|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
Filozofia » Filozofia społeczna
Współczesna Medea czyli etyka i polityka w zaczarowaniu [1] Autor tekstu: Jan Kurowicki
1. Wartości i odczarowani bogowie
Do zgodnego z moralnymi
wartościami uczestnictwa w polityce, wedle jednych, wystarczy Dekalog i ewangeliczne kazanie na górze; według innych — uczciwość, odpowiedzialność za
wspólnotę i kierowanie się wskazaniami sumienia. W obu tych przypadkach zakłada
się, że podmioty polityki z góry wiedzą, co mają robić, czego zaś unikać, aby
być w zgodzie z dobrem i nie dopuścić do panowania zła. Odpowiednio do tej
wiedzy określają cele i dobierają środki działania. Tworzą też jego strategie i taktykę, które zmieniają lub modyfikują zależnie od stanu swych sił,
napotykanych przeszkód lub kłopotów. W każdym zaś momencie działania pilnie
baczą, aby nie zgubić drogi wyznaczanej przez światło wartości.
Wszakże w „Polityce jako zawodzie i powołaniu" M. Weber słusznie już dawno temu
wskazywał, że oba te stanowiska we współczesnym świecie nie są (i być nie mogą)
podstawą mariażu etyki i polityki. Wznoszą się bowiem zbyt wysoko ponad
skomplikowane sploty stosunków i powiązań w sprzecznych, historycznie
ukształtowanych praktykach politycznych, w które uwikłane są wszelkie normy i wartości. Stanowiska te wystarczają co najwyżej do formułowania ogólnikowych
moralnych pouczeń i ocen działań oraz ich intencji, boć są wyrywane z kontekstów, w jakich dochodzą one do głosu. Pozostają tedy w sferze wzniosłych i pustych frazesów.
Kierując się więc tylko ich wskazaniami, jesteśmy ślepcami w realiach polityki.
Trwamy w nich zagubieni. Boć gdy po średniowieczu świat pozbawiony został
otuliny religijnego sacrum, zgasło światło wszelkich odwiecznych wartości.
Nastał pochmurny dzień powszedni, czas prozaiczności. [ 1 ] W nim natomiast, jak
powiada Weber, „Odczarowani dawni bogowie przybierają postać bezosobowych mocy,
powstają z grobów, dążą do zapanowania nad naszym życiem i ponownie zaczynają ze
sobą odwieczną walkę. Sprostanie takiej
p o w s z e d n i o ś c i stało się jednak bardzo trudne dla człowieka współczesnego (...). Wszelka pogoń
za "przeżyciem" pochodzi z tej słabości. Słabością jest bowiem, jeśli ktoś nie
może spojrzeć w najsurowsze oblicze przeznaczenia epoki, w jakiej żyje". [ 2 ] Nie
wystarcza więc nie tylko sama uczciwość i odpowiedzialność za wspólnotę. A także: czucie i wiara oraz etyczne rodzynki Dekalogu w postawie polityka, aby
mógł on podejmować takie lub inne działania. Bez chłodu rzetelnego poznania
historii oraz współczesnych form uwikłań i powikłań praktyk politycznych, może i sycą go one duchowo, nie zabezpieczają jednak przed powstałymi z grobu demonami.
Co więc czynić należy? Różne
padają odpowiedzi. Jedni przechodzą obojętnie obok Weberowskich przestróg i ślepo trwają przy hasłach Dekalogu. Inni krzywią się na nie i poszukują
rozstrzygnięć w głębiach podmiotowej subiektywności. Oto parę dobrych
dziesiątków lat temu L. Kołakowski ogłosił esej pt. „Etyka bez kodeksu".
Wykazywał w nim, że wszelkie kodeksy moralne, także w zastosowaniu do polityki,
nie mają sensu. Stanowią bowiem sita, z których zbyt szybko i obficie wycieka
woda zbiorowego i jednostkowego życia, plącząc i gmatwając wszelkie wartości i normy. Życie to bowiem składa się z sytuacji moralnie konfliktowych. Nie da się
więc rygorystycznie rozstrzygać jego dylematów wedle żądań kodeksowych norm. Z kolei każdy kodeks zbyt łatwo może stać się przysłoną hipokryzji i faryzejstwa.
Nie ma przecież działania ludzkiego, powiada, którego nie dałoby się uzasadnić
jakimś szczytnym ideałem czy moralną zasadą. Postulował tedy etykę bez kodeksu,
czyli postawę, w obrębie której decyzje aksjologiczne podejmowane są na
podstawie człowieczej intuicji moralnej, przy świadomości jej ryzyka i w ciągłym
poczuciu niepewności. [ 2 ] Wbrew Weberowi więc podtrzymywał wiarę w rangę przeżyć i ujawniających się w nich odpowiednich do kontekstu zasad i wartości. Nie bał
się też żadnych demonów.
