Racjonalista - Strona głównaDo treści


Fundusz Racjonalisty

Wesprzyj nas..
Zarejestrowaliśmy
204.444.779 wizyt
Ponad 1065 autorów napisało dla nas 7364 tekstów. Zajęłyby one 29017 stron A4

Wyszukaj na stronach:

Kryteria szczegółowe

Najnowsze strony..
Archiwum streszczeń..

 Czy konflikt w Gazie skończy się w 2024?
Raczej tak
Chyba tak
Nie wiem
Chyba nie
Raczej nie
  

Oddano 700 głosów.
Chcesz wiedzieć więcej?
Zamów dobrą książkę.
Propozycje Racjonalisty:
Anatol France - Kościół a Rzeczpospolita
Artur Patek, Jan Rydel, Janusz J. Węc (red.) - Najnowsza Historia Świata tom 4 1995-2007
Julio VALDEÓN BARUQUE, Manuel TUŃÓN DE LARA, Antonio DOMINGUEZ ORTIZ - Historia Hiszpanii

Znajdź książkę..
Sklepik "Racjonalisty"

Złota myśl Racjonalisty:
"Gdybym został królem świata, to bym się nazywał Walery Armata… Pewnie nic bym nie robił. Uważam, że najlepiej się ludziom nie wcinać. Pozostawić ich samym sobie, z ich własną aktywnością. Wtrącać im się w jak najmniej rzeczy. Zapewnić szeroko pojęte bezpieczeństwo, możliwość osądzania tych, którzy szkodzili by innym i nic więcej. Pozostawić sobie wpływ na wojsko, policję i sądy, a do niczego..
 Czytelnia i książki » Recenzje i krytyki

USA według Baracka Obamy [1]
Autor tekstu:

Dziwię się, że tak niewielkim zainteresowaniem w Polsce cieszą się dzieła liderów politycznych z zagranicy. Dlatego zainteresowała mnie przetłumaczona na polski książka Obamy (The Audacity of Hope. Thoughts on Reclaiming the American Dream z 2006 roku, przetłumaczona i wydana przez warszawskie Wyd. Albatros w 2008 jako: Odwaga nadziei. Moja droga życiowa, wartości i ideały polityczne), wówczas senatora Partii Demokratycznej, której tytuł stanowi nawiązanie do jego mowy programowej wygłoszonej na konwencji wyborczej Partii Demokratycznej w czerwcu 2004 roku. Książka zrobiła na mnie na tyle dobre wrażenie, a jej autor zaskoczył mnie na tyle pozytywnie swym trzeźwym realizmem, niezbyt ostatnio często spotykanym wśród sentymentalnych polityków USA, że postanowiłem napisać tą recenzję. Jako liberał szczególnie ciekaw byłem jak dalece liberałem jest Obama, i byłem pozytywnie zaskoczony. Okazuje się, że wbrew korwinowym i libertariańskim zawodzeniom, rdzeń amerykańskich Demokratów można, bez problemu nazwać liberałami pod niemal każdym względem. Opinie, jakie Obama wygłasza w książce na niemal każdy temat, są bardzo bliskie liberalnemu credo, no chyba, że ktoś pomyli liberalizm z anarchokapitalizmem, nierealnym ideałem państwa-minimum, lub wolnorynkowym konserwatyzmem, co niestety zdarza się często. Obama, choć prawnik, rozumie i szanuje reguły świata biznesu, ceni innowacyjność i energetyczną samowystarczalność (alternatywne źródła energii itd.), której to potrzeby nie pojmuje szefostwo GOP (np. Romney zależny od nafciarzy z Teksasu). Obama rozumie potrzeby pracodawców i specjalistów z klasy średniej, i nie ma w sobie nic z roszczeniowej i populistycznej postawy europejskiego socjaldemokratycznego związkowca typu Harolda Wilsona. Jednym słowem liberał, i jak prawdziwy amerykański liberał odwołuje się do tych samych wartości, które przypisywał liberałom Kennedy; odwagi wprowadzania zmień, wiary w postęp, w wolność indywidualizm i odpowiedzialności jednostkowej. Obama przyznaje się, że wiele pomogła mu jego redaktorka Rachel Klayman, i już to budzi sympatię.

