|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
« Czytelnia i książki Pod okiem demona przekory Autor tekstu: Jan Kurowicki
Nakładem
wydawnictwa „Książka i Prasa" ukazała się nowa książka profesora
Jana Kurowickiego. Poniżej publikujemy wstęp do tej książki napisany przez
Autora.
Kiedy przez ostatnich parę lat snułem rozważania na tak poważne tematy, jak
podjęte w tym zbiorze esejów, znajdował się przy mnie, i ani na moment mnie
nie odstępował, demon przekory. Patrzył więc, co myślę o relacjach między
etyką i polityką, o Polaku i Polsce jako ideologicznych figurach; o donkiszoterii tych, którzy serio wiązali nadzieje z ustrojem minionym; o przywódcach,
na których sytuacja wymusza, iż przejawiają jeno horyzont konia i o ich podwładnych,
co mogą być tylko ograniczonymi stajennymi; o tym, co przychodzi mi do głowy,
kiedy rozmyślam nad Marksem, kiedy w mej niepodległej Ojczyźnie przybrał
postać potwora; wreszcie o religii i Kościele, zmieniającymi swe wytwory w tanie atrakcje w medialnych fabrykach rozrywki.
Stał
tuż za moimi plecami. Szturchał w ramię, albo drapał po łysiejącej głowie,
czy też brudnym, oślinionym paluchem mazał po monitorze komputera, gdym tylko
pomyślał, rozważając te zagadnienia, że zło dla moich rodaków i dla mnie
przeminęło wraz z PRL; że wartości, powszechnie ogłaszane za uniwersalne,
wytyczają i oświetlają drogę mego postępowania w życiu publicznym i prywatnym; że na sprawy narodu patrzeć trzeba optymistycznie, bo troskliwa,
przyjazna i ciepła, choć niewidzialna ręka rynku rozwiązuje wszystkie palące
problemy; że władze są rozumne, kompetentne i oddane tylko służbie
publicznej itd. Kiedy więc tylko to i temu podobne nawet ledwie mi świtało,
on durnowate miny stroił.
Przyznacie
sami: takie jego zachowanie nie było eleganckie. Świadczyło o braku manier,
kultury osobistej, a przede wszystkim o szemranej jego moralności i niezbyt
patriotycznych intencjach. Ale on robił swoje i nie odpuszczał. Nie zliczę,
ileż to razy prosiłem, by przymknął oko na to lub owo zdanko ze zgrabnym,
krzepiącym mych bliźnich komunałem humanistycznym; by nie wiercił dziury w głowie
za słówka, mogące wyzwolić narodowy wzlot. Nic nie pomagało. Jak tylko
zabierałem się do roboty, natychmiast był przy mnie i gały wyślepiał.
Ów
demon wymuszał też na mnie, bym odmiennie, niż większość mych rodaków myślał.
Skłaniał do dystansu wobec ludzi i świata. A to miało rodzić przewrotność,
czasami żart, co nie wyklucza skupienia, rzetelności i powagi wobec spraw tu
rozważanych. Wymaga zaś niekiedy ironii wobec każdego politycznego,
religijnego, naukowego czy moralizatorskiego nadymania się; wobec każdej — jak
powiedziałby W. Gombrowicz — gęby, która od dawna już czeka gotowa na
przyprawienie, bo całe ich magazyny, wraz z innymi podobnymi tworami, znajdują
się gotowe w akademickiej humanistyce, naukach społecznych, w mediach, kościołach, w szkołach, nawet w przedszkolach, jako w instytucjach ideologicznych aparatów
państwa.
