|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
« Felietony i eseje Konflikt konfliktem goni Autor tekstu: Jerzy Neuhoff
Pan
poseł Janusz Palikot nader obcesowo wyraził się o znanym ojcu, chociaż nie
dzieciom, oraz o pewnej ekscelencji, który to tytuł pochodzi podobno od
'wywyższania się', co by nawet pasowało do poprzedzających wypowiedź
wydarzeń. Pan poseł, niepomny przestróg i napomnień ze strony osób stojących
na straży etyki publicznej, nadal upiera się przy swojej ocenie i powtarza ją
twierdząc, że jest bezradny wobec rzeczywistości.
Dość
dawno temu, więc ta nauka może już została zapomniana, Bogumił Kobiela uczył
sztuki prawidłowego artykułowania najbardziej nawet kontrowersyjnych myśli i opinii. Od razu muszę dodać, że wtedy świat polityki i w ogóle szerszej
działalności był zdecydowanie zmaskulinizowany, więc z nauk mogli korzystać
głównie mężczyźni. Miejscem nauki, a może treningu, była łazienka, zaś
najlepszym do tego czasem, poranek, przed pójściem do pracy. Niezbędnymi
rekwizytami był jakiś krem do golenia albo mydło, wtedy pianki marzyły się
tylko nielicznym, a niektórym nawet się nie śniło, choć gdzieniegdzie były
już w użyciu, oraz, i tu mam wątpliwości, czy była to maszynka do golenia
wyposażona w żyletki słynnej marki Rawa Lux czy też brzytwa, najlepsze
podobno wytwarzała firma Solingen. Ale skoro zaciąć można się było żyletką
tej właśnie marki, a to się p. Kobieli, co i raz przytrafiało, to nie wydaje
mi się, aby konieczna była brzytwa. Zdaje się, że gdzieś, w sieci, można
znaleźć jakieś fragmenty tych wykładów, wystarczy wpisać „myśli przy
goleniu".
Z
nauk tych korzystał każdy rozumny, który chciał się wygadać bez skrępowania,
ale i bez narażenia na przedwczesną krytykę zarówno treści jak i formy swej
wypowiedzi. Nauka, jako się rzekło, została jakby zapomniana, zresztą w dziedzinie wypowiedzi zmieniła się także i moda. Poseł, o którym mowa,
zatrzymał się na etapie „śmiało i po nazwiskach", bądź też to
wezwanie wziął zbyt dosłownie, może nawet wziął je sobie do serca, czyli
do organu jak najmniej powołanego do użytkowania przez polityków. Jeżeli
jednak ktoś sądzi, że polityk powinien posiłkować się głównie, nawet wyłącznie
rozumem, to niech najpierw zapyta się sam siebie — czyim rozumem?
Odpowiedź,
rzecz prosta, zależy od tego, co się zamierza w polityce osiągnąć. Jeżeli
chce się zrobić karierę w swojej partii, należy kierować się rozumem
lidera, jeśli natomiast ktoś ma zamiar zrobić coś dobrego dla swych wyborców
albo i państwa to, wydawać się może, że powinien kierować się tzw.
zbiorową mądrością. Ale co ma zrobić dowolny wybraniec, jeżeli zauważy,
że zbiorowa mądrość bywa takąż samą głupotą? Jeśli chce być uczciwym,
powinien zmienić sobie wyborców, tzn. próbować ich oświecić, albo sam co
nieco więcej zrozumieć. Praktyka wykazuje jednak, że uświadamianie wyborców
nie jest sprawą prostą, najczęściej z tego powodu, że oni wiedzą lepiej,
czyli swoje, zaś polityk naraża się na miano sprzedawczyka, karierowicza i t.
p.
Własny
rozum nie jest politykowi specjalnie potrzebny, przynajmniej nie w nadmiarze.
Nie jest to stwierdzenie odkrywcze, tak było już w starożytności i później.
Podobno Portugalczycy, kiedy zawitali do Chin, zaoferowali tamtejszym elitom, że
udostępnią im wszystkie dotąd odkryte prawa przyrody. Oferta ta wzbudzić miała
niebywałe zdumienie — jakżeż to, przecież prawa stanowi cesarz, dotyczą
one wyłącznie jego poddanych i, jak dotąd, nie zdarzyło się, aby cesarz
wydawał prawa dla bezrozumnych kamieni, drzew czy roślin, żaden rozumny człowiek, a tym bardziej cesarz, nie zniży się do tego, aby wydawać im prawa. Prawa
obowiązują wyłącznie ludzi. Chińscy mandaryni doskonale wiedzieli, kto
rozdaje kapelusze, był to jednak przypadek skrajnego rozumienia roli rozumu, jeżeli w ogóle ta opowieść jest prawdziwa.
