|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
« Felietony i eseje Jaka demokracja? [1] Autor tekstu: Jerzy Neuhoff
Demokracji
mieliśmy już bez liku. W pewnym momencie, od nadmiaru przymiotników zaczęły
niektórych boleć głowy, więc zażądali, aby przestać gadać o jakichś tam
demokracjach — demokracja ma być jedna, bezprzymiotnikowa, ale za to
prawdziwa.
Wszystkie,
rzeczywiste i urojone, wady i zalety różnych demokracji, bo jednak co poniektóre
różnią się od siebie, szczegółowo wyliczono już w rozlicznych księgach i wypowiedziano w niezliczonych przemówieniach. Politycy, politolodzy i żurnaliści
od lat nie ustają w wymyślaniu najróżniejszych metafor i analogii, które
zazwyczaj nader celnie obnażają słabości każdej demokracji, poza ich własną,
bez względu na ich przymioty i przymiotniki. Wszystko to można sobie poczytać
na stronach internetowych.
Mimo
tych złośliwości i przygan, nikt nie kwestionuje sensu wyborów, chociaż
cuda nad urną nie są znowu tak wyjątkowym zjawiskiem, bo, jak wiadomo, wynik
głosowania zależy od tego, kto liczy głosy. Nic lepszego od wyborów i głosowań,
jak dotąd, nie wymyślono, czym innym jednak jest sposób rozdziału mandatów,
tu nie ma metody doskonałej, są tylko mniej lub bardziej zawiłe, mniej czy
bardziej pracochłonne. Nie tak przecież dawno, mimo elektroniki, liczenie głosów w kraju nieźle technicznie rozwiniętym, trwało dwa miesiące, a zadaniem liczących
było rozszyfrowanie tego, co głosujący faktycznie zrobił na karcie
wyborczej, a nie jego intencji.
Głosowanie
stosują także niedemokratyczne instytucje i nawet czasem stosują się do
uzyskanych wyników. Stosuje się tę metodę nawet tam, gdzie ludzka wola nie
ma nic do powiedzenia, bo nad wszystkim panują moce nadprzyrodzone. Wynikałoby z tego, że duch tchnie kędy chce, ale niekiedy jakby nie mógł się zdecydować i wtedy woli zdać się na ludzki wybór. Widocznie siły nadprzyrodzone uznają,
że po prostu i dla nich jest to najlepsze rozwiązanie, bo nikt takiego
postawienia sprawy dotąd nie oprotestował.
W
jednej tylko instytucji demokracji nie ma i nigdy nie będzie, a jest nią
nauka. Twierdzenie Pitagorasa, zasady dynamiki czy teorię względności przyjęto
nie dlatego, że tak uznała większość, tylko dlatego, że nie dały się
skutecznie zakwestionować mimo, że kwestionowanie na tysiączne sposoby trwa i raz po raz przynosi rezultaty. Niedemokratyczność nauki wyjaśnia także ten
banalny fakt, dlaczego ustrój oparty na naukowych podstawach specjalnie
demokracji nie hołdował, choć czuł się w obowiązku używać jej określeń,
sloganerii, jak powiedziałby prof. Z. Brzeziński.
Niestosowalność
demokracji w nauce i kierowanym przez nią idealnym państwie przewidział już
Platon, dlatego instytucje nieomylne przyjęły jego nauki, zaś te, które
przyjęły jego nauki, szybko uznały się za nieomylne.
Znudzeni
naszą demokracją ludową, a zwłaszcza nieco zniecierpliwieni ciągłym
demokratyzowaniem państwa, wprowadziliśmy do użytku własny model demokracji
parlamentarnej wraz z całym przynależnym ceremoniałem i barwnymi kampaniami
wyborczymi. Jak jest z demokracjami wewnątrzpartyjnymi nie bardzo się orientuję,
ale z tego, co dociera, jest jak wszędzie i jak zawsze.
I
po raz kolejny okazało się, że praktyczne rezultaty demokracji nieco odbiegają
od tego cośmy sobie obiecywali i czego nie obiecywali. Że może być różnie,
zapowiadało się od samego początku, wystarczyło przyjrzeć się jak np.
zwolennicy prywatyzacji ochoczo obejmują dobre, państwowe posady, zamiast dać
osobisty przykład, jak się robi pieniądze w kapitalizmie. I dziś posada w państwowym
urzędzie jest najlepszą z możliwych, to tej grupy dotyczą wszystkie uchwały
sejmowe na temat wysokości płac i ich rewaloryzacji.