One
to chcą sprawić, że wszystko, co jest, okazuje się, jeśli nie zupełnie
dobre, to co najmniej lepsze niż było wczoraj. Że świeci słonko, deszczyk
siąpi, dni nam płyną pomalutku; że tu kościółek, a z kościółka tłumek
spory… I tak dalej i dalej. Jednym lepiej, innym gorzej, nad wszystkimi pan Bóg
czuwa. Co dzień wizja polityka, co dzień kłopot, a co piąty odwykówa. I tak
dalej i dalej… Jak w grafomańskich sztambuchach, powstających ze słodkiej
bezmyślności, jałowości, monotonii. Dla „pełnej prawdy życiowej"
dodać by tu można kilka napadów, jedno lub dwa zabójstwa, jakiś przekręt
banku czy malwersację. W międzyczasie — wszędzie muzyczka. Mocna lub tkliwa.
Kilka przykrych wiadomości z niespokojnego świata. I znowu — muzyczka.
Tak
pewnie ktoś odebrałby rytm toczącego się w Polsce życia, gdyby wgłębił
się w sensy, które zawierają owe gombrowiczowskie gęby, jak i całe to
ideologiczne grzęzawisko, nieustannie produkowane i reprodukowane przez państwowe
aparaty ideologiczne. Gdyby zaś na dodatek był to człowiek o usposobieniu
epikurejskim, na śmierć i życie pokochałby nasz kraj, pod warunkiem jednak,
że mógłby się żywić tylko tymi treściami, nie potrzebując mamony
przynajmniej na chleb ze smalcem i kiszonym ogórkiem. Choć może i jest to możliwe,
boć przecie produkty tych aparatów zdają się wprost pochodzić nie tylko ze
wzniosłej muzyki sfer, ale i boskiej harmonii przedustawnej.
Jestem
wytworem tego społeczeństwa, więc i mnie co jakiś czas, nawet podczas
pisania zebranych w tej książce esejów, dopadała chęć, by przylepić sobie
stosowną do moich tytułów i wieku gębę, potem w owym grzęzawisku
ideologicznym się zanurzyć, i przynajmniej trochę pożyć w jego ciepełku i przytulności. Nic z tego. Demon przekory czuwał. szturchał w ramię. Po głowie
drapał. Paluchem po monitorze komputera smarował dziwne esy-floresy. Aż
wreszcie książkę uznałem za zamkniętą. Ale nie wiem, czy mnie w pełni
dopilnował, czy bezwiednie nie ześlizgnąłem się tu i ówdzie w ideologiczną
mierzwę, bo on, miast bez przerwy na mnie baczyć, zamyślił się czasami i dłubał w swym potworkowatym nosie. Odpowiedzialność wszakże za to pisanie spada
tylko na mnie.
Powstała
jednak rzecz, która — jak sądzę — przeznaczona jest dla tych, co lubią
intelektualne wędrówki pod prąd, bo uciskają ich gorsety poprawności
politycznej, potocznych wyobrażeń humanistycznych i moralnych, narodowych świętości,
czy religijnych imponderabiliów itp. Widzą bowiem i wiedzą, że już w momencie ich zakładania nikną społeczne zapętlenia i sprzeczności. Świat
staje się zaczarowany. Uniemożliwia wiedzę o swych mechanizmach. Rodzi ślepe
emocje i bezmyślną wiarę. Powiadam więc im w tej książce, że ulegają
wtedy ideologiom, czyli rozpowszechnionym społecznie duchowym tworom i środkom,
służącym przysłanianiu, a zarazem odtwarzaniu i konserwowaniu istniejących
stosunków społecznych, zwłaszcza — reprodukcji warunków produkcji. Stają się
przez to tylko podmiotami praktyk ideologicznych, czyli nosicielami mitów, złudzeń i fałszów, bezwiednie wplątanymi w społeczne zjawiska i procesy, których
nie rozumieją i bezwolnie im ulegają.
