|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
« Kościół i Katolicyzm Lista, której nie było Autor tekstu: Tomasz Stawiszyński
Czy Kościół zabrania przeklinać? Taka lista — przekleństw rzekomo zakazanych i dozwolonych — w minionym tygodniu dosłownie podbiła internet. Była wszędzie. Na
portalach informacyjnych i społecznościowych. Na onecie i facebooku. „Kurka
wodna" — dozwolona. „Kurwa mać" — niedozwolona. „Idź do diabła!" — niedozwolone.
„Do stu piorunów!" — dozwolone. I tak dalej. Generalna zasada: unikać
sformułowań szczególnie obscenicznych, bądź też w jawny sposób odwołujących się
do „złego ducha". Pozostałe są ok — o ile, rzecz jasna, wypowiedzeniu poczciwego
(i znajdującego się na liście „dozwolonych") „kurczę blaszka" nie towarzyszy
jakaś plugawa intencja albo po prostu czysta nienawiść.
„Kardynał podaje listę przekleństw zakazanych przez Kościół" — głosiło wiele
nagłówków tych internetowych doniesień, przekonujących, że pasterski list
kardynała Stanisława Dziwisza odczytany 27 listopada we wszystkich kościołach
archidiecezji krakowskiej, zawiera jakieś dokładne wytyczne co katolikowi wolno, a czego nie wolno mówić. Że więc zawiera, jednym słowem, jakiś najnowszy indeks
słów zakazanych. Tymczasem w liście Dziwisza na elektryzujący temat przekleństw i wulgaryzmów padły zaledwie trzy zdania: „Zwróćmy najpierw uwagę na
miłosierdzie wyrażane słowem. Zacznijmy od usunięcia z naszego języka
przekleństw i wyzwisk, słów raniących i poniżających, zachowań wprowadzających
niepokój i dzielących ludzi. Niech nasze codzienne relacje przenikają słowa,
które wyrażają życzliwość, niosą pociechę, wlewają w serce pokój i podnoszą na
duchu". Krążącą zaś po internecie listę przygotowali i opublikowali dziennikarze
Gazety Krakowskiej — po kilku rozmowach z duchownymi, utrzymanych zresztą w żartobliwym tonie. Choć jednak cała sprawa wygląda raczej na klasyczny,
podręcznikowy niemal przykład dziennikarskiej kaczki — ta krótka historia
pasterskich zaleceń oraz nigdy nieistniejącej listy mówi coś istotnego zarówno o stosunku Kościoła do rzeczywistości, jak i o stosunku rzeczywistości do
Kościoła.
Zacznijmy od tego pierwszego obszaru. Otóż czytając zalecenie Dziwisza nie
sposób nie zadać sobie pytania jaki właściwie cel mu przyświecał, kiedy zasiadał
do pisania swojej odezwy? Czy kardynał naprawdę wierzy, że mieszkańcy
archidiecezji krakowskiej pod wpływem tej delikatnej, ale stanowczej perswazji,
rzeczywiście przestaną przeklinać? To jedno pytanie. I drugie: nawet zakładając,
że faktycznie przestaną, czy kardynał sądzi, iż spowoduje to jakąś realną,
istotną — rzecz jasna, na korzyść — zmianę w ich relacjach z innymi ludźmi?
Jeśli nie wierzy — po co o tym mówi? Jeśli wierzy — to na jakiej podstawie?
Naukowych badań, wiedzy o psychologicznych mechanizmach powstawania agresji oraz
relacjach pomiędzy „złym językiem" i złymi czynami?
Raczej nie. Wszystko bowiem co na temat przekleństw i wulgaryzmów dzisiaj wiemy,
prowadzi do obserwacji zgoła przeciwnych: że istniały one i istnieją we
wszystkich możliwych językach i kulturach, oraz że ich używanie nie tylko nie
wzmacnia, ale istotnie obniża poziom agresji (kto ciekaw, może zerknąć do
znakomitej książki Keitha Allana i Kate Burridge „Forbidden Words: Taboo and the
Censoring of Language", opublikowanej w 2006 roku przez Cambridge University
Press). Autentycznych powodów działania Dziwisza można się zatem tylko domyślać i nieśmiało zaryzykować jakąś tezę. Ja ryzykuję następującą: list Dziwisza jest
częścią zjawiska, o którym przed ponad rokiem pisał w Gazecie Wyborczej („GW",
2010.10.22) prof. Tadeusz Bartoś, komentując jednoznacznie negatywne stanowisko
episkopatu wobec perspektywy prawnego uregulowania dopuszczalności (i
ewentualnej refundacji) zabiegów zapłodnienia in vitro. Bartoś twierdził:
"Kościół to instytucja skoncentrowana na sobie. Żyje sobą i dla siebie. Biskupi
(...) nie podejmują racjonalnej refleksji, jak zredukować w praktyce liczbę
dokonywanych w Polsce aborcji, nie interesuje ich zdrowie społeczne,
bezpieczeństwo i rozwój psychoseksualny młodzieży. Zajmują się jedynie
spełnieniem własnych wewnętrznych dyrektyw. (...) Idzie więc o realizację pewnej
doktryny i z niej wypływających instrukcji działania, a nie o dobro społeczne".
