|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
Nauka » Biologia » Antropologia
Kwestia smaku Autor tekstu: David Livingstone Smith
Tłumaczenie: Anna E. Eichler
Zło nie jest
efektowne.
Jest czysto ludzkie, dzieli z nami łoża i żywi się przy naszym stole
W.H. Auden, Herman
Melville
W poniedziałek 20 września 2004 roku islamscy bojownicy
wykonali w Iraku egzekucję na Eugenie Armstrongu, amerykańskim przedsiębiorcy
budowlanym. Cały świat mógł obejrzeć czterech trzymających pistolety maszynowe
zamaskowanych i ubranych na czarno mężczyzn, przed którymi klęczał skrępowany
jeniec z zawiązanymi oczami. „Bojownicy dżihadu pojmali w Bagdadzie trzech
niewiernych, wrogów Allaha — oświadczył przed kamerą przywódca terrorystów. — W imię Najwyższego zapłacą oni gardłem. Niech to będzie nauczką dla innych".
Długie ostrze z łatwością zagłębiło się w szyi Amerykanina. Słychać było krzyk,
po chwili pociekła krew. Ciałem mężczyzny wstrząsnął dreszcz, moment później
zwiotczało. Odciętą głowę wykonawca egzekucji położył na zwłokach. Przerażająca
scena? Stacje telewizyjne, które emitowały przesłany przez islamistów film,
zwykle przerywały, nim zaczęła się lać krew. Pewnie słusznie, bo widok istotnie
był przerażający, ale z drugiej strony może jednak lepiej by było, gdyby
ludzie mogli zobaczyć wszystko. Egzekucja Armstronga była aktem wojny, a wojna
jest okrutna, większość z nas natomiast, gdy tylko może, stara się nie myśleć o okropieństwach A co myślimy o wojnie? Cóż — wielu ludziom wojna wciąż
kojarzy się z wizją „prawdziwych" mężczyzn (zwykle to muskularni faceci o kwadratowych szczękach) toczących bój z siłami zła. Ten komiksowy obraz nie ma
jednak nic wspólnego z rzeczywistością. Prawdziwej wojny nikt nie chciałby
widzieć na własne oczy, a żywimy się iluzją, tą bowiem nieustannie karmią nas
media, najwyraźniej usiłując chronić nasze zmysły (i wrażliwość) przed zbyt
brutalnym kontaktem z rzeczywistością. Z tych właśnie względów Associated Press
odrzuciła kiedyś zdjęcie żołnierza ze smakiem pałaszującego wątrobę jednego z Czerwonych Khmerów, którego dopiero co wypatroszył, i drugie, na którym inny
żołnierz trzyma za włosy odciętą głowę i zanurza ją w garnku z gotującą się wodą
(oba z apogeum ludobójstwa w Kambodży). Z identycznych powodów, jak można
podejrzewać, amerykańskie gazety nie chciały publikować niektórych zdjęć
brytyjskiego fotoreportera Kennetha Jarecke’a z ostatniej fazy I wojny w Zatoce — na przykład tego, które przedstawiało zwęgloną głowę irackiego żołnierza,
jednego z tych, którzy spłonęli żywcem, broniąc wzgórza Mutla przed siłami
koalicji
Inny brytyjski dziennikarz Martin Bell bardzo szybko po
tym, gdy został korespondentem wojennym w Bośni, zorientował się, że oczekuje
się od niego, by rezygnował z opisu realnych zdarzeń na rzecz „dobrego smaku".
Obraz wojny prezentowany telewizyjnej publiczności ma niemal tyle wspólnego z rzeczywistością, jak zauważył Bell, „co hollywoodzkie produkcje". Później dodał
jeszcze, że „my nie tylko «ugrzeczniamy» wojnę. My ją upiększamy! [...] A wojna
jest prawdziwa i jest przerażająca. Wojna to kwintesencja złego smaku".