A
przecież miało już tak nie być. Kiedy bowiem po czerwcu 1989 r. rozpoczęła
się w Polsce transformacja ustrojowa, z początku wszystko zmieniło się tylko w rupieciarnię polityczną, religijną i moralną. Rozpadły się dotychczasowe
reguły funkcjonowania państwa, stosunki gospodarcze, ideologiczne cele. Ale
zdawało się, że wkrótce wyłoni się świat odczarowany, racjonalny,
przejrzysty i poznawczo czytelny. I choć skądinąd wiedziano, że będzie on
miał charakter kapitalistyczny, wierzono, że zbędne w nim będą wszelkie
ideologiczne mistyfikacje. Wiarę tę rodziła sama nowość sytuacji, która żywiła
się nadzieją, że wkrótce nastanie nowy ład.
I
nastał. Ale odmienny od oczekiwanego. Oto zależność w nim jednostki od państwa
zastąpiła podległość kapitalistycznemu pracodawcy i sile pieniądza. Państwo
zostawiło ją samą sobie, dbając tylko, by płacono podatki i przestrzegano
prawa. Kultura Wysoka została zmarginalizowana. Kontrolną i duchowo władczą
pozycję wobec jednostki zajęła machina Kościoła, która — z jednej strony -
podjęła się recyklingu religijnego sacrum i tradycji; z drugiej — próby
przejęcia władzy nad moralnością, myśleniem, emocjami, a nawet nad
figlowaniem w pościeli. A aparaty ideologiczne kapitalistycznego państwa,
podobnie jak dawne, wytwarzają to, co potrafią: wyobrażenia, że ten świat
wreszcie jest najlepszym ze światów.
Natomiast
odpowiedzią na to wszystko stało się wycofanie ludzi w mniej lub bardziej
zgrzebną prywatność i niewidoczną dla postronnych osobność. Na zewnątrz
zaś nich toczy się polityka i szeleszczą patriotyczne frazesy. Telewizor stał
się ołtarzem, a kultura popularna — nieustannym spektaklem i nabożeństwem.
Czas wolny wypełniły telenowele. W dźwięku kościelnych dzwonów i kadzidlanym dymie ożyły (i powstały nowe) dawne demony oraz ideologiczne
figury i maski, by społeczne życie pozorowało spokój, porządek i wdzięk
teatru.
Ale kiedy zacząłem intensywnie myśleć o tym wszystkim nie opuszczał
mnie właśnie demon przekory. Czuwał nad każdą ideą i pomysłem. I tak
zrodziło sie to, co oddaję czytelnikom. Zebrane zaś w tej książce eseje mówią
nie tyle o realnych ludziach, co właśnie o figurach, w jakie oni wrastają,
aby istnieć w takich czy innych rewirach życia ideologicznego i w rozmaitych
strukturach społecznego świata. Gdy natomiast już w nie się wcielą — posługują
się różnymi maskami, które ukrywają ich wady, ale przede wszystkim umożliwiają
wyjść na swoje. Dla poznania zaś i analizy tych figur i masek, posługuję się
tutaj narzędziami filozofii i nauk społecznych. Ale dla plastycznego i dobitnego przedstawienia ich, sięgam też do znanych mitów, legend, wielkich
utworów literatury, a nawet do anegdot, przypisywanych znaczącym w historii
postaciom. Znajduję w nich wyobrażenia, dzięki którym owe figury i maski
nabierają życia i dają do myślenia.
Ale chciałem tu uzyskać nie tylko efekt literacki. Chodziło mi także o obrazowe odniesienia dla teoretycznego namysłu nad ludzkimi uwikłaniami społecznymi,
które przejawiają się jako zjawiska praktyk ideologicznych i politycznych. Do
tego natomiast celu właśnie te twory kulturowe znakomicie się nadają. Są
wszak, sądzę, czymś więcej niż tylko opowieściami o fikcyjnych lub
realnych zdarzeniach czy sytuacjach. Stanowią niejako sfabularyzowane
„modele idealizacyjne" powtarzających się w historii splotów
stosunków społecznych lub ich form ideologicznych. Poniekąd przypominają
platońskie idee, jako ich wzory. Odrywają się natomiast od swych faktycznych
źródeł i wędrują przez historię społeczeństw i kultury. Konkretyzują się
zaś w okolicznościach, u podłoża których leżą takie same (lub zbliżone)
odmiany zależności.