Co
konkretnie malkontenci mają na myśli, trudno dociec, bo właściwie nic im się
nie podoba. Na początku nie podobało się, że Balcerowicz zaczął różnicować
dochody, potem to, że na wypadek nieszczęścia trzeba się ubezpieczać, że
wykształcenie niczego nie gwarantuje, że o zdrowie trzeba dbać samemu, że
nie wybrano tego kandydata, o którego nam chodzi itd., itd. Teraz, np., nie
podoba się, że, korzystając z demokracji, nie wszyscy idą do urn, a ci co już
się na to decydują, głosują głównie przeciw, a obie te postawy czynią
demokrację jakąś nie taką. Z tego faktu wyciąga się wniosek, że 'społeczeństwo
polskie nie ma żadnego wpływu na życie publiczne i to, co się dzieje w polityce'. Dokonuje się cudów słownej i logicznej ekwilibrystyki, byle
tylko wykazać, że ci co wygrali, w rzeczywistości przegrali i nie powinni być u władzy, no bo wybory nic większego nie wnoszą, a partię rządzącą wybrała
mniejszość.
Nie
mam zamiaru obalać tych twierdzeń, ponieważ uważam, że niezadowoleni w gruncie rzeczy mają pretensję o to, że już nie ma 'onych', winnych
wszystkiemu i za wszystko odpowiedzialnych, tylko zostaliśmy sami, czyli
'my', z wszystkimi naszymi nieumiejętnościami i pretensjami. Dlatego takie
silne są tęsknoty za dyktaturą, choćby i proletariatu, bo wtedy zawsze
wiadomo, kto jest winien, w demokracji zaś nie ma niewinnych.
Co poniektórzy pokpiwają sobie, że w demokracji głos
menela jest równy głosowi profesora, ale tej kwestii akurat, nie podnoszą
profesorowie. Inni, bardziej elokwentni, raz po raz przypominają czyjąś myśl,
że nawet kucharka powinna umieć rządzić państwem. Kpina ma dowieść, że
rządzenie państwem jest tak zawiłą sprawą, iż należy ją zostawić tylko
wybranym. Tak było przez całe tysiąclecia, stąd rodzą się pomysły i praktyka, również w Europie, przekazywania władzy z ojca na syna, z syna na
wnuka, ewentualnie na szwagra, i nie trzeba patrzeć na Grecję, bo i na naszym
podwórku łatwo znaleźć stosowne przykłady całych rodzin niezwykle
utalentowanych w kwestii sprawowania władzy, wręcz do niej powołanych.
Kpiarze nie biorą pod uwagę jednak takiej możliwości, że być może ten ktoś
chciał, aby każdemu członkowi społeczeństwa zapewnić taki poziom, żeby
nadawał się do każdej nieomal funkcji albo przynajmniej ją rozumiał. A może
chodziło o to, żeby reguły działania państwa były tak proste i jasne, że
zrozumieją je ludzie prości?
Pretensje do kucharek są, moim zdaniem, mocno nie na
miejscu, a mają je najczęściej panowie, którzy, jak mi się zdaje, w innych
nieco warunkach byliby co najwyżej chłopcami podkuchennymi. Ci sami potem zgłaszają
pretensję, że gdzieś tam kogoś przygotowywano do objęcia władzy przez
kilka lat, a nauka nie obejmowała wyłącznie dobrych manier i zasad pierwszeństwa
podczas przyjęć dyplomatycznych. To, ich zdaniem, jest niedopuszczalne,
podejrzane, godne potępienia, pachnie zawodowstwem, w ich oczach godne pochwały
jest tylko pełne amatorstwo, a dokładniej rzecz ujmując, — amatorszczyzna.
A że kucharki potrafią, w razie potrzeby, twardo sprawować
władzę, świadczy chociażby przykład francuskich trykociarek, które w czasach Rewolucji
stanowiły wierną publiczność podczas obrad Konwentu i Trybunału
Rewolucyjnego. Prawa głosu nasze madam nie miały, jednak nie tylko plotkowały w czasie szydełkowania, bo ich postawę brali pod uwagę sędziowie i nie bez
racji monarchiści nazywali je „furiami gilotyny".
Pewna
pani żądała, aby dziewczęta wychowywać tak, by nadawały się i na kucharkę i na księżnę, a to nie tak znowu daleko odbiega od wizji kucharki sprawującej
władzę. Literalnie rzecz biorąc, to królowa angielska nie
ma żadnego wykształcenia, a i w naszej historii można wskazać osoby
niewykształcone, które jednak coś dokonały, i to nie byle co.
Byli w naszych sejmach i na ministerialnych fotelach ludzie po zawodówkach, byli i profesorowie. Czy ktoś wykazał przewagę jednych nad drugimi? Nie od dziś
przecież wiadomo, że żadne studia nie zastąpią dobrej szkoły podstawowej,
więc nie przeceniam jednych ani nie niedoceniam drugich.
