|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
Czytelnia i książki » Recenzje i krytyki
Bernard-Henri Lévy American Vertigo [1] Autor tekstu: Piotr Napierała
B.H.
Lévy, American Vertigo, przeł. Anna
Garycka-Balmitgère, Wydawnictwo Sic! Warszawa 2007.
Książka
Bernarda-Henri’ego Lévy „American Vertigo" jest już kolejną książką
Francuza o USA jaką czytałem -
po dziełach Tocqueville’a, którego śladem Lévy podróżował po tym kraju,
oraz książki Guy Sormana: „Made in USA", którą raz nawet Lévy cytuje.
Postanowiłem nieco przybliżyć książkę Lévy’ego, tak samo jak to robiłem z książką Sormana, podkreślając też różnice między nimi. Lévy zaczyna od
wyznania, że z dziełami Tocqueville’a zetknął się dość późno, bowiem
francuski świat intelektualny w czasach jego młodości zajmował się głównie
progresywizmem Comte’a i Marxa, zaś Tocqueville długo był uważany z autora
drugorzędnego (s. 8), zwłaszcza, ze słowo "liberalizm" jakie ten autor
reprezentował zyskało we Francji niezasłużenie złą sławę.
Zmierzył się w końcu jednak z tym pisarzem i jego chłostaniem amerykańskiej tyranii
egalitarnej opinii publicznej, zwłaszcza w kontekście niemal odwiecznego francuskiego i europejskiego anty-amerykanizmu
(już w XVIII wieku Buffon łączył zepsucie Amerykanów z wilgotnym klimatem
Ameryki, 200 lat później Heidegger uznał powstanie USA za potworność), i równoległego
amerykańskiego anty-europeizmu (szafowanie słowami Hegla o „starej
Europie", która nudzi — s. 13-15).
Lévy pisze o swej misji sprawdzenia jak się ma zdradzająca objawy zmęczenia
amerykańska demokracja.
Podobnie jak Sorman,
pisze Lévy o niezrozumiałej obsesji flagi w Ameryce (s. 26). Zaś podobnie jak
Tocqueville zaczyna zwiedzanie od więzienia — a ściślej od więzienia
Rikers Island (s. 27-29), które zaskakuje go dzikością więźniów i stopniem
oddzielenia od świata zewnętrznego, mimo iż jest to tylko jail
, a nie prawdziwe więzienie, tj. areszt dla oczekujących na wyrok i dla
tych skazanych maksymalnie na rok pozbawienia wolności. Dalej Lévy jedzie do
Cooperstown na samym południu stanu NY, gdzie pokazują mu pseudostare budynki
(s. 30), i ogląda pseudomuzeum baseballu w tym mieście, które rości sobie
pretensje do miana kolebki tego sportu, chociaż w roku 1839 roku, gdzie gen.
Abner Doubleday miał wymyślić tam zasady owej gry, był w West Point, a baseball znany już jest na stronicy książki Jane Austen z 1815 roku, a także
na kratach pism znalezionych na strychu w Anglii pochodzących z roku… 1748.
Amerykanie uwielbiają brnąć w mity i traktować pseudomuzea jako rodzaj kościołów — stwierdza Lévy (s. 32), a także wolą artefakty od zabytków, np. sprzęt
farmerski z 2000 roku udający taki z XVII niż autentyk z XVII wieku. Kolejna różnica z Europą wychwycona przez Lévy’ego — pogodna akceptacja dla śmierci
dzielnic i całych miast takich jak Buffalo, Lackawanna, Cleveland czy Detroit z powodów ekonomiczno-migracyjnych (s. 33-37). Dalej w Dearborne (Michigan)
spotyka Lévy amerykańskich Arabów, którzy czują się przede wszystkim
Amerykanami, i tak są traktowani przez sąsiadów, zamiast się oburzać na
wykluczenie społeczne starają się budować obywatelskie lobby podobne do żydowskiego
(s. 40-41).
Następnie mowa o egalitarnej prędkości na autostradach i zakazie
sikania na ich poboczu w ramach kultury: keep moving. Z opresji policyjnej ratuje Lévy’ego nazwisko
Tocqueville’a, którego znają i szanują nawet gliniarze. Burmistrz Chicago
Richard Daley, stara się przed Lévy'm reklamować miasto jako centrum nie
gangstersta, a myśli architektonicznej (s. 44). Dalej nieco spostrzeżeń o religii, o bezwyznaniowych i wielowyznaniowych kościołach-centrach dyfuzji
positive thinking i propagandy sukcesu Lee Strobela gdzie wszytko
kręci się wokół potrzeb codziennych wiernych, a nie wokół Jezusa
czy apostołów (s. 49).