Dlatego
też żaden rozsądny kandydat do władzy nie próbuje tego robić, tzn. zbytnio
angażować rozum, a jeśli już władzę zdobył, to raczej podtrzymuje dobre
samopoczucie swych wyborców, nawet, jeśli jest to poczucie zupełnej
beznadziei i braku szans na jakąkolwiek korzystną dla nich zmianę. Właśnie
notoryczny pesymizm, przewidywanie, że sprawy nie tylko idą w złym kierunku,
ale pójdą w jeszcze gorszym, że długi będą trapić przyszłe pokolenia aż
do samego końca świata, że rząd mamy nieudolny, sprzedajny i leniwy, że
wszyscy sąsiedzi, a nawet jakieś zamorskie nacje nic innego nie robią, tylko
ostrzą sobie zęby na naszą własność, i jeszcze mnóstwo innych fatalnych
rzeczy i niepomyślnych obrotów spraw, zapewnia dobre samopoczucie sporej grupy
wyborców.
Pan
poseł Palikot jest jednak w trudnej sytuacji, ponieważ, ku zdumieniu znacznej
części swoich politycznych przeciwników, a po części chyba także i zwolenników, sam stał się liderem, a wobec tego nie ma się na kogo ani oglądać,
ani zapatrywać. Sam musi sterować swoim, jak do tej pory, dość udanym
przedsięwzięciem. Musi być jednocześnie i drogowskazem i łopoczącym
sztandarem, jednocześnie być kapitanem i marynarzem 'na oku', czyli
wypatrującym niebezpieczeństw. W trakcie łopotania sztandary jednak się zużywają,
co też, jak mi się wydaje, ma miejsce.
Pan
poseł dość zdecydowanie zmierza ku temu, by przyciągnąć nowych zwolenników,
czyli w gruncie rzeczy, zmienić wyborców, tyle, że nie swoich, lecz cudzych.
Póki co, dwóch zmienił, ale to zbyt mało, by dokonać 'korekty
kapitalizmu'.
Swoją
wypowiedzią pan poseł, od której zacząłem, zahaczył jednak o etykę, a więc o sprawy sumienia. Sumienie jest to byt nader dziwny. Niby każdy powinien je
posiadać, ale raz po raz słyszy się o kimś, że 'sumienia to on chyba nie
ma'. Jeśli już się je posiada, to egzystuje sobie ono jakoś wewnątrz nas,
najczęściej trochę drzemie, lecz budzi się gwałtownie, gdy czyjś postępek
swymi skutkami zahacza o naszą osobę. I to właśnie się stało, p. Palikot
obudził kilka sumień.
Sumienie
nie jest nam dane w sposób metafizyczny, nie zostaje wdrukowane w naszą psyche
wraz z narodzinami i pierwszymi słowami matki i reszty zachwyconej rodziny ani
wyssane z jej mlekiem, jest ono tabula rasa i to w stopniu chyba znacznie większym
niż nasz intelekt, który bardziej zależy od genów, i dopiero życiowe doświadczenia
tudzież pobierane nauki, jeszcze skuteczniej — dostawane nauczki, zapisują
je cennymi wskazówkami. Za naszą wiedzę odpowiadamy sami, za inteligencję — dziedziczność.
W
powszechnym przekonaniu sumienie potrzebne jest głównie do tego, abyśmy
umieli odróżniać tzw. dobro od równie niejasno zdefiniowanego zła. Mimo mętności
tych pojęć, w zasadzie powinno ono pozwolić każdemu osiągnąć pełnię
szczęścia, czyli przejść przez życie niezauważonym, jak to podobno twierdzą
niektórzy mędrcy. Sprawy się jednak komplikują, bo nie wszyscy są
zwolennikami życiowego minimalizmu, nie zawsze wiadomo, co jest dobre, a zwłaszcza
nie wiadomo, co będzie dobre, choćby tylko dla nas, w przyszłości, o rzeczach dobrych w ogólności, czyli zawsze i wszędzie, nie wspominając.
Gdybyśmy to potrafili, wtedy, dokonując wyborów wyłącznie dobrych i unikając
złych, życie spędzilibyśmy w poczuciu pełnego moralnego komfortu. Byłoby
ono bardzo piękne, ale nieprawdopodobnie nudne.
