|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
Felietony i eseje » Felietony, bieżące komentarze
Duże dzieci, duży kłopot Autor tekstu: Jerzy Neuhoff
Przed
kilku dniami usłyszałem wypowiedź dziennikarza, który powołując się na
wypowiedź rodziców naszej nowej gwiazdy tenisowej, podnosił pretensje, iż
ani państwo, ani żadni sponsorzy nie zainteresowali się dotąd tym niewątpliwym
talentem. A było to, co trzeba podkreślić, jeszcze przed ćwierćfinałem i następnymi spotkaniami. O ile dobrze usłyszałem, to rodzice sportowca musieli
sprzedać 'sieć swoich sklepów' lub coś takiego, i z tych pieniędzy
pokrywać niemałe koszty rozwijania talentu swego syna. Z tego tytułu mają
oni, podobno, żal i do państwa i do bliżej nieujawnionych osób, które nie
wspomogły ich w wydatkach.
Natychmiast
przypomniałem sobie pewne spotkanie sprzed ponad 50 lat. Otóż do sąsiedniej
wioski przyjechał wtedy starszy pan, jak się okazało Anglik polskiego
pochodzenia, z wykształcenia przedwojenny inżynier lotnictwa. Miał on zamiar,
korzystając z chwilowej słabości ówczesnej władzy, zabrać swego ponad
siedemdziesięcioletniego ojca do Anglii, aby ten mógł tam dokończyć żywota.
Zamiar ten był wyrazem synowskiej wdzięczności, bowiem ojciec, aby wykształcić
syna na inżyniera, wyzbył się sporej części swego gospodarstwa, bo działo
się to w latach trzydziestych. Syn studia skończył, bardzo szybko odkupił
wszystko to, co ojciec wcześniej sprzedał, ale przyszła wojna, więc młody
inżynier przedostał się do Anglii, tam pracował u Vickersa, i właśnie
przyjechał zabrać samotnego już ojca do siebie. Ponieważ załatwianie
formalności trochę trwało, więc całe, dość sensacyjne wydarzenie, nabrało
rozgłosu, a ja, będąc na wakacjach u rodziny, z wizją matury za rok, wraz z kolegą nabraliśmy kiedyś odwagi, by zdobyć się na rozmowę z egzotycznym dość
cudzoziemcem. Stąd też moje informacje.
Z
obu historii wynika, że sytuacje, w których rodzice doceniają talenty swoich
dzieci, nie są żadną nowością, podobnie jak i ta, że chcąc zapewnić im
należyte wykształcenie, potrafią zdobyć się na ogromny wysiłek,
niepozbawiony przy tym sporego ryzyka.
W
obu sytuacjach rodzice zachowywali się racjonalnie i z desperacją, bo choć
prawie każdy rodzic wierzy w wyjątkowość swego dziecka, nie każdy jest gotów
zaryzykować własne ubóstwo w nadziei jego przyszłego życiowego sukcesu. Świadczy
to jak najlepiej o ich rodzicielskiej postawie i przekonaniu o talencie, a w bliższym
nam przypadku, także przekonaniu w swoją fachową wiedzę, czyli w naukę,
oboje wszak byli wcześniej dobrymi sportowcami i mieli podstawy do racjonalnej
oceny możliwości swego syna. Był w tym wszystkim i element wiary, że
wszystko ułoży się jak to sobie planują, bo przecież jeden pijany kierowca
albo spadająca gałąź, czyli przypadek losowy, mógł zniweczyć każdy plan.
Sam zainteresowany też wierzył w sukces, czyli w swoje możliwości, bo
trenował zawzięcie, jak się okazało, skutecznie. Jednym słowem, jak dotąd
wszystkie okoliczności układają się w pożądany łańcuch wydarzeń.
Po
znanym wszystkim sukcesie, jak donoszą publikatory, wśród licznych, spadłych
jakby z nieba kandydatów na sponsorów, natychmiast uformował się komitet
kolejkowy; zapewne będą podbijać cenę, tzn. wartość swojej oferty, więc
jest nadzieja na szybkie odkupienie tych sprzedanych wcześniej sklepów, albo
urządzenie nowych, lepszych, czego im życzę.
W
głosie dziennikarza przebijała jednak pewna nuta krytycyzmu wobec sponsorów
prywatnych i urzędników państwowych. Nie podzielam tych pretensji, ponieważ,
moim zdaniem, wszyscy oni, zarówno wcześniej jak i teraz, zachowują się zupełnie
racjonalnie, przynajmniej z ich punktu widzenia.