Kołakowski swój esej pisał jeszcze w Polsce w latach sześćdziesiątych
ubiegłego wieku. Miał wtedy głównie na oku dwa kodeksy: etyki socjalistycznej,
czyniącej miarą polityki i ludzkiej aktywności moralnej ideały braterstwa,
równości i sprawiedliwości, które wyradzały się w swe zaprzeczenia. Miał też
wszakże na uwadze właśnie Dekalog, zbyt łatwo, jego zdaniem, stający się w historii usprawiedliwieniem i sztandarem sprzecznych interesów i fanatyzmów.
Autor chciał, by wybory moralne zarówno w życiu jednostkowym, jak i w polityce,
były samoistnymi aktami ludzkiej woli. Pragnął też, aby każdemu towarzyszyło
brzemię odpowiedzialności i nieustanna troska, wynikająca z ryzyka decyzji. Obu
kodeksom tedy mówił „nie", chcąc widzieć w działaniach ludzi postawy otwarte i krytyczne.
Stąd też w innym swym eseju: „Kapłan i błazen" [ 4 ] przeciwstawiał -
zasklepione w sobie — doktrynerstwo ideologiczne i religijne postaw kapłańskich,
roszczących pretensje do nieomylności, prawdy i słuszności, zawsze w imię
aktualnie panującego układu — postawom błazeńskim: wszystko kwestionującym, lecz
nie w imię odmowy odpowiedzialności, lecz z buntu przeciw
zaślepieniu czy karnej bezmyślności.
Zarówno „Etyka bez kodeksu", jak i „Kapłan i błazen" stanowiły istotny
zaczyn myślowy zwłaszcza dla pokolenia, które w dorosłość i w życie
intelektualne wkroczyło pod koniec lat sześćdziesiątych. Oba te eseje, choć, jak
widzę to obecnie, nie dorastały do głębi ujęć Webera, zdawały się zawierać
zwięzłą kwintesencję i ocenę tego, co działo się w świecie XX wieku, zwłaszcza w Polsce podczas i po II Wojnie Światowej, i stanowiły odpowiedź na narosłe
dylematy. Byłem esejami tymi zafascynowany, bo właśnie do tego pokolenia należę.
Rodziły jednak one kolejne
pytania i wątpliwości. Przede wszystkim: czy odpowiedzialność, która się wspiera
tylko na intuicji moralnej nie prowadzi albo do
trwania w beztroskim błaznowaniu albo do zasklepienia w rozterkach bez
wyjścia? Jedno i drugie bowiem jest w pełni uprawnione w literaturze i sztuce, w życiu natomiast sprawy się komplikują, prowadząc niekiedy do konsekwencji wręcz
tragicznych. Cóż więc z tym życiem zrobić? Można oczywiście błaznować lub
pogrążyć w rozmyślaniach, gdy się jest intelektualistą, co jednak mają czynić
zwykli ludzie? Co ich może zabezpieczać przed powstałymi z grobów demonami?
Do dziś nie mam przekonywujących i jasnych odpowiedzi na te pytania, choć
już wtedy przekonał mnie Kołakowski do bezsensowności wszelkich kodeksów i zaszczepił odrazę do ich kapłanów. Wiem wprawdzie, że bez odpowiedzi na nie -
świat się nie zawali, że obok nich wyrastają jeszcze inne pytania, jak niedawno
jeszcze krzyże na Krakowskim Przedmieściu pod Pałacem Prezydenckim, ale nie
wystarczy żadna moralna policja w polityce i życiu prywatnym, aby przestały mnie
gryźć wątpliwości.
Uciekam dlatego w przestronny
świat fikcji.
2. Żądanie zadośćuczynienia
Oto w ostatni marcowy poniedziałek 2011 r. powtórzono w TVP 1 świetny
spektakl W. Krzystka według sztuki F. Duerenmatta pt. „Wizyta starszej pani".
Tak wszakże został on skonstruowany, że zaleca się nie tylko estetycznie, ale
stanowić może godny teoretycznej uwagi, artystyczny obraz współczesnych relacji
między etyką i polityką. I to mimo tego, że bezpośrednio jej nie dotyczy. Jego
bowiem tematem jest zemsta nadszarpniętej przez ząb czasu miliarderki na
mieszkańcach pewnego miasteczka za krzywdy, jakich od nich onegdaj doznała.
