żyjącą z ludzkością w perfekcyjnej symbiozie.
Sedno teorii boga-maszyny leży
jednak, jak już wspomniałem, w pasożytnictwie, które ostatecznie okazuje się
zresztą jego zgubą. Nosicielem pasożyta jest nie kto inny jak człowiek, a raczej
jego mózg. Sztuczne inteligencje pozwalając rozprzestrzenić się ludzkości w kosmosie, mają na celu zwiększenie liczebności swoich nosicieli. Ofiarując
ludziom środek transportu pozwalający na natychmiastowy przeskok z jednego
miejsca w drugie, zapewniają sobie nieograniczony dostęp do mocy obliczeniowej
umysłów z niego korzystających.
Kiedy ludzkość zaś uwalnia się pozornie z niewoli maszyn, one ofiarują jej krzyżokształt — symbiot pozwalający na
reprodukcję ciała wraz z osobowością zmarłej osoby, będący jednak ostatecznym
narzędziem pełnej kontroli ludzi, którzy poprzez jego przyjęcie, przestawali być
realnym zagrożeniem dla SI.
Jakież spostrzeżenia niesie
ze sobą ukazanie boskiej istoty jako pasożytniczego, sztucznego intelektu?
Odpowiedź wydaje się wręcz nachalna i tym razem niestety nie zdołam uciec już
od kwestii wiary, bowiem bóg-maszyna koresponduje z wszelkimi nam znanymi
koncepcjami boga, jako obiektu, któremu składa się cześć, którego się czci.
Czy
popełnię karygodną omyłkę, jeśli stwierdzę, iż bóg w takiej formie, nie może
istnieć bez wiary w niego, ergo staje się pasożytem, gdyż energię swoją czerpie
nie z natury, lecz z żywych organizmów w pospolity sposób funkcjonujących.
Poruszając poprzednią koncepcję boga, stwierdziłem, iż Bóg chrześcijański nie
zgładził wszelkich ludzi, gdyż mógł chcieć im dać kolejną szansę, jeszcze raz
ustawić kolej rzeczy po swojemu.
Jeśli jednak wstawimy w tę strukturę koncepcję
boga-pasożyta, czy zachowanie gatunku nie nabiera zgoła innej wymowy, a słowa
„Bądźcie płodni i rozmnażajcie się" wręcz ironicznego posmaku? Jeśli każda forma
boska wymagająca od nas wiary, mogłaby być jedną i tą samą istotą, bądź wieloma
istnieniami, w obu przypadkach jednak uzależniającą swoje istnienie lub, mówiąc
łagodniej, potęgę i wpływy od tej naszej wiary, moglibyśmy śmiało uznać owe
formy za formy pasożytnicze, pewnego rodzaju maszyny nie potrafiące funkcjonować
bez pobierania energii od organizmów, które oparły swoje funkcjonowanie o środki
pozwalające na daleko bardziej rozwiniętą niezależność.
To właśnie brak
niezależności był problemem, który pchnął boga-SI wymyślonego przez Simmonsa do
próby podporządkowania sobie organizmu ludzkiego, bez konieczności zezwalania mu
na jakąkolwiek swobodę w działaniach. Simmons zdaje się ostrzegać, iż doznania
jakich doświadczamy zawierzając swoje życie bogom z naszych wierzeń, nie ważne
czy prawdziwe czy też nie, mogą być jedynie bodźcem, taką swoistą dawką
skumulowanej energii, za pomocą której karmimy jakąś wynaturzoną formę istnienia
krążącą we wszechświecie w poszukiwaniu źródeł ofiar. Czy jest w tym jakiś
większy sens, czy też nie do końca, jedna myśl jest dość jasna — pozwalając
uzależnić się komuś od siebie, odwracając się później od niego, narażamy się na
cios ostrym narzędziem w plecy.