Poważnym,
choć nie pierwszym życiowym dylematem, jest wybór zawodu. Chcielibyśmy, aby
był on dobry, w domyśle — wysoko płatny, ambitny, rozwijający, ogólnie
powiedziawszy — atrakcyjny. Niestety, zawody atrakcyjne przyciągają wielu
amatorów miłego życia, a to pociąga za sobą równie wiele niedogodności, w szczególności konieczność codziennego nieomal dokonywania wyborów między
dobrem a złem. Kiedyś takim bardzo atrakcyjnym zawodem, był np. zawód
marynarza. Pensja wysoka, częściowo płatna nawet w walucie obcej, ale dobrze
znanej i pożądanej, a atrakcji gwarantował co niemiara, głównie radosny sen w hamaku, i to w dzień, a noce upojne w portowych tawernach, choćby „Pod
papugami", w towarzystwie roztańczonych dziewcząt, nie wiadomo dlaczego,
przez niektórych nazywanych upadłymi. No i właśnie perspektywa tych,
zazwyczaj grzesznych nocy, bywała powodem duchowych rozterek, mimo to polska
flota rosła w zadziwiającym tempie.
Równie
wielkie nadzieje i oczekiwania wiąże, nadal, tradycja, z zawodem lekarskim. Póki
sprawa sprowadza się do osłuchiwania i opukiwania, przepisywania ziółek,
nastawiania kości i t.p. drobiazgów, niebezpieczeństw specjalnych on ze sobą
nie niesie. Ale obszar zainteresowania medycyny znacznie się rozszerzył, wzrósł
też popyt na fachowe usługi dotąd wykonywane gdzieś w ukryciu przez osoby
wtajemniczone, usługi niejednoznaczne moralnie. No i raz po raz, w kimś tam
odzywa się sumienie, które zaczyna go przestrzegać i straszyć. I co w tej
sytuacji robić? Z jednej strony słynne wartości, a drugiej całkiem ziemska
perspektywa dobrych zarobków.
Słucham
sobie właśnie jednego wyznawcę wartości, a ten, mimo tzw. słusznego wieku,
podkreśla, że ma tylko jedno dziecko. To 'tylko', to już ode mnie. Gdyby
ten pan był bliżej, zapytałbym go — czy on w swoim życiu to tylko raz, nie
powiem, że się zapomniał, ale spróbował? Zaryzykowałbym tezę, że nie.
Ale pytanie o sposób codziennego dotrzymywania wierności wartościom mogłoby
zostać uznane za mało taktowne, wręcz chamskie, a to nie byłoby miłe.
Podobno Boy, zapytany przez jedną damulkę, — co to jest właściwie, to świadome
macierzyństwo? — odparł — to, co pani robi codziennie wieczorem.
Podobnymi
wątpliwościami moralnymi podzielił się ostatnio, i to w publicznej
telewizji, pewien, na oko dość młody i sympatyczny, pan farmaceuta. Widać było,
że przed kilku laty jego wiedza o zawodzie aptekarza nie była na tyle
kompletna, aby zorientować się, że wśród leków są i takie, które usuwają
nie tylko łupież czy ból głowy, ale i poważniejsze zmartwienia. No i teraz
przeżywa nasz pan rozdzierający konflikt sumienia — sprzedawać czy nie
sprzedawać? Jak sprzeda, to grzech, jak nie sprzeda, to klient może się zrazić a konkurencja zwiększyć obrót.
Dziwne,
ale najpoważniejsze konflikty sumienia przeżywają niektórzy, kiedy chodzi
albo o powołanie nowego życia albo niedopuszczenie do jego zaistnienia; obie
sytuacje są im jednakowo nie na rękę, choć ich bezpośrednio, zazwyczaj, nie
dotyczą. Najgłośniejsi są starzy kawalerowie, będący nimi bądź z własnego
wyboru, bądź z chronicznego braku okazji. Stare panny, niech to nie będzie
poczytane mi za objaw męskiego szowinizmu, są na tym polu jakby mniej zauważalne.
Konflikty
te jakoś nie trapią przedstawicieli zawodów, których istotą jest, powiedzmy
to jasno, niekiedy konieczność skrócenia czyjegoś życia, na szczęście
tylko niekiedy. Dość spokojnie podchodzą do swojej profesji kandydaci na żołnierzy,
także żołnierze czynni. Owszem, zdarza się, że ten i ów nie wytrzymuje
realiów, niektórzy w takich sytuacjach dezerterują, inni tracą poczucie
miary.
Konfliktu
sumienia nie przeżywali królowie, premierzy czy prezydenci, wysyłający
swoich żołnierzy na rozliczne fronty, ani towarzyszący żołnierzom kapelani.