Zacznijmy jednak od początku. Główną troską Obamy jest to, by zwolennicy różnych opcji politycznych w USA mogli się porozumieć, używając tych samych słów i podobnie rozumiejąc ich znaczenie (s. 17), czyli przewrócenie jakiegoś podstawowego konsensusu lat 1776-1800 gdzieś między liberalizmem obyczajowym, i decentralizmem Jeffersona i centralistycznym konserwatyzmem Hamiltona. Obama mówi w sentymentalnym tonie o Danielu Websterze i dawnych krasomówcach senatu, w czasach kiedy, senatorzy przychodzą do Sali Senatu USA właściwie tylko by głosować, nie słuchając przemówień swych kolegów, lecz spiesząc na spotkania z wyborcami, sponsorami itd., co nie sprzyja porozumieniu, o jakim marzy (s. 26). Obama pisze o współczesnym senacie, jako o miejscu gdzie partia mająca choćby tylko niewielką przewagę, po trupach przepycha swe ustawy nie zważając na bezsilny opór mniejszości. Pisze o starszych senatorach, którzy z rozrzewnieniem wspominali czasy, gdy razem z przeciwnikami palili cygara i ustalali kompromis (s. 27), i konfrontuje to z kłamliwymi atakami wykorzystywanymi zwłaszcza przez Republikanów np. wobec Maxa Clelanda, senatora DP z Georgii, weterana wojennego, którego oskarżyli o… sprzyjanie Al.-Kaidzie (s. 30). Obama pisze, o pojawiających się przestrogach by DP i RP porzuciły wzajemne animozje i razem pracowały dla kraju, lecz minimalna przewaga jednej partii nad drugą temu nie sprzyja. Według Obamy polaryzacja pogłębia się, daje przykład demokraty z Georgii Zella Millera, członka NRA, który jak wielu polityków Południa, zraził się do DP i poparł Busha (s. 32). Obama pisze ciekawie o skrajnie prawicowych autorach typu Ann Coulter czy Seana Hannity’ego, iż nie traktuje ich tyrad poważnie, lecz jako chwyty mając poprawić sprzedaż ich książek, jednak denerwuje go nieustanne wylewani pomyj na obecne USA, jako rzekomego siedliska faszyzmu itd., i jak sam pisze, odpowiada wtedy wspominając mutiny act i allien act prezydenta Johna Adamsa, internowanie Amerykanów japońskiego pochodzenia przez rząd Roosevelta, hitleryzm, czy losy Sołżenicyna i Mandeli (s. 33). Najpoważniejszymi problemami polityki USA w 2006 roku, były obok bezkompromisowości, zdaniem Obamy, kryzys systemu edukacji i manichejska wizja polityki zagranicznej (ciągłe interwencje lub izolacjonizm). Problematyczne są też nierealne obietnice polityków. Np. Republikanie obiecując narodowi wojnę bez ofiar i obniżenie podatków bez cięć w sferze usług, sami uniemożliwili sobie sprawne rządzenie (s. 35), oraz teorie spiskowe radykalnych konserwatystów i wywrotowych liberałów. Niektórzy politycy starszego pokolenia potrafili i potrafią się przyjaźnić mimo odmiennej przynależności partyjnej (np. republikanin John Warner i demokrata z Zach. Wirginii, Robert Byrd (1917-2010), lub przyjaźniący się Alaskańczyk Ted Stevens (RP), który poniósł śmierć w katastrofie lotniczej na Alasce 9 sierpnia 2010 roku. i Hawajczyk Daniel Inouye (DP), który zmarł w 2012 r.), co wynikało z ich wspólnych drugo wojennych, żołnierskich wspomnień, a potem ze wspólnego poczucia zagrożenia przez ZSRR (s. 37-38). Być może jednak wynikało to także z innych przyczyn, w końcu senator z Wirginii, John Warner (ur. 1927) nie jest jakimś radykalnym baptystycznym członkiem GOP, lecz powszechnie szanowanym przez wzgląd na swoje kompetencje i umiarkowane stanowisko, oraz pewien liberalizm (jest m.in. zwolennikiem ograniczonego prawa do przerywania ciąży, ograniczeń w dostępie do broni palnej. Jako jeden z nielicznych republikanów w Senacie głosował w roku 1999 za uniewinnieniem prezydenta Billa Clintona z pierwszego z dwóch zarzutów w procesie o impeachment. Ostatnio zwrócił na siebie uwagę, krytykując iracką politykę prezydenta George’a W. Busha). Również Byrd, jednocześnie baptysta i mason zwany „chodzącą encyklopedią" był znany z niezależności poglądów. Być może dziś po prostu idealiści wierni samym sobie są na wymarciu. Obama zauważa, że DP tworzyli w latach 50. I 60. Rozmaici ludzie, jak liberał z Północy Hubert Humphrey czy konserwatysta z Południa James Eastland, których łączyła wiara w słuszność socjalnych zdobyczy New Deal, oraz filozofia: „żyj i pozwól żyć innym", która w praktyce prowadziła także do przymykania oka na kłopoty czarnych na Południu. Podobnie było w GOP, gdzie było miejsce i dla radykalnych konserwatystów z Zachodu