Potem Lévy spotyka się z Obamą na konwencji, na której
powtarzał, że Ameryka jest „krajem religijnym", ale i dystansował się
wobec "czarnej historii USA" i poczucia winy za rasizm, na jakim jeżdżą
zwykle czarni politycy jak Al. Sharpton — Lévy przepowiada mu wielką przyszłość
(s. 53-54) i jak już dziś wiemy — słusznie. Dalej mowa o USA jako kraju obrazów i kultu miejsc takich jak np. gabinet owalny, podczas gdy np. Francja to kraj słowa,
gdzie ludzie ważniejsi są od miejsc traktowanych niemal wyłącznie
utylitarnie (s. 57) — chyba jednak trochę tu Lévy przesadza.
Potem Lévy rozważa
status 200.000 Amiszów, którzy uważają USA za abstrakcję (mówią o Amerykanach — „Anglicy" — s. 60) i podziwia głównie tolerancję wobec
nich. Następnie Lévy odwiedza gigantyczny Mall of America w Minneapolis, w którym można by w zasadzie spędzić całe życie, bo wszystko tam jest. Na
świecie większe jest tylko centrum handlowe w Edmonton. Amerykanie kochają
utopie jak stwierdza Lévy.
Dalej Lévy wprawia w zakłopotanie pracownicę
kliniki Mayo, w którym leczył się Hemingway, i które według jednej z żon
pisarza wykończono go z powodu jego komunistycznych sympatii (s. 64). Jednocześnie
jak pisze Lévy, samofinansująca się i prowadząca własne badania klinika to
nadzieja dla USA. Jeszcze dalej Lévy porównuje rozczarowanie Tocqueville’a nędzną
posturą i niskim morale Indian z Buffalo, z własnym doświadczeniem w tym względzie — widokiem Indian dających się urabiać tanimi sztuczkami senatora Toma
Daschle’a (s. 68), rozmową z Russelem Meansem, Indianinem-antysemitą
wkurzonym na Żydów za zdominowanie dyskursu ofiary (s. 72-73), co Lévy’ego
jako Żyda-sympatyka Indian dotyka niczym zimny prysznic.
Kilka stron dalej
pisze Lévy o konwencji GOP na Brooklynie i podlizywaniu się Norma Colemana i Ricka Santoruma miejscowym bogatym Żydom perorowaniem o sile wiary chrześcijan
i Żydów (s. 78). Następnie Lévy poświęca parę stron polityce amerykańskiej
znajdującej się w okowach nie kalkulacji i interesów jak w UE, lecz — gorących
ideologii, często nie pokrywających się z programem partii, jaką ideologowie
reprezentują (s. 82).
Ulubionym miastem Lévy’ego w USA jest Seattle, a zwłaszcza tamtejsze; dynamizm i atmosfera wolności, luz
hippisowski połączony z fantastyczną fachowością pracowników Boeinga,
pomysłowość informatyków i spokój bulwarów (s. 82-85).
W Berkeley Lévy
rozmawia z adwokatką Joan Blades, jednej z przywódczyń ruchu Move On -
wymierzonego przeciw konserwatystom atakującym prezydenta Clintona nie z powodów
politycznych, ale na gruncie życia prywatnego. Lévy przyklaskuje tej opcji,
ale dziwi się, że nawet ta skrajna jak na amerykańskie warunki lewica również
atakuje Clintona z pozycji konserwatywnych — wniosek libertynów w USA brak,
choć kiedyś w polityce byli widoczni zwłaszcza w Kalifornii (s. 90).
Dalej Lévy
dziwi się tonowi w jakim rozmawia się w USA o Alcatraz i innych więzieniach;
Amerykanów nie interesuje resocjalizacja, czy współmierność kary z czynem,
lecz radykalizm izolacji więźniów i ich quasi-biblijne potępienie (s. 93). O większe mdłości Lévy’ego przyprawia jednak zamek Hearsta — który uważał
Europejczyków za podludzi i zamierzał wykupić z Europy wszystkie dzieła
sztuki (s. 96).