Żyła oto w nim ona za młodu i tam pozbawiono ją godności za sprawa wiarołomnego kochanka. Wyparł się on bowiem
sprawstwa życia poczętego w jej ciele. Oskarżył o dziwkarstwo i (pośrednio)
wepchnął w prostytucję. Wprawdzie wyciągnął ją z tego fachu i poślubił
obrzydliwie bogaty (ormiański) miliarder, który zresztą szczęśliwie dla niej
rychło umarł i majątek jej zostawił, jednak kolec krzywdy nie pozwolił jej tym
się cieszyć. Użyła więc najpierw swego bogactwa, by miasteczko stało się ubogą,
pozbawioną perspektyw dziurą. A kiedy to nastąpiło — zjawiła się w nim. Rychło w czas, bo po czterdziestu piciu latach od zajść z młodości. Z jednym zamiarem: by
moralnie mieszkańców upokorzyć, a kochanka — ich rękoma — zabić.
Temat ten jest na miarę powieści dla kucharek czy telewizyjnej
telenoweli. Pod piórem autora jednak i dzięki artystycznemu wyczuciu reżysera,
stał się on wszakże jedynie osnową spektaklu. W środku zaś migocą właśnie
relacje między etyką i polityką, przybierając kształt społeczny, psychologiczny i egzystencjalny. Oczywiście pojawiają się tu nieuchronnie wątki tragiczne i tragikomiczne, lecz, w świetle groteskowej ironii, przenikającej całość, nie
wyciskają one tylko łez ani też nie śmieszą zbyt często. Służą utrzymaniu
napięcia i nadają wyrazistość przedstawieniu.
Tak zatem na dworzec do miejscowości na miarę Lwówka Śląskiego czy innej
zapyziałej dziury w Kotlinie Jeleniogórskiej przybywa pociągiem pośpiesznym
bohaterka. Zatrzymuje go bezprawnie, pociągając za hamulec bezpieczeństwa. Tu
czekają już na nią (bo zapowiedziała swe przybicie) co znaczniejsi obywatele
miasteczka z burmistrzem i dawnym kochasiem. Ona zaś tak sowicie opłaca
awanturującego się o wymuszenie postoju konduktora, że wprawia ich w zdumienie,
ale i budzi nadzieje na to, co może uczynić dla miejsca swej młodości, bo nie
wiedzą po co faktycznie przyjechała. Kiedy więc po rozgoszczeniu się w hotelu
przybywa na spotkanie z nimi w urzędzie miasta, spływają na nią komplementy. A gdy deklaruje, że zamierza na potrzeby tej dziury przeznaczyć pół miliarda
dolarów, a drugie tyle dać jego mieszkańcom do podziału, wzbudza entuzjazm. Nie
trwa on jednak długo, bo zaraz też stawia warunek: za niegdyś doznane krzywdy
chce, by uśmiercono jej dawnego kochanka.
Na początku warunek ten zostaje odrzucony. Przyznano, że dopuścił się on
niegodziwości. Sąd uwierzył wtedy fałszywemu świadectwu. Niesłusznie spotkało ją
potępienie. Wyrażono ubolewanie z powodu śmierci jej dziecka i upadku w prostytucję. Aliści, jak powiedziano, upłynęło już kilka dziesiątków lat.
Wszystko to się prawnie przedawniło; moralnie zaś zatarło. Życie poszło swoją
drogą i czas pokazał, że ani działania mieszkańców ani bezpośredniego jej
krzywdziciela nie biegły tylko drogą zła. On zresztą stał się szacownym
obywatelem. Może niebawem obejmie urząd burmistrza. Niedopuszczalne jest więc
żądanie kary niewspółmiernej do czynu. Wskazana jest raczej wielkoduszność. A samo jej życzenie, by wyrok wydało i wykonało miasto, jest nie tyle
zadośćuczynieniem, co haniebnym upokarzaniem jego obywateli. Wszyscy więc mogą
współczuć starszej, bogatej pani za to, co spotkało ją jako młodziutką Klarę,
ale nic więcej.
1 2 3 4 Dalej..
Przypisy: [ 1 ] Szerzej
na ten temat: J. Kurowicki — „Prozaiczność jako kategoria polityki" (w:)
„Metafory polityki" t. 2. pod red. B. Kaczmarka, Warszawa, 2003 r. [ 2 ] L.
Kołakowski — „Etyka bez kodeksu" (w:) Kultura i fetysze, Warszawa, 1967 r. [ 4 ] L.
Kołakowski — „Kapłan i błazen" (w:) „Pochwała niekonsekwencji" t. 2. Warszawa,
1989 r. « Filozofia społeczna (Publikacja: 17-02-2013 Ostatnia zmiana: 19-02-2013)
Jan KurowickiProfesor zwyczajny, kierownik katedry nauk społecznych na Uniwersytecie Ekonomicznym we Wrocławiu. Autor ponad trzydziestu książek z filozofii kultury, literatury i filozofii społecznej. Ostatnio wydana: "Estetyczność środowiska naturalnego" (Książka i Prasa, 2010) Liczba tekstów na portalu: 3 Pokaż inne teksty autora Najnowszy tekst autora: Pod okiem demona przekory | Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 8752 |
|