Nigdy nie było głośno o jakimś generale czy marszałku, któryby zrezygnował
ze zwycięstwa, bo straty, i to nieodwracalne, będą również w jego armii.
Nasza dzielna armia, pełniąca zaszczytną cywilizacyjną funkcję w Iraku i Afganistanie, nie ma żadnych problemów z zaspokojeniem potrzeb duchowych żołnierzy,
co chyba wchodzi w zakres logistyki; prędzej zabraknie jej amunicji i transporterów. Ale przecież ci ludzie mieli i mają sumienia, mało tego,
sterują sumieniami innych. Wielu sławnych dowódców było ludźmi
bogobojnymi, niektórzy z urzędu pełnili funkcje najwyższego kapłana, i choć
byli najrozmaitszych wyznań, to prawda, ale to nie zmienia faktu.
Sumienie narodu
Nie
przeżywa też specjalnych rozterek tokarz stający przy maszynie o wdzięcznej
nazwie 'rewolwerówka', na której można zrobić różne przedmioty, w tym
np., lufę do pistoletu. Hutnik wytapiający stal, nie martwi się, że będzie
wykonany z niej czołg albo podręczna haubica, zaś górnik z KGHM nie traci
apetytu na myśl, że miedź jest ważnym surowcem do produkcji amunicji.
Nie
miał chyba też żadnych wątpliwości moralnych ekscelencja, kiedy wydzwaniał
do rozlicznych przełożonych owego krzywdziciela swego szofera, ani znany
ojciec, kiedy dostrzegł w Belwederze czarownicę i przestrzegał przed jej
kusicielskimi poczynaniami. Nie mieli wątpliwości też inni panowie, przyglądający
się temu wszystkiemu z założonymi rękoma albo ze zrozumieniem dla przedkładanych
im racji.
Rozterkami
moralnymi wymachuje się, kiedy mają dotyczyć chwili przyjemności, bywa, że i zawodu, dwojga zupełnie obcych osób, którzy i tak zrobią swoje, bo najważniejszy w tej kwestii głos mają hormony, a chodzi w tych rozterkach, aby im te miłe
chwile nieco popsuć.
Rozczulił
mnie ostatnio lament nad losem polskich koni, dla których organizowane są
wycieczki zagraniczne, nawet do atrakcyjnego turystycznie kraju, bo do Włoch,
ale tylko po to, by przerobić je na jakieś tamtejsze kulinarne specjały.
Pani, organizująca odpowiednią akcję protestacyjną, w swej tyradzie podnosiła
uroki koni, a wśród nich rolę państwowotwórczą i rozliczne patriotyczne
zasługi poprzednich pokoleń siwków i gniadoszy. Z jej opowieści wynikał
jakby wniosek, że koń jest Polakiem z wyboru i odwiecznego przeznaczenia, zaś
inne nacje, w celach wojennych posiłkowały się, co najwyżej, koniopodobnym
monstrum, a w celach transportowych od razu koniem parowym, tudzież
mechanicznym. Żadni tam dragoni, rajtarzy, kirasjerzy czy huzarzy, tylko
husaria i koń, dla mnie jeszcze „Koń Polski". Czas już najwyższy,
twierdzi owa pani, odwdzięczyć się końskiemu rodowi, za te zasługi. Szkoda
tylko, że w patriotycznym rozmachu pominęła zasługi kresowych kasztanków,
które siłą wcielone do słynnej konnej armii, tak skutecznie opóźniły jej
marsz, że zmieniły tym samym losy świata. Trzeba będzie to jakoś nadrobić.
Każdy więc powinien kupić jednego konia, traktować go, jako chodzący
wzorzec cnót, zapewnić mu dożywotnio godny wikt, na szczęście troska o suchy chleb to dziś żaden problem, wystarczy przejść się po śmietnikach, i opierunek, bo koń swoje wymagania ma — taka była, z grubsza konkluzja, zaś
jakieś tam tysiące euro, zarabiane dzięki koniom w formie tatara czy la carne
de caballo, są etycznie podejrzane, wręcz niegodne wzmianki, natomiast godne
potępienia i obrzydzenia. Pani, która o tym mówiła, nie była targana żadnymi
rozterkami. Ale, żeby była jasność, uważam, że żadne zwierzę nie powinno
cierpieć przed śmiercią, człowiek, pojedynczy, może sobie na to pozwolić,
wszak ma wolną wolę.
Etyka,
jak mi się wydaje, niejedno ma imię, a pod jej maską dość często ukrywa się
inna nasza stara znajoma, czyli hipokryzja.
« Felietony i eseje (Publikacja: 06-05-2012 )
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 8012 |
|