jak Barry Goldwater, liberalnych RINOs ze Wschodu jak Nelson Rockefeller, czy zwolenników Lincolna i Burke’a (s. 38-39). Całość GOP spajały: silniejszy niż w DP antykomunizm (choć Kennedy im dorównał), oraz poglądy wolnorynkowe. Zdaniem Obamy ta epoka skończyła się wraz z ruchem o prawa obywatelskie dla czarnych, kiedy to sam Lyndon Johnson w 1964 roku wiedział, że podpisując ustawę o prawach, oddaje Południe Republikanom na nie dającą się przewidzieć przyszłość (s. 40). Potem podziały zaogniła jeszcze wojna w Wietnamie, uświadamiając masom, że rząd nie zawsze działa słusznie. Nixon próbował podważyć anty-segregacyjne prawa na Południu, a Carter połączyć pro-mniejszościowe elementy programu DP z tradycyjnymi. Podejście do kultury i kontrkultury stało się mimo to wyznacznikiem przynależności do obozu liberalnego lub konserwatywnego, a polityka przestała być sprawą czysto techniczną i stała się kwestią moralną (s. 41). Obama pisze, że jego mama wychowała go na liberała. Starała się ona zrozumieć motywy radykalnych działaczy kontrkultury, lecz pozostała liberalna wg kanonu sprzed 67 roku. Barack dorastał politycznie w czasach tuż przed epoką Reagana i wsiąkł w kontrkulturę (nie ufał np. nikomu powyżej 30 roku życia). Choć nie lubił kowbojskiej pozy i wyniosłości Reagana wobec biednych, z czasem docenił jednak zręczność z jaką Reagan trafił ze swym przesłaniem ładu i porządku do klasy średniej w czasie stagnacji ekonomicznej, oraz przerysował DP jako partię niebieskich ptaków oddalonych od prostego ludu (s. 44). Baby boom utrwalił ten obraz dopominając się od polityków prostoty stylu, stąd członek GOP który popiera aborcje, nie utrzyma się długo w partii, podobnie jak Demokrata należący do NRA nie utrzyma się długo w DP. Według Obamy, zasługą Clintona była próba zerwania z tym manichejskim obrazem, Clinton wiedział, że wolny rynek może przynieść sprawiedliwość społeczną, a dobrze ukierunkowany i ograniczony interwencjonizm może wzmocnić rynek. Pokazywał więc, że może istnieć „trzecia droga" (s. 47). Postępowy, ale nie dogmatyczny rząd Clintona osiągnął wiele w dziedzinie ekonomii, co doceniono, ale nie przekuło się to w trwałe poparcie dla DP, tym bardziej, że największy przyrost demograficzny miał miejsce na południu, a w senacie dwóch republikańskich posłów z małego Wyoming (niespełna 0,5 mln mieszkańców), liczy się tak jak dwóch demokratów z wielkiej Kaliforni prawie 34 miliony mieszkańców). Gingrich, Rove i Norquist próbowali zbudować trwały kadłub konserwatywny, i atakowali Clintona właśnie dlatego, że ten był zbyt nieszablonowy jak na demokratę, stąd bezprecedensowa doza pomyj, jaka spadła na tego prezydenta (s. 48). Clinton obronił się, ale DP nie wyszła z tych utarczek równie skonsolidowana jak radykalni konserwatyści, którzy w kampanii 2000 zupełnie zagłuszyli swych umiarkowanych kolegów (przy okazji Obama dziwi się, że tak się stało, bo uważa, że umiar i wstrzemięźliwość to typowo konserwatywne cnoty...). Ideologią rządu Busha, według Obamy nie był konserwatyzm, lecz absolutyzm — absolutne przekonanie, że rząd ma tylko prowadzić wojny i strzec własności (s. 51), choć Bush osobiście powoływał się na „współczujący konserwatyzm". Obama zauważa, że nowi fundamentaliści chrześcijańscy z GOP nie szanują sądów, kompetencji, prasy, konwencji genewskiej, regulaminu senatu, a właściwie „niczego, co mogłoby spowolnić marsz ku nowej Jerozolimie", uważa, że w DP też nie brakuje tak skrajnych poglądów, ale ich wyznawcy nie mieli nigdy władzy Rove’a czy DeLaya. Obama pisze, że zna bardzo niewiele osób pasujących do karykaturalnego stereotypu liberała, skoro nawet John Kerry jest zwolennikiem utrzymania militarnej przewagi USA w świecie, większość posłów DP wyznaje kult Jezusa, a Hilary Clinton podkreśla zalety wolnego rynku. Obama żałuje, że DP daje się wciągać w manichejskie spory i np. „w odpowiedzi na integryzm religijny", zrównuje tolerancję z sekularyzmem" (?) zamiast podjąć dyskusję religijną (s. 54), która by wyrwała religię z łap GOP. Obama postuluje by dostrzegać złożoność losów Amerykanów; rasistów z Południa, który zaprzyjaźniają się z czarnymi współpracownikami, feministek, które opłakują dawną aborcję, chrześcijankę, która opłaciła aborcję swej nastoletniej córki, i byłego członka Czarnych Panter, który zajął się rynkiem nieruchomości.