Taka „kosmetyka" wojny nie jest niczym nowym. Już XVIII- i XIX-wieczni malarze pozbawiali wojnę całej jej grozy, a na obrazach z tych
stuleci, jeśli w ogóle widzimy rannych żołnierzy, są to postacie „o heroicznym
wyrazie twarzy", co najwyżej ze „starannie zabandażowanymi ranami głowy". Obraz
wojny w literaturze popularnej podlega podobnym zniekształceniom, a doskonałej
ilustracji dostarczają tu utwory Rudyarda Kiplinga. Kipling sam nigdy nie był na
wojnie, ale gloryfikował ją nieustannie
W dużym stopniu
to jego romantyczne wizje sprawiły, że tysiące młodych Brytyjczyków z entuzjazmem ruszyło na fronty I wojny światowej, gdzie tak wielu z nich znalazło
śmierć w okopach. Kiedy w XIX wieku pojawiła się fotografia, relacje wojenne
nabrały nieco więcej realizmu, ale już pierwsi fotografowie z czasów wojny
secesyjnej, wojny amerykańsko-hiszpańskiej czy z I wojny światowej nie byli w stanie wyzbyć się skłonności do manipulowania obrazami stosownie do własnych
wyobrażeń, na przykład przed sfotografowaniem ciał układali je w odpowiednich
pozach, a ukazywane przez nich „prawdziwe" sceny bitewne w rzeczywistości odarte
były z całego autentyzmu.
Wynalazek taśmy filmowej otworzył nowe perspektywy przed
fałszowaniem bitewnej rzeczywistości. Jest to tym łatwiejsze, że większość
twórców filmowych stara się trzymać jak najdalej od koszmaru wojny, a większość
widzów też nie dysponuje bezpośrednim doświadczeniem, które pomogłoby im
zweryfikować hollywoodzkie produkcje. To wszystko sprawia, że dominujący w masowej wyobraźni obraz wojny jest kompletnie wypaczony, jako że prawdziwe pole
bitwy ma bardzo niewiele wspólnego z wizją ekranową. "W kinie — pisze brytyjski
generał sir John Hackett — mamy do czynienia z pewną szczególną konwencją.
W prawdziwej bitwie ciała ofiar
eksplozji [...] są zwykle koszmarnie rozczłonkowane. Tymczasem na filmie wygląda
to zwykle tak, że najpierw słychać wielki wybuch, a potem nienaruszone ciała z wdziękiem unoszą się w powietrze. Jeśli ktoś zostaje postrzelony [...] natychmiast
pada, niczym w dziecięcej zabawie, a potem tak już leży bez ruchu. Natomiast w realnej bitwie ranni tak się nie zachowują. Mało kto ma tyle szczęścia, by
zginąć od pierwszego strzału".
Życie naśladuje sztukę, a gloryfikujący obraz wojny we
współczesnym kinie wielokrotnie wpływał na wybory życiowe miłośników X muzy
dokonywane w realnym życiu. Na przykład podczas wojny w Wietnamie wielu młodych
Amerykanów zdecydowało się zaciągnąć do piechoty morskiej pod wpływem filmów z Johnem Wayne’em. Najwyraźniej dla tych ludzi wyjazd na front był odpowiednikiem
angażu do filmu, w którym dobrzy faceci zabijają tych złych (a kowboje Indian).
Scenariuszowe wzorce robiły swoje — od stycznia do kwietnia 1968 roku podczas
próby wyciągnięcia rannego towarzysza walki spod ognia (w westernach roi się od
takich scen) zginęło w Wietnamie sześćdziesięciu amerykańskich żołnierzy.
Liczne złudzenia, jakie ludzie żywią wobec wojny,
sprawiają, że bardzo łatwo — zdecydowanie zbyt łatwo — jest przyjąć, iż sprawcami
masowej przemocy mogą być tylko albo szaleńcy, albo ludzie krańcowo zdeprawowani
(„istne potwory"). Na przykład prezydent USA George W. Bush, ogłaszając
rozpoczęcie inwazji na Irak i plan obalenia reżimu Saddama Husajna, oświadczył,
że zmuszony jest tak uczynić, bo „nie może pozostawiać kwestii bezpieczeństwa
Amerykanów w rękach szaleńca". Z kolei prezydent Francji Jacques Chirac nazwał
„bredzącym szaleńcem" Osamę bin Ladena, a brytyjski minister spraw zagranicznych
Jack Straw określił go jako „paranoika i psychopatę". Czy są jednak jakieś
dowody, że ci ludzie istotnie byli psychicznie chorzy? Raczej nie.