Kiedy A. Lepper uzyskał funkcję wicemarszałka Sejmu,
pewien wygadany pan z trybuny sejmowej ogłosił koniec demokracji, kiedy z tym
samym człowiekiem zasiadał w ławach rządowych już naszemu demokracie nie
przeszkadzały jego maniery, słownictwo i poglądy. Z tej samej trybuny słyszeliśmy
też słowa o upadku cywilizacji białego człowieka, (co to za cywilizacja, która
boi się innego koloru skóry?) Niektórzy z tej grozy dotąd się nie otrząsnęli.
Ale to nie akurat A. Lepper zrobił cokolwiek, aby demokrację obalić lub choćby
ośmieszyć, lecz jego krytycy, werbalni obrońcy demokracji.
Nieodłączną
cechą demokracji jest wolność słowa, chociaż niektórym wydaje się, że
powinna czerpać głównie z pomysłu prezesa klubu „Tęcza", czyli jego
szafy. Świadomość odpowiedzialności za słowo nie jest bez znaczenia,
zainteresowanym pozwala unikać rozmów na jakieś zbędne tematy i skłania do
zajmowania się zasadniczymi, poważnymi sprawami, w tym podnoszeniem swojej świadomości
politycznej. Nie należy jednak i z tym przesadzać, bo jak takie zastanawianie
się trwa zbyt długo, to do głosu w końcu dorywają się panowie tacy jak
Mauzer czy Kałasznikow, a ci znani są z gadatliwości, i jeśli już się
rozgadają, to trudno ich uciszyć.
Lekarstwem ma być tzw. demokracja uczestnicząca, bez
przymiotników jednak obejść się nie da, o której głośno już od co
najmniej trzydziestu lat. Wady i zalety tej demokracji
zna każdy, komu przyszło pracować z tzw. kolektywami pracowniczymi, bo nie
jest ona tak nowym i oryginalnym wynalazkiem, jak się może nieco młodszym
wydawać. Ja tę możliwość miałem i wiem, jak trudno ją realizować, choć i zalety też uznaję. Jeżeli taki kolektyw, wszystko jedno jak nazwiemy grono
demokratów, składa się z osób normalnych, consensus z reguły daje się
wypracować, wystarczy jednak jeden egoista lub bezkompromisowy bojownik o sprawę,
by wszyscy zatęsknili za jasnym regulaminem lub całą odpowiedzialność
zrzucili na kierownictwo, którego obowiązkiem jest wiedzieć lepiej. Co zrobić
np. z członkiem wspólnoty mieszkaniowej, mieszkającym na parterze, który
kwestię naprawy dachu uważa za zupełnie mu obojętną, i gotów jest poruszyć w tej sprawie niebo i ziemię?
Wtedy okazuje się, że logika logiką, prawo prawem, a życie życiem, i nie
zawsze im ze sobą po drodze.
Tam
gdzie chodzi o jakiś drobny konflikt, nieporozumienie, nawet czyjąś krzywdę,
ten sposób zdaje egzamin, nawet chyba lepiej odmierza sprawiedliwość, niż
niejeden niezawisły sąd. Również 'resocjalizacja', jeżeli coś takiego
jest potrzebne, następuje chyba szybciej, bo taki 'podsądny' nie zostaje
wykluczony ze swej niewielkiej społeczności, mimo, że zrobił coś na jej
szkodę. Problem jednak w tym, że dziś nie ma kolektywów pracowniczych,
przynajmniej w znanym mi wydaniu, więc moja opinia chyba nie ma wiele wspólnego z rzeczywistością, i wszystko powinno być pisane w czasie przeszłym.
Demokracja
uczestnicząca dopuszcza, tak mi się wydaje, pewną dowolność w stosowaniu ogólnie
przyjętych zasad lub ich interpretacji, jednak nie można różnicować praw w zależności od widzimisię poszczególnych grup, więc powstaje pytanie o to,
jak daleko taka swoboda może sięgać. Wszystkich skutków takiego
'rozmieniania na drobne' przewidzieć się nie da, co nie znaczy, że nie
należy próbować. Byłbym za, gorzej, w życiu codziennym w czymś takim
uczestniczę, ale zalecałbym ostrożność w powiększaniu skali, bo jest to
demokracja w praktycznym stosowaniu dość uciążliwa, wymaga elastyczności w podejściu i plastyczności w interpretacji. Społeczeństwo tak szybko się
teraz zmienia, że nim socjolodzy i pozostali zdążą uchwycić jakieś
charakterystyczne cechy jednego pokolenia, już narodziło się nowe, którego
poprzednie niewiele obchodzi. Nie dość, że pokolenia zmieniają się same, to
jeszcze przymuszają do zmiany, te, które wloką się za nimi i opierają się
przy schodzeniu ze sceny.
1 2 Dalej..
« Felietony i eseje (Publikacja: 26-10-2011 )
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 7485 |
|