LA uważa Lévy za miasto bez granic, bez kolebki, bez centrum i bez historii — miasto posthistoryczne (s. 99) i wróży mu kiedyś status
miasta opuszczonego, choć w USA opuszczone może być także miasto mające te
atuty, których LA nie ma. Lévy podobnie przewiduje falę prześladowań grubasów,
ponieważ ruch zdrowego żywienia posiada już wpływy porównywane z biznesem
junk food. Ale wcale się z tego nie cieszy; uważa, że amerykańskie władze
zbyt łatwo wchodzą w rolę wszystkowiedzącego-lekarza (s. 102). Z Sharon
Stone rozmawia Lévy o GW Bushu, którego gwiazda uważa za gatunek dzieciaka
bez talentu zmuszonego do wejścia w ślady ojca i całej politycznej rodziny
(s. 104).
Lévy, jak to „złośliwy"
Francuz, bada wszystkie amerykańskie tabu po kolej, więc w końcu dochodzi do
kwestii granicy na linii Tijuana-San Diego, po czym dochodzi do wniosku, że USA
wcale nie chce rozwiązać problemu szczelności granicy, bo odpowiada im gra w kotka i myszkę z uciekinierami z Meksyku. Dawanie ryzykownej szansy — jakie
to amerykańskie (s. 107).
Dalej mowa o innym tabu — seksualnym, o komedii
purytańskiej w Vegas jakim jest słynny leap dance — bezdotykowa ekscytacja
wyginającymi się paniami, i o tym, że żeby znaleźć normalny brothel,
trzeba wyjechać poza LA i Clark County (s. 111-117). Dalej poruszany jest
problem prywatyzacji więzień; w prywatnych króluje nonszalancja, co daje więźniom
pewną wolność i możność trzymania w celach różnych przynoszonych z zewnątrz
przedmiotów, lecz z drugiej strony króluje szprycowanie lekami i porzuca się
wszelkie marzenia resocjalizacyjne (s. 119).
Następnie Lévy rozprawia się z przeświadczeniem, że w USA nie ma ubezpieczenia społecznego; jest, ale
niejasne i chaotyczne; czasem emerytura od pracodawcy wynosi 60% a czasem 75%
ostatniej pensji, nawet w tym samym zawodzie, i nikt nie wie dlaczego, niektórych
ubezpieczają kościoły, poza tym są jeszcze medyczne i żywnościowe programy
federalne (Madicaid, Medicaire, food stamps itd. — s. 126-127).
Ta nieufność
do polegania wyłącznie na tym co rządowe jest znamienna. Dalej czytamy o Sun
City — mieście dla starców, zbudowanym przez De; Webba, który doświadczenie
zebrał budując obozy internowania dla Japończyków (s. 136).
Następnie Lévy
wraca do polityki, podkreślając, że kandydat taki jak Bush w USA nie musi wypaść
gorzej od Kerry’ego, ponieważ debaty nie mają w zasadzie sensu, liczą się
targi z większościami i mniejszościami interesu w poszczególnych stanach,
podczas debat kandydaci starają się raczej ukazać swoją przyjazną naturę i oddane rodziny (s. 138), może chodzi o ukazanie swej elastyczności potrzebnej
do targów. Kerry, którego oskarżano o bycie zbyt „francuskim" (jak pisał
Piotr Kraśko, nieopatrznie wyznał, ze rozmawia w języku francuskim z żoną
przy kolacji, co w opinii Teksańczyków uchodzi co najwyżej gejowskim
projektantom mody z NY), nie chciał spotkać się z Francuzem na 8 dni przed
wyborami, ale w końcu dał się przekonać (spławiali Lévy’ego, gadką o tym, że Kerry jest zmęczony, więc zagroził, że rozpowie, iż kandydat
Demokratów większość czasu śpi — s. 141). Lévy dotarł w końcu do
Kerry’ego, uznał go za racjonalistycznego człowieka oświecenia, być może
zbyt racjonalnego na to targowisko emocji jakim są wybory prezydenckie w USA
(s. 143).
Nieco uwagi poświęca Lévy rodowi Kennedych i ich mitowi, uznaje co
ciekawe, że nie są oni amerykańskim odpowiednikiem rodziny królewskiej, lecz
tragicznymi bohaterami mitologii amerykańskiej, na podobieństwo Edypa czy
Tezeusza (s. 151).
Nowy Orlean jawi się Lévy’emu niczym upragniona oaza
libertynizmu na purytańskiej pustyni, a także miejsce gdzie mieszanie się ras
jest dużo częstsze niż w reszcie USA (tłumy metysów i mulatów — s. 154).
Jako Europejczykowi podoba mu się zdecydowana obecność historii na ulicach
NO.
1 2 Dalej..
« Recenzje i krytyki (Publikacja: 16-11-2013 )
Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 9429 |
|