Psychologowie, którzy bardzo starannie badali przypadki najwyższych
funkcjonariuszy III Rzeszy, sądzonych w procesach norymberskich, stwierdzili, że
„nazistowscy zbrodniarze wojenni [...] popełnili wszystkie te okrucieństwa, nie
stwierdzono jednak żadnych okoliczności, które mogłyby ograniczać ich
odpowiedzialność za własne czyny". Podsądni Trybunału norymberskiego
stanowili zdaniem biegłych zbiorowość tak zróżnicowaną „jak członkowie naszych
rządów albo komitetu rodzicielskiego w przeciętnej szkole". Jeżeli przywódcy
nazistowskich Niemiec nie byli obłąkani, co z oficerami i szeregowcami, którzy
wypełniali rozkazy Hitlera? Co z członkami Grup Operacyjnych (Einsatzgruppen)-
wydzielonych, mobilnych oddziałów, których głównym zadaniem było zabijanie na
masową skalę? Na przykład w Babim Jarze w ciągu zaledwie dwóch jesiennych dni
1941 roku żołnierze Einsatzgruppen z karabinów maszynowych rozstrzelali 33
tysiące Żydów, a także wielu Cyganów i psychicznie chorych. Czy sądzisz, że
sprawcy tego mordu byli psychopatami lub nazistowskimi fanatykami? Jeśli tak,
mylisz się. Nie ma cienia dowodów sugerujących, że różnili się jakoś istotnie od
przeciętnych niemieckich obywateli. „Systemem i przebiegiem masowej zagłady -
pisze dziennikarz Heinz Hohne — kierowali poczciwi ojcowie rodzin". Niemiecki
101. Policyjny Batalion Rezerwy podczas II wojny światowej przeprowadzał masowe
egzekucje na terenie Polski, formacja ta odpowiada za rozstrzelanie co najmniej
38 tysięcy Żydów i zesłanie kolejnych 83 tysięcy na śmierć do obozu zagłady w Treblince. Trzon batalionu stanowili mężczyźni w średnim wieku, głównie ojcowie
rodzin, nie poddano ich wcześniej żadnemu specjalnemu szkoleniu ani jakiejś
szczególnej ideologicznej indoktrynacji. „Prawda raczej jest taka — pisze
JamesWalter, psycholog społeczny — że najbardziej typową cechą sprawców
najgorszych zbrodni jest normalność, a nie choroba psychiczna". Sprawcy
przemocy, terroryści i ludzie odpowiedzialni za akty ludobójstwa to osoby, które
nad wyraz często doskonale pasują do opisu strażników z Auschwitz, jaki
sporządził więzień tego obozu, Primo Levi: „najzupełniej przeciętne ludzkie
istoty — średnio inteligentni i przeciętnie źli [...] o twarzach nieróżniących się
od naszych". Hannah Arendt nazwała takich ludzi „przerażająco normalnymi".
Tak mogą zachować się twoi sąsiedzi, rodzice, dzieci… A ty?
W tej książce opisuję wojnę jako część natury ludzkiej.
Moimi „bohaterami" nie są głównie (ani nawet przede wszystkim) postacie
historyczne, jak Hitler, Stalin czy Saddam. To raczej opowieść o zwykłych
ludziach, takich jak ty i ja, nasi przodkowie, dzieci i wnuki. Staram się
odpowiedzieć na pytanie, dlaczego ludzie — wszyscy ludzie — potrafią być dla
siebie tak przerażająco okrutni. Inne zwierzęta atakują i czasami nawet zabijają
członków własnego gatunku, ale nie organizują się w grupy, aby zniszczyć
sąsiednie wspólnoty. Mark Twain zauważył tę naszą wyjątkowość już ponad sto lat
temu:
Człowiek jest jedynym zwierzęciem, które angażuje
się w wojnę, tę najpotworniejszą z potworności. Jest jedynym, który gromadzi
swych braci wokół siebie i z zimną krwią i z chłodnym okiem przystępuje do
eksterminacji członków własnego gatunku. Jest jedynym zwierzęciem, które dla
brudnego zysku gotowe jest wyruszyć w świat [...] tylko po to, by pomagać w mordowaniu obcych mu zupełnie przedstawicieli własnego rodzaju, którzy nic złego
mu nie uczynili i z którymi nie jest nawet skłócony. A w przerwach między takimi
wyprawami zmywa krew z rąk i z hasłem „powszechnego braterstwa" na ustach
zabiera się za inne sprawy.