Busha Obama określa jako sympatycznego człowieka, zdyscyplinowanego, lecz otwartego (s. 59), choć uważa, że czasem podczas przemówień, staje się dogmatykiem nie znoszącym sprzeciwu. Obama boleje nad tym, tak samo jak nad tym, że TV pokazuje Amerykanów jako bardziej skrajnych w poglądach niż są w rzeczywistości. Uważa, że jego objazd po miasteczkach południowego Illinois dowodzi, iż w rzeczywistości pastorzy są bardzie tolerancyjni, ubodzy łaskawsi wobec bogatych i krytyczniejsi wobec siebie, a ludzie świeccy bardziej uduchowieni, niż pokazuje TV (s. 66). Rzadko też można wg Obamy przyporządkować konkretną osobą pod etykietkę liberała czy konserwatysty. Uważa, że Demokraci popełniają błąd unikając rozmów o wartościach moralnych, a GOP — robiąc z nich młot na DP. Obama szuka więc wartości wspólnych ponad podziałami, i uważa, że taką podstawową amerykańską wartością jest wolność, nie tylko ta negatywna wynikająca z potrzeby prywatności i godności, ale też ta pozytywna wolność rozumiana jak w „Poor Richard's Almanach" Benjamina Franklina, jako swobodę korzystania z różnych okazji (s. 70). Obama uważa Amerykanów za indywidualistów, odrzucających przeszłość i plemienność, ceniących patriotyzm i to co lokalne. USA uważa za szczęśliwe ponieważ nie doznały spazmów rewolucji jak Europa, lecz nawet i w USA patriotyzm, wiara czy dobroczynność, przeradzały się czasem w ksenofobię, fanatyzm i krępujący paternalizm (s. 71). Powiem tak, dobrze, że ktoś to zauważa, i że Obamę stać na krytykę swojego kraju. Problem polega na tym, że konserwatyści i liberałowie widzą tylko niektóre naruszenia wolności (podsłuch i nadzór nad seksualnością tak, ale interwencjonizm i kontrola broni — nie — to o konserwatystach, zaś liberałowie oburzą się na wolność prasy, ale już nie na ciężkie koszty regulacji prawnych dla drobnych przedsiębiorców). Byłoby dobrze, gdyby obie strony uznały, że każdy człowiek jest depozytariuszem jakichś godnych szacunku wartości, i nie dawali się zaślepić ideologią, jak pewien polityk GOP z senatu stanu Illinois, który potępił w czambuł fundowanie przedszkolakom śniadań, ponieważ 'zniszczyłoby to ich poczucie samodzielności" (s. 75). Obama zwraca uwagę na to, że choć ceni wolność mediów nie lubi, jak podczas oglądania TV z dziećmi na ekranie widzi reklamy leków na zaburzenie erekcji, zwraca też uwagę na dziwne usprawiedliwienia ideowe częste w polityce, jak np. gigantyczne pensje dla menedżerów, tłumaczone np. na łamach Wall Street Journal, tym, że niby trzeba czymś przyciągnąć tych najlepszych, choć nie chciałby ich ograniczać ustawowo. Uważa, ze należy dawać pieniądze na szkoły, ale też namawiać rodziców, by stymulowali rozwój pociech. Krótko mówiąc Obama chce prymatu zdrowego rozsądku nad ideologią. Ubolewa nad cyniczną standaryzacją przebiegu kampanii wyborczej np. „obowiązkowy postój kandydata przed kościołem czarnej ludności" (s. 80). Chwali demokratę Paula