Niekiedy zresztą te konkretyzacje dokonują się bezwiednie. Oto w Życie jest opowieścią G. Marquez mówi, że pewną jego świeżo
napisaną powieścią zachwycił się jeden z przyjaciół. Nie dlatego, że była
oryginalna, lecz że obecna w niej struktura zdarzeń i sytuacji zdała mu się
wiernym odbiciem „Antygony". Zdumiało to autora Stu lat samotności
i — jak powiada — długo potem pracował, aby takich skojarzeń nie wywoływała.
Nie mówi, czy mu sie to udało. Mniejsza zresztą o to. Jasne jest jednak, że
uciekał od gotowego wzoru, sfabularyzowanego „modelu
idealizacyjnego". Chciał, by ten utwór zawdzięczał wszystko jemu,
autorowi, i wyrażał każdym momentem swej przestrzeni wyobraźniowej to tylko,
co mu bliskie i współczesne.
Bywa jednak często odwrotnie, kiedy to twórca (nie koniecznie pisarz)
jest właśnie jakimś „modelem idealizacyjnym"
zainteresowany. Zawiera bowiem obchodzący go motyw, którego nie chce wprawdzie
powtórzyć w kształcie znanym, lecz pragnie przedstawić jego sens w stosunkach społecznych i w kulturze swego czasu. Przykładem — Velazquez i jego
Pijacy: obraz nawiązujący do starożytnego motywu bachanaliów.
Dla artysty ważne było to, czym mogą być bachanalia i Bachus w jego współczesności,
kiedy ten obraz maluje. Czyż nie lepiej, niż cokolwiek innego, pytał swym
obrazem sobie współczesnych, uosabia dziś Bachusa zamroczony alkoholem
parobas o wyłupiastych oczach i czerwonym nosie, niż wzniosły bożek, jak
przedstawiali go malarze z jego teraźniejszości?
Nie robię więc w tych esejach nic nowego. Tylko eseistycznie filozofując — „pasożytuję" intelektualnie na gotowych opowieściach, mitach i dokonaniach artystycznych. Ale, gdy się tego rodzaju działania podejmuje,
trudności jest bez liku. Tam bowiem, gdzie swą pracę artysta lub pisarz może
uznać za zakończoną, właściwie dopiero zaczyna się moja robota. Przede
wszystkim: tworzone przez nich przestrzenie wyobraźniowe, zamknięte w strukturach utworów, przedstawień malarskich itp., nie muszą same siebie tłumaczyć.
Po prostu istnieją.
Gdy natomiast w nie się wchodzi, jako filozof, trzeba znaleźć ich
dzisiejsze miejsca w splotach stosunków społecznych i w ich artykulacjach
ideologicznych. A to nie zawsze jest łatwe. Choćby dlatego, że to, co niegdyś
miało wymiar mikro (np. działo sie w rodzinie, małomiasteczkowej wspólnocie, w relacjach w konkretnym układzie władzy itp.) istnieje dzisiaj w skali makro.
Może być też odwrotnie, kiedy to, co w sfabularyzowanym „modelu
idealizacyjnym" było kiedyś źródłowo wierne wobec stosunków ogólnospołecznych,
współcześnie jawi się tylko w skali mikro (konkretne przypadki jednego i drugiego rozważane są dalej). W obu zaś przypadkach roboty jest niemało, a jej efekty — zawsze niepewne.
Może się jednak teraz czytelnik tym wszystkim bawić. Może na własną
rękę szukać ich realnych odpowiedników albo wzruszyć ramionami i pójść
dalej własną drogą. Niech mu jednak także towarzyszy demon przekory.
« Czytelnia i książki (Publikacja: 02-03-2013 )
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 8789 |
|