|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
Czytelnia i książki » Recenzje i krytyki
Karawana kryzysu czyli wszystko co chciałbyś wiedzieć o pomocy humanitarnej Autor tekstu: Marcin Punpur
"We fed them, they got strong, they kicked our asses".
Oficer
armii amerykańskiej. Somalia 1995
"Pomoc
przypomina zatem picie szampana. Zasługujesz na niego kiedy odnosisz sukces, a kiedy ponosisz klęskę, potrzebujesz go".
P.
Bauer
Co robisz kiedy widzisz żebraka proszącego o jałmużnę bądź aktywistę
działającego na rzecz potrzebujących? Dajesz pieniądze i z poczuciem dobrze
spełnionego obowiązku moralnego idziesz dalej? Czy może rezygnujesz, bo
targają tobą wątpliwości czy twoja pomoc trafi do prawdziwie potrzebujących?
Jeśli masz trudności, w zdawałoby się prostej sytuacji, kiedy chcesz pomóc
jednej osobie, to wyobraź sobie miejsce konfliktu zbrojnego, gdzie ofiary liczy
się w setkach tysięcy, a strony nienawidzą się tak mocno, że gdyby to było
możliwe schowaliby słońce wyłącznie na własny użytek. Miejsce, gdzie działają
dziesiątki organizacji humanitarnych, a każda dba o to by nie wypaść ze
strumienia podarków i pieniędzy.
Miejsce, gdzie, żeby pomagać trzeba najpierw wykupić pozwolenie i uiścić
podatki, które trafiają z powrotem do reżimu. Miejsce, które zamiast
przyczyniać się do rozwiązania problemu staje się jego częścią. Czy twoje
wątpliwości nie powinny wzrosnąć?
Na pewno wzrosną kiedy przeczytasz
Karawanę kryzysu holenderskiej
dziennikarki Lindy Polman. Jest to
książka, która mówi o ciemnej stronie pomocy międzynarodowej. Książka o nadużyciach, manipulacji, ignorancji i nierzadko zwykłej głupocie ludzi
zajmujących się ratowaniem innych. Książka w wielu miejscach
bezkompromisowa, ale z drugiej strony daleka od pustego narzekania i krytykanctwa. Napisana z pozycji zaangażowanej, dla której los ofiar nie jest
bez znaczenia. Polman jako reporterka przemierzyła świat i była świadkiem
wielu humanitarnych katastrof od Rwandy po Haiti. Mamy zatem relację z pierwszej ręki, poprowadzoną rzeczowo, ciekawie i popartą licznymi przykładami,
które stanowią solidny fundament do dyskusji nad współczesnym „przemysłem
humanitarnym".
Punktem wyjścia dla Polman jest dylemat jaki stanął przed założycielami
Czerwonego Krzyża. Henri Dunant — szwajcarski bankier i filantrop — wierzył w obowiązek niesienia pomocy bez względu na okoliczności. Postulował przy
tym neutralność i niezależność organizacji zajmujących się pomocą międzynarodową.
Florence Nightingale natomiast — brytyjska pielęgniarka — uważała, że jeśli
strony prowadzące wojnę odnoszą korzyści z pomocy, należy zaprzestać jej
udzielania. Postawy te, choć dążą do tego samego celu, krzyżują się.
Jedna, można by rzec idealistyczna, w której rozterki natury etycznej wypiera
pytanie jak pomóc jak największej liczbie ofiar oraz racjonalno-pragmatyczna,
która docieka czy pomoc w konkretnych okolicznościach ma w ogóle ma sens. Ten
dylemat przewija się w całej książce i ze strony na stronę staje się co
raz jaśniejsze, że Polman utożsamia się ze stanowiskiem Nightingale,
dopatrując się w poglądach Dunanta źródła większości współczesnych
problemów z pomocą humanitarną.
Zanim zostaną przywołane przykłady z książki, warto cofnąć się do
II wojny światowej i stosunku Czerwonego Krzyża do nazistów. Po pierwsze
obozy koncentracyjne. Czerwony Krzyż wiedział o ich istnieniu już w 1942
roku. Nie on jeden oczywiście, pytanie tylko co zrobił z tą wiedzą? Otóż
niewiele, by nie rzec — nic. Zgodnie z zasadami Dunanta postanowiono się nie
mieszać i udzielać pomocy na skalę możliwą do zaakceptowania przez
hitlerowców. I rzeczywiście, obok wyreżyserowanych wizytacji, niczym z potiomkinowskich wiosek, przygotowywano paczki z żywnością i lekarstwami.
Problem w tym, że trafiały one głównie do komendantów obozów.