Jeszcze
parę tygodni temu interes ten mógł się wydawać mocno niepewny, zwłaszcza
osobom postronnym, nie żyjącym w świecie tenisa, iluż w końcu znaczących
biznesmenów lub urzędników państwowych, orientuje się dobrze w możliwościach i szansach poszczególnych zawodników. Takie rozeznanie, to raczej domena i sprawa działaczy odpowiedniego związku. Nie dziwię się więc osobom
prywatnym, że nie chciały inwestować w niepewny, ich zdaniem interes. Może
nie wierzyli w powodzenie, może ewentualne zyski wydawały im się zbyt małe, a może byli zbyt zajęci innymi sprawami, by starać się zorientować w sytuacji. Mógł na ich postawę też mieć wpływ przykład słynnej kilka lat
temu Tereski, która najpewniej zmarnowałaby każde pieniądze, gdyby ktoś
zechciał zaryzykować sponsorowanie jej kariery. Sponsorowanie niesie ze sobą
nie tylko niebezpieczeństwo poniesienia strat materialnych, ale i rozczarowania.
Gdybym
miał pieniądze, to z pewnością nie inwestowałbym ich w tenisistę, głównie
dlatego, że sport ten w żaden sposób mnie nie emocjonuje. W życiu dwa razy
byłem na takim meczu, w jednym grał nawet sam Aleksander Metreweli, ale nic
porywającego w tym sporcie nie dostrzegłem, taki mam feler. Oczywiście, aby
nie robić przykrości gospodarzom, którzy z trudem zdobyli bilety na występ
ówczesnej gwiazdy, entuzjazmowałem się, tak jak oni, każdym udanym
zagraniem, tyle, że z wyraźnym opóźnieniem. Nie dałbym też tych
nieposiadanych pieniędzy, ponieważ odnoszę nieodparte wrażenie, że zarobki
sportowców nie odpowiadają prawu podaży i popytu, choć kosztów ich
uzyskiwania nie znam.
Większe
pretensje można mieć do urzędników państwowych, czyli właśnie działaczy
sportowych, bo to właśnie oni są oczyma, którymi państwo patrzy na swoich,
utalentowanych fizycznie, obywateli. Jakie były motywy ich zbyt mało przewidującego
postępowania, nie wiem, przyjmuję na wiarę to, co mówił dziennikarz. Trzeba
jednak pamiętać, że urzędnicy nie działają w próżni, i wcale nie byłbym
pewien, czy jakiś kontroler, dajmy na to z NIKu lub innej instytucji, nie
przyczepiłby się do takiego wydatku. Cóż z tego, że nasz bohater wygrał
jakieś tam eliminacje, potem ćwierćfinał i półfinał, skoro przegrał w finale? Mógł sobie przegrać tamte spotkania, ale finał powinien wygrać, bo
efekt końcowy się liczy. I żadne tłumaczenia tu nie pomogą.
Teoretycznie
państwo nasze popiera 'rozwój kultury fizycznej, zwłaszcza wśród dzieci i młodzieży'. Występuje tu jednak, moim zdaniem pewna sprzeczność:, kiedy
się chce popierać wszystkich, traci się z oczu jednostki, a że tak jest świadczą
choćby takie dwa przykłady.
W
przeszłości, państwo nasze każdemu przeciętnie zdrowemu mężczyźnie
fundowało dwuletni, a zdrowszym to nawet trzyletni, bezpłatny obóz
treningowy. Jednak dość liczne były przypadki, że zainteresowani próbowali
się od tego dobrodziejstwa wykręcić i owe dwa lata przeżyć na koszt własny
lub rodziny. Dziś, gdy owe możliwości zostały mocno okrojone, komisje
poborowe nieomal nie mogą się opędzić od chętnych, z których każdy widzi w swoim plecaku, jeżeli nie marszałkowska buławę, to przynajmniej
generalskie szlify.
Drugi
przykład jest powiązany z pierwszym. Otóż niektórzy, zamiast służyć
Ojczyźnie w szeregach LWP próbowali zadekować się po jakichś seminariach,
do których wstęp też nie był łatwy. W rezultacie mieliśmy niezwykle liczne
tzw. powołania, a absolwenci seminariów zasilali odpowiednie kadry na całym
nieomal świecie. Obecnie, w dobie powszechnej, niemal przymusowej katechizacji,
chętnych do jej przyjmowania jakby mniej, coraz to słyszy się jakieś
sarkania, wydziwiania i próby wykpienia się od przyjmowania bezinteresownego
przecież daru łaski. Odnoszę wrażenie, że równie trudno będzie, jak wcześniej
generałów, tak teraz biskupów z tej gromadki wyłowić. Ostatnie alarmujące
raporty dotyczące wkładu gimnazjów w utrwalaniu szkodliwych podziałów społecznych
też mogą być dowodem na istnienie tej sprzeczności.