Simona, swego poprzednika z senatu Illinois, za zdolność zdobywania głosów ludzi o przeciwnych niż on poglądach, ponieważ wyczuwali oni jego szczerość i wierność wartościom (s. 82). Ubolewa też Obama nad częstym stasowaniem obstrukcji w senacie i nad preferowaniem przez kolejnych prezydentów dogmatyków zamiast umiarkowanych ludzi zdolnych do konsensusu na stanowiska sędziowskie (s. 99). Obama jest wielbicielem konstytucji USA opracowanej przez Madisona i przekonania Hamiltona, iż ścieranie się partii umożliwi bardziej roztropną politykę (s. 105), która to opinia pochodziła zapewne od Montesquieu, którego pisma ojcowie założyciele znali. Za sędzią Baeyerem, Obama uważa konstytucję USA za dokument plastyczny, zmieniający się w ciągu dziejów, którego autorzy nie mogli przecież wiedzieć co wolność słowa będzie oznaczała w kontekście Internetu (nie do końca rozumiem, co miałaby oznaczać poza tym co zwykle, że każdy może powiedzieć wszystko, ale może też być oskarżony o kłamstwo...). Obama zwraca uwagę, że ojcowie założyciele, od razu po wydaniu konstytucji zaczęli się spierać o rolę prezydenta w kształtowaniu polityki zagranicznej, o funkcje Sądu Najwyższego w procesie tworzenia prawa itd. A koncepcja Adamsa polityki bez partii i politykierstwa okazała się przestarzała, jak tylko dobiegła końca 2. kadencja prezydencka Washingtona (s. 109-112). Konstytucja USA wg Obamy to sprzeciw wobec wszelkiego absolutyzmu, pochwała zaś rozmowy, umiaru i kompromisu. Madison chciał by „nikt nie był zmuszany do trzymania się swoich poglądów, jeśli nie był przekonany o ich słuszności i prawdziwości; wówczas gotów był przyjąć argumenty innych" (s. 113). Lincoln rozumiał refleksyjny wymiar demokracji i zawierał pewne kompromisy z Południem, by ocalić Unię (s. 116). Przestrzegał przed działaniem tak, jakbyśmy mieli pewność, że bóg jest po naszej stronie, bo takiej pewności, nikt mieć nie może.


1 2 Dalej..
 Zobacz komentarze (6)..   


« Recenzje i krytyki   (Publikacja: 21-03-2013 )

 Wyślij mailem..   
Wersja do druku    PDF    MS Word

Piotr Napierała
Urodzony w 1982r. w Poznaniu - historyk; zajmuje się myślą polityczną oświecenia i jego przeciwników i dyplomacją Francji i Anglii XVIII wieku, a także kwestiami związanymi z ustrojem państw (Niemcy, Szwecja, W. Brytania, Francja) w tej epoce.
 Strona www autora

 Liczba tekstów na portalu: 74  Pokaż inne teksty autora
 Najnowszy tekst autora: Bernard-Henri Lévy American Vertigo
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl. Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie, bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.
str. 8842 
   Chcesz mieć więcej? Załóż konto czytelnika
[ Regulamin publikacji ] [ Bannery ] [ Mapa portalu ] [ Reklama ] [ Sklep ] [ Zarejestruj się ] [ Kontakt ]
Racjonalista © Copyright 2000-2018 (e-mail: redakcja | administrator)
Fundacja Wolnej Myśli, konto bankowe 101140 2017 0000 4002 1048 6365