Po drugie kolaboracja. Czerwony Krzyż, jak można dowiedzieć się z książki
G. Steinachera Nazis on the run,
wydał dokumenty ośmiu tysiącom SS-manów, umożliwiając im ucieczkę z III Rzeszy. Wśród zbrodniarzy wojennych były takie nazwiska jak Eichamann i Mengele. Jak wynika z badań autora, był to raczej rezultat chaosu migracyjnego
jaki panował w ówczesnej Europie i ogólnie zaniedbań pracowników
organizacji, a nie zaplanowane działanie (jak w przypadku Watykanu). Niemniej
jednak dowodzi to tylko tezy Polman, że pomoc za wszelką cenę rodzi
patologie.
Biafra — jedna z najbardziej zasobnych w ropę prowincja Nigerii. W 1967
roku rozpoczęła się tam klęska głodu, która jako jedna z pierwszych trafiła
na ekrany telewizorów. Świat zachodni ujrzał wówczas z całą wyrazistością
zdjęcia dzieci z dużymi główkami i rozdętymi brzuszkami. Kiedy pułkownik
Ojukwu dokonał secesji i proklamował niezależną republikę Biafry,
nigeryjski rząd rozpoczął blokadę prowincji, odcinając ją od reszty świata.
Ojukwu nie miał żadnych szans od początku i w 1968 roku jego kapitulacja była
niemal pewna. W tym czasie jednak wpadł na pomysł by otworzyć w Genewie biuro
public relations, rozpowszechniające zdjęcia i filmy pokazujące
skutki głodu. Od tego momentu do Biafry zaczęły przybywać transporty z żywnością,
lekarstwami i bronią, którą przemycano dla rebeliantów mając za nic
pertraktacje sił międzynarodowych i rządu Nigerii. Tymczasem Ojukwu prowadził
odrębne negocjacje z każdą z organizacji humanitarnych, ustalając wysokie
podatki od lądowania samolotów i importu dostarczanych dóbr po kursie, który
uczynił go najprawdopodobniej milionerem. Kryzys zakończył się dopiero w 1970 i pochłonął dwa miliony ludzi, głównie ofiar głodu.
Jaka lekcja płynie z Biafry?
Pierwsza taka, że głód to bardzo skuteczna broń. Druga dotyczy zaangażowania
organizacji humanitarnych. Z pewnością Ojukwu nie utrzymałby się tak długo
gdyby nie pomoc międzynarodowa. Wziąwszy pod uwagę fakt, że przedłużająca
się agonia jego republiki tylko zwiększyła liczbę ofiar, powstaje pytanie
czy organizacje humanitarne nie ponoszą częściowo odpowiedzialności za tę
tragedię? Niektórzy aktywiści
odpowiedzieli pozytywnie na to pytanie i opuszczając Czerwony Krzyż w 1971
roku utworzyli Médecins Sans Frontières.
Rok 1984. W Etiopii wybucha
wojna domowa, rebelianci z północy walczą z siłami rządowymi. Ci ostatni
wkraczają na tereny zajęte przez buntowników i rozpoczynają rzeź, paląc
przy tym całe wioski oraz niszcząc wszystkie zapasy żywności. Po czym
zapraszają międzynarodowe ekipy telewizyjne by sfilmowały ten „dramat
humanitarny". Jako przyczynę rosnącego głodu ogłaszają suszę, która
rzeczywiście pojawia się w tamtym czasie, ale nijak ma się do liczby ofiar.
Świat znowu obiegają zdjęcia wygłodzonych dzieci, a liczne organizacje
przybywają do Etiopii walczyć z „suszą". Dzięki kampanii artystów z Live
Aid, udaje się zebrać ogromne fundusze. Pieniądze jednak znowu nie
trafiają do poszkodowanych ale do reżimu, który wykorzystuje je do akcji
przesiedleń. W trakcie wędrówki ginie sto tysięcy osób. Na południu
powstają obozy przymusowej pracy. W sumie z głodu i represji umiera milion
ludzi.
Pod koniec 1985 roku MSF decyduje się opuścić Etiopię, twierdząc, że
sytuacja „przypomina Kambodżę Czerwonych Khmerów". Jest to jednak wyjątek
od reguły. Inne organizacje, jak pisze Polman, przymykały oczy i odpierały
zarzuty krytyków chęcią „upolitycznienia pomocy". Szkoda, że tego
argumentu nie zastosowano wobec etiopskiego reżimu.