Teraz,
kiedy szansa kolejnych sukcesów sportowych jest większa, bo przecież pewności,
że dalej wszystko pójdzie zgodnie z życzeniami, nie ma, wszyscy też zachowują
się racjonalnie. Pojawili się więc sponsorzy, działacze też będą chcieli
jakoś włączyć się do gry. Z tego wynika dla mnie wniosek, że racjonalizm
ma swoje koszty, jeśli brakuje w nim trochę fantazji, a jeśli myślenie
racjonalne okaże się spóźnione, wtedy te koszty będą jeszcze większe. Za
pozytywny skutek całej sytuacji uważam ten, że nikt nie będzie mógł
przyznawać się do ojcostwa tego sukcesu, przynajmniej przedwcześnie. Wynika z całej sytuacji też pewien wniosek praktyczny, nie dla państwa, ale dla rodziców:
jeśli marzą o sukcesie, w pierwszej kolejności to oni muszą inwestować w swoje dzieci. Wiedzą o tym dobrze np. rodzice dzieci uzdolnionych muzycznie.
Jednak
uważam, że pierwotny punkt widzenia potencjalnych sponsorów, miał pewną słabą
stronę. W rozstrzyganiu takich problemów jak wybór właściwej strategii
pomocna jest teoria gier, a przecież sport to gra, choć może nie zawsze całkiem
strategiczna, bywa, że i deterministyczna, ale jednak gra. Wydaje się, że już
analiza prostej macierzy 2×2, wygra-nie wygra, warto-nie warto, daje wynik
przemawiający za podjęciem ryzyka, ale czy nasi biznesmeni znają choćby
podstawy teorii gier, tego pewnym być nie można. Czyli — więcej matematyki!
Dzieci
to jednak nie tylko radość; jeden z naszych luminarzy kultury twierdził wręcz,
że dzieci są zakałą ludzkości. Trochę chyba przesadzał w swym
krytycyzmie, choć nie wiem, czy patrząc na niektóre poczynania swego
niegdysiejszego pierwszego sekretarza, nie utwierdziłby się w swym
sceptycyzmie. Dajmy jednak spokój tym sprawom.
W
przeszłości, na wielu mieszkalnych blokach wisiały tablice informująca, że
'za szkody wyrządzone przez dzieci, odpowiedzialni są rodzice', wraz z numerem odpowiedniego paragrafu właściwego kodeksu. Niby jest to słuszne i logiczne, ale częstszymi są chyba sytuacje, kiedy jest akurat odwrotnie i to
dzieci cierpią za winy, grzechy i głupotę rodziców; ostatni przykład użycia
tej niepisanej zasady mieliśmy w Opolu. Dziwnego jednak w tym nic nie ma, tak
dzieje się od pamiętnego owocobrania w Edenie, więc mogę udawać, że nie
rozumiem, po co te kontrole, te pretensje do sądu i policji. Nie zdziwię się
też, jeżeli sąsiedzi będą musieli odpowiedzieć za swoje dobre serce, bo to
przecież to nie oni mieli zapłacić grzywnę, na którą się złożyli. Być
może naruszyli ten sam paragraf, który wcześniej naruszyła posłanka
Sobecka, ale nie wiem, czy sytuacja jest identyczna, może też prokuratorzy
czegoś się w międzyczasie nauczyli.
Odpowiedzialność
dzieci za czyny swoich rodziców istniała zawsze i istnieje nadal. Dziecko
biedaka jest biedne od urodzenia, choć może się wzbogacić, historia zna
sporo takich przykładów, również dziecko rodziców niewykształconych nie
musi do końca życia pozostawać nieoświeconym, ale szanse ma większe. W przeszłości dzieci nieślubne były co chwilę uświadamiane o popełnionym
przez ich rodziców występku, chyba że pochodziły z odpowiednio dobrych
rodzin, gdzie zazwyczaj udawało się jakoś sprawę zatuszować. Czasem tatuś
był tak ważny, że lepiej było milczeć, jak to np. udało się hrabiemu
Walewskiemu, u którego mało kto zauważał podobieństwo do kogo innego poza
szambelanem. To uświadamianie, niektórzy nazywający piętnowaniem, miało
swoje uzasadnienie choćby w przysłowiu o jabłku i jabłoni, raz po raz przywoływanym.