Twój koszmar twoim najlepszym przyjacielem
Grzechem wielu autorów jest
skłonność do miejscowienia ludzkości w centrum wszechświata, nadawaniu jej
jakiegoś mniej lub bardziej jasnego zadania, podkreślając jej istnienie jako
bytu nadającego pęd w odkrywaniu i ukazywaniu niezwykłości nieznanym, niezwykłym
rejonom kosmosu. Moim jednak zdaniem, nasz gatunek nie jest niczym szczególnym w tym
niewyobrażalnie ogromnym wszechświecie. Sądzę, iż znacznie bliżej nam do
zbiorowiska drobinek piasku na poruszanej gwałtownymi wiatrami pustyni, niż do
duchowego przywództwa we wszechświecie.
Stephen King napisał kiedyś, iż
„Świat to potwór zębaty, gotów gryźć, gdy tylko zechce" [ 2 ], i bardzo prawdopodobnym jest, że ludzkość znajduje się raczej u dołu pewnego,
jeszcze nie do końca pojętego łańcucha pokarmowego, choć w sensie raczej nie
związanym z kulinariami.
Być może właśnie ze względu na ten mój pogląd, tak mocno
trafiła do mnie koncepcja boga, stworzona przez naszego największego rodzimego
twórcę science-fiction — Stanisława Lema. Nie przypominam sobie drugiej takiej
powieści jak Solaris w dorobku Lema, w której autor zapuszczałby się tak
namiętnie w rejony filozofii, zresztą nie zetknąłem się zbyt wieloma dziełami
polskich fantastów tak dalece eksplorujących tę dziedzinę.
Solaris jest dziełem
wyjątkowym w każdym calu, w zasadzie jedyną powieścią, którą potrafię czytać raz
za razem bez poczucia znużenia. Solaris jest zarazem nazwą planety pokrytą
najwyraźniej inteligentnym, galaretowatym oceanem, z którym rozentuzjazmowana
początkowo ludzkość stara się nawiązać kontakt. Jednakże wszelkie, początkowo
dość czytelne reakcje oceanu na bodźce, kończą się swoistym znudzeniem i zaniedbaniem z jego strony.
Stanisław Lem wkłada w usta swoich bohaterów multum
teorii odnośnie Solaris, tak jakby jego nadrzędnym celem było zachęcenie
czytelnika do własnych dywagacji i wycieczek w sferę oryginalnych przypuszczeń,
lecz najciekawszą wydaje się ta jedna, wysunięta pod koniec opowieści,
mianowicie teoria Solaris jako upośledzonego, zatrzymanego w rozwoju boga.
Solaris, jeśli podniesiemy ją do rangi istoty boskiej, jest bóstwem niezwykłym, z początku zupełnie nie zwracającym uwagi na mało znaczących w jego skali ludzi,
dla których procesy zachodzące na jego powierzchni wydają się tak bardzo
niezwykłe, choć najprawdopodobniej są dość prostymi, nic nieznaczącymi
przejawami pracy okrywającego glob oceanicznego organizmu.
Również twory F -
postacie wyjęte wprost z najciemniejszych zaułków umysłów ostatnich badaczy
Solaris, istoty ludzkie o ciałach tak niesamowicie doskonałych w swej
strukturze, iż ledwo mieszczących się w założeniach ziemskiej nauki, mimo
entuzjastycznych opinii o wyczekiwanym kontakcie, okazują się chwilowym
muśnięciem zaciekawienia potężnego umysłu, i tak jak poprzednio, kończą
zaniechaniem ze strony oceanu, mimo dramatycznych prób ludzi w podtrzymaniu
kontaktu (kontaktem będącym tylko w przypuszczeniach ziemian).
Koncepcja
upośledzonego boga, poprzez nabycie cech zaawansowanej kreacji, nie gorszej od
tej właściwej bogom większości z naszych religii, ma w sobie coś niezmiernie
interesującego. Pokazuje nam istotę organiczną, która być może podążała ścieżką
prowadzącą do osiągnięcia statutu Boga-Absolutu, bądź przynajmniej Boga o potędze przejawiającej się w najwyższych bóstwach ziemskich religii, lecz z jakiegoś powodu powstrzymanego od osiągnięcia postaci „skazującej" go na
konieczność przejmowania się losami istot takich jak my.
1 2 3 Dalej..
Przypisy: [ 2 ] Stephen King, Pokochała Toma Gordona,
Prószyński i S-ka, Warszawa 1999. « Felietony i eseje (Publikacja: 15-03-2010 )
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 7201 |
|