Nic dodać, nic ująć. Zalecanie powstrzymywania się od przekleństw to par
excellence przypadek z gatunku tych opisywanych przez Bartosia. Nie chodzi tu
bowiem o nic więcej poza rytualnym wypowiedzeniem zaleceń, o których z góry
wiadomo, że nie sposób wcielić ich w życie, a jeśli nawet zostałyby wcielone -
nic by z nich korzystnego nie wynikło. Skoro jednak nie autentyczna społeczna
korzyść przyświeca takiej ekspresji, a tylko okoliczność, by ekspresja w odpowiednim momencie i w odpowiednich dekoracjach nastąpiła — tak jej forma, jak i treść, stają się całkowicie zrozumiałe.
Trudno się zatem z jednej strony dziwić, że tego rodzaju odezwa zostaje
natychmiast sprowadzona do absurdu i zamieniona w wesołą, krążącą po sieci
listę. Z drugiej jednak strony — i tutaj dochodzimy do kwestii stosunku między
rzeczywistością a Kościołem — także tutaj pojawia się kilka istotnych pytań.
Przede wszystkim — czy dziennikarze naprawdę sądzili, że taka lista jest możliwa
do pomyślenia i skonstruowania? Czy — zaznajomieni z artykułami 2148 i 2149
Katechizmu Kościoła Katolickiego — mieli świadomość, że i dlaczego Kościół
zakazuje „bluźnierstwa", które „polega na wypowiadaniu przeciw Bogu -
wewnętrznie lub zewnętrznie — słów nienawiści, wyrzutów, wyzwań, na mówieniu źle o Bogu, na braku szacunku względem Niego w słowach, na nadużywaniu imienia
Bożego" oraz że i dlaczego Kościół zakazuje przekleństw „posługujących się
imieniem Boga bez intencji bluźnierstwa", będących wyrazem „braku szacunku wobec
Pana"? A może uznali, że chodzi tutaj raczej o pewnego rodzaju doprecyzowanie
przykazania miłości i szacunku dla innych — i postanowili o tę precyzję zadbać
własnoręcznie?
Niezależnie od tego, jak brzmią odpowiedzi na powyższe pytania — jedno jest
niewątpliwe. Zarówno dziennikarska akcja — będąca mimo wszystko (bardzo zresztą
udanym) żartem — jak i żywiołowa reakcja internautów na zmianę oburzających się,
że ktoś dyktuje im „co mają mówić", albo cieszących się, że dostają do rąk
„jasne zalecenia", są częścią zjawiska, którego innymi odsłonami była między
innymi słynna „sprawa Nergala", albo wielka dyskusja dotycząca stanowiska
Kościoła w sprawie mszy pogrzebowych odprawianych (a raczej nie odprawianych)
nad urnami zawierającymi skremowane prochy ludzkie.
To zjawisko ma dwie główne cechy. Po pierwsze powszechną i jawnie okazywaną
nieznajomość rudymentów doktryny katolickiej. Zarówno bowiem zdziwienie
negatywną postawą Kościoła wobec in vitro, jak i wiarą katolików w istnienie
niewidzialnego, ale osobowego i działającego w świecie zła
(czemu bardzo dziwił się na przykład Piotr Najsztub — natychmiast
retorycznie znokautowany przez Tomasza Terlikowskiego, w wywiadzie, który ten
ostatni udzielił jakiś czas temu tygodnikowi Wprost), a także odmową odprawiania
mszy nad urnami — wszystko to świadczy o fundamentalnej ignorancji co do
podstawowych przekonań i dogmatów kościelnych, których zapis stanowi powszechnie
dostępny Katechizm Kościoła Katolickiego. Po drugie natomiast — wynikającą
poniekąd z pierwszego punktu usilną chęć dopasowania czy też zmodyfikowania
katolicyzmu do takiej postaci, która odpowiadałaby współczesnemu niewierzącemu
liberałowi (ale takiemu, który chciałby mimo wszystko siedzieć okrakiem na
barykadzie, podając Panu Bogu świeczkę, a diabłu ogarek). Stąd ogromne
zdziwienie, kiedy nawet najbardziej „liberalni" duchowni otwarcie mówią o istnieniu szatana (ks. Boniecki, przypomnijmy, nie przeczył jego istnieniu — po
prostu nie był w stanie dostrzec jego rogatego oblicza w roześmianej twarzy
Nergala), sprzeciwiają się aborcji, eutanazji czy legalizacji związków
partnerskich, albo seksowi przedmałżeńskiemu.
Dlatego właśnie obie strony — zwłaszcza kiedy w mediach pojawia się jakaś
elektryzująca wypowiedź — skutecznie trwają we wzajemnej izolacji. Kościół,
który coraz bardziej oddala się od świta, produkuje iluzyjne zalecenia -
odbiorcy zaś tych zaleceń odpowiadają ujawniając swoje iluzyjne o Kościele
pojęcie.
Tymczasem problem jest zupełnie inny — czy i na jaką skalę Kościół,
zainteresowany wyłącznie sobą, żyjący dla siebie, realizujący własną doktrynę,
oddalony od rzeczywistości, od dawna mający z nią naprawdę nikły kontakt,
powinien być podmiotem uczestniczącym w życiu publicznym, mającym wpływ na jego
kształt społeczny i prawny. W tym przypadku odpowiedź wydaje się w sposób
oczywisty negatywna — pod warunkiem, rzecz jasna, że spojrzymy na Kościół taki,
jakim faktycznie jest, a nie takim, jakim chcielibyśmy, żeby był.
« Kościół i Katolicyzm (Publikacja: 24-11-2011 )
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 7559 |
|