Dzieci nawet czasem się tym przejmowały i nadal przejmują, choć nie
wszystkie.
W
cenie były rody, herby, genealogie i koligacje, dziś raczej koneksje. Coś z tego pozostało do dziś, choć tytuły rodowe zniosła już II RP, świadoma,
że szlachectwo nigdy nikogo do niczego nie zobowiązywało, chyba, że do
obrony własnego interesu, dodajmy też, że i klasowego. Czasy się zmieniły,
dziś już można niektórymi przodkami, jeśli się nie chwalić, to
przynajmniej nie wstydzić, ja np. raz po raz chwalę się moimi dziadkami, którzy
dzielnie służyli wszystkim trzem kajzerom w Reichswerze, i razem z Bartkiem
Zwycięzcą gonili żuawów i turkosów pod Sedanem i Metzem.
Wcześniej,
przy każdej okazji przechwalałem się, że chodziłem do podstawówki im. księdza
Piramowicza, a było to za głębokiej komuny i do odwilży październikowej było
jeszcze daleko, potem pyszniłem się średnią szkołą imienia prof. Suchardy,
co uznawałem za wystarczający powód do dumy i wypinania piersi wraz z żądaniem
uznania oczywistego faktu, że samo to powinno wystarczać za wszystko.
Nurtuje
mnie jednak taki problem. Dzieci wychowują rodzice, ale także przedszkole,
potem różne szkoły i nie tak znowu rzadkie są przypadki, gdy właśnie szkoły
są piętnowane za brak sukcesów wychowawczych. A szkoły mimo wszystko cieszą
się, zwłaszcza wśród najmłodszych, sporym autorytetem. Pamiętam panią, która
na Onecie skarżyła się, że dziecko przyniosło ze szkoły wiadomość, iż
pająki nie są owadami, i żaden matczyny autorytet nie był w stanie obalić
tego przekonania, w tym miejscu powiedzmy — na szczęście. Mój wnuczek też
mnie kiedyś zaskoczył, kiedy to, usłyszawszy jakiś pomruk niezadowolenia z mojej strony, postawił sprawę jasno oświadczając, że poskarży się swojej
wychowawczyni. Czyli coś jeszcze z autorytetu szkoły pozostało.
Wydawać
by się mogło, że im wyższa szkoła tym wychowanie powinno osiągać wyższy
poziom, no, bo wychowanie z wykształceniem powinno niby iść w parze. Jeżeli
tak, to tym samym i odpowiedzialność wychowawców za braki i niedoróbki
wychowawcze powinna być większa.
Czy
więc nauczyciele nie powinni odpowiadać za jakość swej nauki? — oto jest
pytanie. Ktoś przecież wychowywał i uczył na szczęście już byłego ministra oświaty, procesującego
się bez powodzenia z licealistami, i elokwentną
posłankę, która swego adwersarza potraktowała słowem tyleż skrzydlatym, co
publicznym. Czy może fakt, że dyplomy i tytuły nadali im profesorowie z epoki
wczesnego Gierka, być może nawet jacyś 'marcowi docenci' albo i jacyś
współpracownicy Bóg wie kogo lub czego, nie należy traktować, jako
okoliczność, tylko jaką, albo jako świadectwo niepoczytalności?
Na
usprawiedliwienie pani poseł, jakby nie było, panienki z dobrego domu, powiem
tylko, że przecież mogła niemiłego jej mówcę czymś oblać albo wręcz
spoliczkować.
Aż
prosi się zapytać — gdzie byli lub są rodzice, zwłaszcza duchowi, -
naszych 'bohaterów', wydaje się, że gdyby żyli, to by się w grobach
przewracali.
Jest
jeszcze jedna kwestia — jak mają się w tej sytuacji zachować ich uczniowie?
Przykład licealistów prowadzących b. ministra do Canossy via Bruksela, daje
jednak budujący przykład. Gdybyśmy wszyscy mieli tyle siły, ile oni, nasz
kraj mógłby się stać państwem prawnym, jak to deklaruje Konstytucja.
« Felietony, bieżące komentarze (Publikacja: 07-11-2012 )
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 8485 |
|