Ten portret ludzkiej natury zaprezentowany przez Twaina
jest w istocie nawet zbyt łagodny. Człowiek nie tylko „gromadzi swych braci
wokół siebie", by „pomagać w mordowaniu obcych zupełnie przedstawicieli własnego
gatunku", ale czyni to jeszcze często na niewyobrażalną skalę i z
niewyobrażalnym wręcz okrucieństwem. Liczne przykłady tej strony ludzkiej natury
znaleźć można w klasycznym dziele Thomasa Alfreda Walkera
History of the Law of Nations [Historia prawa
narodów]:
Skoro Bazyli II mógł oślepić
piętnaście tysięcy Bułgarów (1014), z wielką łaskawością pozostawiając po jednym
oku setnikom, to raczej nie powinno dziwić, że trzydzieści lat później
bizantyjscy urzędnicy kazali nabijać saraceńskich najeźdźców na pal, że za
czasów Malik-Szacha (1106/16) Grecy z Adramyttium kazali topić tureckie dzieci
we wrzącej wodzie, ani też że nieco wcześniej (961) cesarz Necephorus, oblegając
jedno z kreteńskich miast, bombardował je z katapult uciętymi głowami
saraceńskich niewolników, ani wreszcie że podczas I krucjaty (1097) książę
Antiochii mógł piec na rożnie ludzkie ciała tylko po to, by jego ludzie zyskali
mającą przerażać wrogów reputację kanibali.
Walker pisał o zamierzchłych i odległych wydarzeniach,
dawno już bezpiecznie zamkniętych na kartach historii. Ale tak samo działo się i wcześniej, i później. Krzyki ofiar Bazylego mieszają się z jękami mężczyzn,
kobiet i dzieci, których nieme szczątki pogrzebane są na prehistorycznych
cmentarzyskach, z krzykami mieszkańców Babilonu wyrzynanych w pień przez
asyryjskich wojowników króla Sennacheryba czy z wrzaskami Indian zabijanych
przez hiszpańską stal i amerykański ołów, a do tego chóru dołączają Ormianie
mordowani przez Turków, ofiary Holocaustu i tysięcy innych zbrodni przeciw
ludzkości. Ten przeraźliwy dźwiękowy podkład towarzyszy całej naszej historii,
choć bardzo staramy się być nań głusi. Nic dziwnego- przypominanie o takich
faktach wprowadza zwykle ludzi w zakłopotanie, a pamięć o nich podważa nasze
przekonanie o moralnej wyższości Homo
sapiens i miłą sercu wizję człowieka jako korony stworzenia. Wolimy bajeczki i mity, bo rzeczywistość i historyczna prawda zagrażają naszemu poczuciu
bezpieczeństwa
Cóż, chcemy tego, czy nie — wojna rzeczywiście jest
wyróżnikiem naszego gatunku. Poza szympansami, których rajdy opiszę w Rozdziale
czwartym, i „wojnami" toczonymi przez niektóre gatunki mrówek, natura nie zna
nic, w czym można by się choć doszukiwać podobieństwa do ludzkich wojen.
Tymczasem my wciąż mówimy o wojnie, że jest „brutalna" (etymologicznie to słowo
wiąże się ze „zwierzęcością") lub „nieludzka", zupełnie jakby była odstępstwem
od naszego „prawdziwego" człowieczeństwa.
Niniejszy tekst jest fragmentem książki
Najbardziej niebezpieczne ze
zwierząt. Natura ludzka i przyczyny wojen wydanej przez CiS pod
patronatem Racjonalisty.
« Antropologia (Publikacja: 28-10-2011 )
David Livingstone SmithProfesor filozofii, współzałożyciel i dyrektor Institute for Cognitive Science and Evolutionary Studies na University of New England. Autor "Why We Lie" i "Najbardziej niebezpiecznego ze zwierząt". Wraz z żoną mieszka w Portland (Maine). | Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 7489 |
|