Rwanda. Obóz dla uchodźców w Gomie. Zdezorientowana opinia publiczna na
Zachodzie, reagując po czasie, wzięła
uciekających Hutu za rzekome ofiary masakry. Z litości, a może po prostu by
stłumić wyrzuty sumienia, rozpoczął się prawdziwy karnawał pomocy. Zewsząd
zaczęły napływać podarki i pieniądze, a obóz rósł z dnia na dzień o nowe kilometry kwadratowe, stając się w końcu jednym z największych obozów
uchodźców w historii. Podczas gdy Hutu stawali się pieszczochami humanitarystów,
prawdziwe ofiary masakry — Tutsi — zdani byli wyłącznie na siebie. A kraj był
wówczas w opłakanym stanie. Jak pisze Polmann, powołując się na świadectwo,
generała Romeo Daillare’a — dowódcy wojsk ONZ-tu, stacjonujących w Rwandzie, brakowało podstawowych środków do życia jak wody, żywności,
paliwa, elektryczności. Daillare pisał: „Do Gomy napływały miliony dolarów,
ale nam nie udało się otrzymać nawet paru tysięcy, aby pomóc Rwandzie. Moi
ludzie i ja robiliśmy wszystko co w naszej mocy. Za nasze własne pieniądze. I wstydziliśmy się, że nie możemy uczynić nic więcej."
Przypadek Sierra Leone wskazuje na inny aspekt pomocy międzynarodowej. Od
lat dziewięćdziesiątych toczyła się tam wojna między rządem a rebeliantami z RUF-u. Wojna, która przyniosła w sumie dwieście tysięcy
zabitych i nawet jak na afrykańskie standardy miała bardzo krwawy i brutalny
przebieg (tysiące okaleczonych ludzi). Spustoszenie i barbarzyństwo jakiego
dokonano w ciągu dziesięciu lat skłoniło Polman do zadania pytania, na ile
był to wynik narkotycznego odurzenia rebeliantów, co podejrzewali niektórzy
obserwatorzy, a na ile była to wykalkulowana strategia by przykuć uwagę
opinii międzynarodowej. Polman, by
zbadać tą kwestię udaje się do jednego z dowódców RUF-u, który wyjaśnia
przewlekłość wojny następująco: "Nie było motywacji, żeby ją skończyć.
Wszystko uległo zniszczeniu, a was tutaj nie było do pomocy w odbudowie kraju.
Interesowała was jedynie white men's war w
Jugosławii i obozy w Gomie. Pozwoliliście dalej nam walczyć. (...) Dopiero
kiedy pojawili się amputees, zwróciliście
uwagę na nasz los". Eskalacja przemocy przykuwa uwagę. Uwaga przyciąga
pieniądze i apanaże. Pieniądze rodzą przemoc.
Afganistan pokazuje jeszcze inną patologię międzynarodowej pomocy. W lecie 2002 roku przystąpiono do realizacji projektu w prowincji Bamian. Budżet
wynosił 150 milionów dolarów. Pieniądze pochodzące z różnych krajów
najpierw trafiły do organizacji charytatywnej w Genewie. Ta wzięła z tej sumy
dwadzieścia procent na poczet własnych kosztów i przekazała projekt do
organizacji w Waszyngtonie. Amerykańska instytucja zainkasowała kolejne
dwadzieścia procent i przekazała projekt dalej. Proceder znowu się powtórzył.
Wreszcie ostatnia organizacja za resztę pieniędzy zakupiła drewniane bale w sąsiednim
Iranie. Przetransportowała je — dzięki „życzliwości" gubernatora Bamianu — drogą morską za stawkę pięciokrotnie wyższą niż normalnie. Na końcu
okazało się, że bale są zbyt ciężkie jak na gliniane chaty Afgańczyków i wykorzystano je na opał. Opał wart 150 milionów dolarów!
Duże, kosztowne projekty takie jak budowa drogi, czy szpitali nazywane są w humanitarnym światku „białymi słoniami". Droga w dżungli, czy szpitale
bez sprzętu medycznego i personelu lekarskiego nie są czymś niezwykłym. W Iraku ciągle większość mieszkańców żyje bez prądu, gdyż odbudowane
przez Amerykanów elektrownie nie ma kto utrzymać. Mark Oviatt, nadzorujący
amerykańskie prace przy odbudowie Iraku powiedział otwarcie, że „Stany
Zjednoczone inwestują w Irak setki milionów dolarów rocznie, ale nie ma tam
możliwości utrzymania tych inwestycji".
Dyrektor Banku Światowego w Kabulu uznaje, że od trzydziestu do
czterdziestu pięciu procent otrzymanych pieniędzy „wydatkuje się niewłaściwie".
Po czym dodaje: „Pieniądze są marnotrawione na olbrzymią skalę. Tak
naprawdę możemy mówić o plądrowaniu. To skandal!". Niektórzy mówią
wprost o „przekręcie afgańskim". Co gorzej, z podarowanych pieniędzy
korzystają często Talibowie, którzy w ten sposób poszerzają swe szeregi i powiększają zapasy. Mieszkańcy stolicy Afganistanu mawiają: „Najpierw był
komunizm, potem talibanizm, a obecnie panuje NGO-izm".
Talibanizm swoją drogą ma się całkiem nieźle. Widać to na przykładzie
przedszkoli, które są częstym przedmiotem ataków Talibów. W ramach walki z zachodnią (czyli „bezbożną") cywilizacją niszczy się i pali nowe
budynki, nierzadko wraz z dziećmi i opiekunami w środku. Ktoś mógłby spytać
co z tymi aktami barbarzyństwa mają wspólnego humanitaryści?
W tym miejscu dotykamy sedna problemu. Większość organizacji ogranicza
się wyłącznie do realizacji projektów. Idzie o to by wypełnić zobowiązania
wobec ofiarodawców, a to co się dzieje potem z inwestycjami to już problem władz
lokalnych, ewentualnie decydentów na szczeblu międzynarodowym. Ta krótkowzroczna
perspektywa przynosi opłakane skutki, bo zwalnia z odpowiedzialności za jakość i efekty pomocy. W zasadzie brak tu jakiegoś zewnętrznego i niezależnego
organu kontroli. Humanitaryści muszą jedynie tłumaczyć się ofiarodawcom,
ale w tym przypadku sukces nie zawsze mierzy się owocami pracy. Czasami
wystarczy sentymentalne zdjęcie, kiedy indziej odpowiednio zaaranżowana
wizytacja, jak w te w obozie dla kalekich dzieci w Sierra Leone, które często
przeradzały się w medialny karnawał.
Nie ma się jednak co dziwić, skoro już sam proces selekcji projektów
pozostawia wiele do życzenia. Jan Egeland — podsekretarz ONZ-u ds.
humanitarnych, stwierdził bez ogródek: „Pomoc to loteria! Na dwadzieścia pięć
wniosków o pomoc tygodniowo wygrywa jeden". Nie jest to jednak gra całkowicie
przypadkowa. Wygrywają ci, którzy potrafią przebić się w mediach. Bernard
Kouchner — założyciel Lekarzy bez Granic — stwierdził kiedyś: „Jeżeli
nie ma w pobliżu żadnej kamery, nie ma też żadnej interwencji
humanitarnej". I tak na przykład ostatnio najwięcej środków otrzymały
ofiary wojny z terroryzmem i tsunami, o których było po prostu głośno.
Tymczasem Kongo, gdzie od lat dziewięćdziesiątych zginęło około trzech
milionów ludzi, czy Namibia, w której była poważna klęska głodu,
pozostawiono samym sobie. „Cierpienie w milczeniu nie popłaca" -
konkluduje Polman.
Wróćmy na koniec do sporu założycieli Czerwonego Krzyża. Dunant
postulował postawę neutralną i apolityczną. Przykłady zawarte w Karawanie
Kryzysu dowodzą jednak, że taka filozofia stosowana w warunkach ekstremalnych, jak wojna czy katastrofa naturalna staje się
kontrproduktywna. Poza tym jak konstatuje Polman we współczesnym
zglobalizowanym świecie apolityczność to iluzja. „Kryzysy humanitarne to
prawie zawsze kryzysy polityczne albo kryzysy, które można rozwiązać poprzez
działania polityczne. Skoro ofiarodawcy, wojsko i oddziały zbrojne uprawiają
politykę za pomocą pomocy humanitarnej, organizacje pozarządowe nie mogą
sobie pozwolić na apolityczność".
Nikt nie wątpi w dobre chęci humanitarystów. W większości są to
ludzie oddani sprawie, a nierzadko narażający życie dla innych. Dobre chęci
jednak to za mało. Ważniejsze są konsekwencje działań. Oznacza to, że nie
każda pomoc jest dobra. Jeśli pomoc przynosi więcej nieszczęścia niż pożytku,
albo bardzo mało pożytku przy bardzo wysokich nakładach, powinno się ją
zaprzestać. „Lepiej robić cokolwiek niż nic" ktoś mógłby kontratakować.
Jest to jednak hasło mało przekonywujące w sytuacji, gdzie pomoc bogaci
oprawców i korumpuje ofiary. Polman nie sugeruje by zlikwidować system pomocy
humanitarnej, lecz go zmienić. Jak? To pytanie na inną książkę.
« Recenzje i krytyki (Publikacja: 05-02-2012 )
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 7740 |
|